Moje forum FluxBB

Niestety, nikt nie powie Ci czym jest FluxBB - musisz go poznać sam!

Nie jesteś zalogowany na forum.

#1 2025-08-10 15:45:57

admin
Administrator
Data rejestracji: 2025-08-10
Liczba postów: 4

ROBERT LUDLUM -TOŻSAMOŚĆ BOURNE’A- cz1 - cz2

ROBERT LUDLUM
Tożsamość BOURNE’A

PRZEKŁAD: ZDZISŁAW NOWICKI

Glynis
pełnej blasku, który
wszyscy podziwiamy, z miłością
i głębokim szacunkiem.


WSTĘP

The New York Times
Piątek, 11 lipca 1975 roku 
Strona tytułowa

DYPLOMACI A SPRAWA ZBIEGŁEGO
TERRORYSTY CARLOSA

ParyŜ, 10 lipca - Francja wydaliła trzech wysokiej rangi dyplomatów kubańskich w
związku z zakrojonym na szeroką skalę pościgiem za człowiekiem znanym jako Carlos, który
jest jakoby waŜnym ogniwem międzynarodowej siatki terrorystycznej.
Podejrzanego - jego prawdziwe nazwisko brzmi najprawdopodobniej Iljicz Ramirez
Sanchez - poszukuje się w związku z zabójstwem dwóch agentów francuskiego
kontrwywiadu i libańskiego informatora; zabójstw tych dokonano w jednym z mieszkań w
Dzielnicy Łacińskiej 27 czerwca.
Potrójne morderstwo naprowadziło policję amerykańską i angielską na ślad
międzynarodowej siatki terrorystycznej. W czasie poszukiwań funkcjonariusze odkryli
wielkie składy broni, co potwierdzałoby według nich fakt, Ŝe Carlos jest zamieszany w głośne
zamachy terrorystyczne w Niemczech Zachodnich, oraz Ŝe między licznymi aktami
terroryzmu w Europie istnieje związek.


PODEJRZANY W LONDYNIE

Od czasu ostatnich wydarzeń, Carlosa widziano jakoby w Londynie i w Bejrucie...

Associated Press
Poniedziałek, 7 lipca 1975 roku
Depesza agencyjna

PĘTLA ZACISKA SIĘ

Londyn (AP) - Broń i kobiety, granaty i eleganckie ubrania, wypchany portfel, bilety
lotnicze na egzotyczne trasy i luksusowe apartamenty w kilkunastu stolicach świata - oto
portret terrorysty ery samolotów odrzutowych, którego ścigają obecnie tysiące policjantów na
całym świecie.
Polowanie rozpoczęło się, kiedy człowiek ten otworzył drzwi swego paryskiego
mieszkania i zastrzelił dwóch francuskich agentów wywiadu i libańskiego informatora. Jak
dotąd jedynym rezultatem pościgu jest aresztowanie czterech kobiet w Londynie i ParyŜu,
które oskarŜa się o umoŜliwienie mu ucieczki. Sam morderca zbiegł - być moŜe do Libanu,
jak sądzi policja francuska.
W Londynie znający poszukiwanego opisywali go dziennikarzom jako męŜczyznę
przystojnego, uprzejmego, wykształconego, zamoŜnego i noszącego się modnie.
Natomiast wspólnicy ściganego to męŜczyźni i kobiety, których określa się mianem
najgroźniejszych przestępców w świecie. Podejrzany utrzymuje podobno kontakty z japońską
Armią Czerwoną, z Organizacją Arabskiej Walki Zbrojnej, z zachodnioniemiecką grupą
Baader-Meinhof, z Frontem Wyzwolenia Quebecu, z tureckim Ludowym Frontem
Wyzwolenia, z separatystami we Francji i Hiszpanii, z tymczasowym skrzydłem Irlandzkiej
Armii Republikańskiej.
Ilekroć terrorysta podróŜował - do ParyŜa, do Hagi, do Berlina Zachodniego -
wybuchały tam bomby, słychać było strzały, dokonywano porwań.
Punktem zwrotnym stały się zeznania libańskiego terrorysty w ParyŜu. Terrorysta
załamał się w czasie przesłuchania i 27 czerwca zaprowadził dwóch wywiadowców do
mieszkania ściganego. Ten zastrzelił wszystkich trzech i zbiegł. Policja znalazła jego broń i
notatki zawierające „listy śmierci” wybitnych osobistości.
Wczoraj londyński „Observer” doniósł, Ŝe w związku ze sprawą potrójnej zbrodni
angielska policja poszukuje syna obywatela Wenezueli - komunisty i prawnika. Scotland
Yard stwierdził: „Nie zaprzeczamy temu”, lecz dodał, Ŝe nie wnosi się przeciwko niemu
oskarŜenia, i Ŝe jest on poszukiwany jedynie w celu złoŜenia wyjaśnień.
„Observer” podaje, Ŝe ścigany terrorysta nazywa się Iljicz Ramirez Sanchez, i Ŝe
pochodzi z Caracas. Według „Observera”, na takie właśnie nazwisko natknięto się w jednym
z czterech paszportów znalezionych w paryskim mieszkaniu zbiega, gdzie miało miejsce
morderstwo.
„Observer” twierdzi, Ŝe imię Iljicz pochodzi od nazwiska Włodzimierza Iljicza
Lenina, twórcy Kraju Rad, Ŝe terrorysta zdobył wykształcenie w Moskwie, i Ŝe mówi biegle
po rosyjsku.
W Caracas rzecznik Wenezuelskiej Partii Komunistycznej potwierdził, Ŝe Iljicz jest
synem siedemdziesięcioletniego prawnika-marksisty mieszkającego 700 kilometrów na
zachód od Caracas, lecz zapewnił, iŜ „ani syn, ani ojciec nie są członkami naszej partii”.
Siedemdziesięcioletni prawnik powiedział dziennikarzom, Ŝe nie wie gdzie obecnie
przebywa jego syn.


CZĘŚĆ I


1

Trawler zapadał się w otchłań czarnego, szalejącego morza niczym niezdarne zwierzę,
które rozpaczliwie stara się wyrwać z niezgłębionego bagna. Fale wspinały się do
gigantycznych wysokości, po czym zwalały nań swój druzgocący cięŜar; w szalejącym
wietrze biaława piana wyrzucona w nocne niebo zacinała kaskadami o pokład. Wokół słychać
było jęk martwego bólu, jęk, jaki wydaje drewno trące o drewno, liny poskręcane i napięte do
granic wytrzymałości. Zwierzę umierało.
Przez ryk morza i wiatru, przez nieoŜywione cierpienie statku przedarł się odgłos
dwóch nagłych wystrzałów. Padły w nikle oświetlonej kabinie, która wznosiła się i opadała w
rytm ruchów kadłuba. Z jej drzwi wybiegł chwiejnie męŜczyzna. Jedną ręką chwycił się
relingu, drugą przyciskał do brzucha.
Szedł za nim inny męŜczyzna. Szedł ostroŜnie, z jawnie wrogimi zamiarami. Stanął w
drzwiach kabiny, zaparł się o futrynę, uniósł rewolwer i strzelił po raz trzeci, i czwarty.
MęŜczyzna przy relingu wyrzucił gwałtownie ręce do góry, objął nimi głowę, a gdy
uderzył weń czwarty pocisk, jego ciało napręŜyło się niczym łuk. Dziób trawlera zapadł się
naraz w dolinę między dwiema olbrzymimi falami. Ranny stracił równowagę, pochylił się w
lewo, lecz nie mógł oderwać rąk od twarzy. Zaraz po tym statek wyprysnął nagle w niebo tak
wysoko, Ŝe dziób i środkowa część kadłuba znalazły się nad powierzchnią wody i wówczas
człowiek z rewolwerem strzelił po raz piąty. Chybił, bo silne tąpnięcie kadłuba rzuciło nim w
głąb kabiny. Ranny krzyknął przeraźliwie, wymachując bezładnie ramionami, próbując
znaleźć coś, co dałoby mu jakiekolwiek oparcie. Ale jego oczy zalane krwią i nieustającymi
potokami spienionej wody nie widziały nic. Niczego teŜ nie mógł się chwycić, chwycił więc
tylko pustkę. Nogi ugięły się pod nim, załamały, pchnęło go w przód. Statek przechylił się
ostro na zawietrzną i człowiek ze strzaskaną czaszką runął za burtę w oszalałe, czarne
odmęty.
Czuł, Ŝe pogrąŜa się szybko w zimnej wodzie. Woda wchłaniała go, wsysała, obracała
dookoła, by w końcu wypluć na powierzchnię. Zdołał nabrać w płuca jeden jedyny haust
powietrza. Potem zanurzył się znowu.
Czuł teŜ gorąco, dziwne, wilgotne gorąco w okolicach skroni. Tętniło w wodzie, która
go otaczała, biło ogniem tam, gdzie Ŝaden ogień płonąć nie powinien. Czuł i lodowate zimno.
Pulsowało w jego brzuchu, nogach, w piersi i rozmywało się osobliwie w chłodzie morza.
Rejestrował wraŜenia i ulegał panice w miarę jak napływały. Postrzegał własne ciało.
Wiedział, Ŝe obraca się i skręca, wiedział, Ŝe jego ręce i stopy tłuką wściekle wodę, zmagając
się z wirującą otchłanią. Był w stanie czuć, myśleć, widzieć, rozpoznawać symptomy paniki,
oceniać efekty walki z Ŝywiołem. Co niezwykłe, czynił to z wewnętrznym spokojem, z
opanowaniem obserwatora, bezstronnego obserwatora, który stojąc poza wydarzeniami,
doświadcza ich, lecz w nic się nie angaŜuje.
A później napłynęła fala innej paniki. Napłynęła i zagłuszyła odczucia gorąca, zimna i
niezaangaŜowanego postrzegania. Nie mógł ulec, nie mógł poddać się obojętności! Jeszcze
nie teraz! Zaraz, za sekundę coś się wydarzy! Nie był pewien co, ale wiedział, Ŝe wydarzy się
na pewno! I nie mogło go tam zabraknąć!
Paliło go w piersi, ale młócił wodę nogami, rozszarpywał ją rękami, wgryzając się w
ścianę morza ponad nim. W końcu wypłynął na powierzchnię i zaczął walczyć z prądem,
Ŝeby utrzymać się na szczycie czarnej fali. W górę! W górę! Jeszcze!
Naraz monstrualna góra wody jakby złagodniała; znalazł się na jej grzbiecie, otoczony
plamami piany i mroku. Nie działo się nic. Zakręć! Tam! Tam!
A jednak! Wybuch był potęŜny. Usłyszał go poprzez ryk morza i wichury, i to, co
zobaczył, co usłyszał, otworzyło mu przedsionek spokoju. Niebo rozbłysło ognistym


diademem, a z centrum świetlistej korony trysnęły strzępy przedmiotów wszystkich
rozmiarów i kształtów; ciśnięte eksplozją, szybowały poprzez jasność i rozmywały się na
granicy cienia.
Wygrał. Cokolwiek się tam zdarzyło, wygrał.
Nagle znów runął w dół, w otchłań. Poczuł, jak wodne masy miaŜdŜą mu kark, jak
chłodzą rozpalone do białości skronie, ogrzewają zlodowaciałe rany na brzuchu, na nogach i...
Jego pierś! Ogarnął ją paroksyzm bólu! Ktoś go uderzył! Cios był potworny, raptowny
i niespodziewany; wstrząs nie do wytrzymania, i znów to wraŜenie - zaraz coś się wydarzy!
Zaraz! Nie! Zostawcie mnie. Dajcie mi spokój.
I znowu!
Uległ raz jeszcze. Znów zaczął młócić nogami wodę, znów szarpał ją rękami, aŜ trafił
na gruby, pokryty smarem przedmiot kołyszący się na wodzie w rytm ruchów morza. Nie
umiał powiedzieć, co to jest, lecz to coś istniało, mógł tego dotknąć, mógł się tego chwycić.
Trzymaj się! Trzymaj się tego, a dopłyniesz, gdzie spokój. Tam, gdzie cisza gęstego
mroku... i spokój.
Promienie wczesnego słońca przebiły się przez delikatną mgłę na wschodnim niebie i
zabłysły w spokojnych wodach Morza Śródziemnego. Szyper małej łodzi rybackiej siedział
na rufie i ćmił gauloise’a; oczy miał nabiegłe krwią, ręce w ranach od lin, dziękował Bogu za
widok gładkiego morza. Spojrzał w stronę otwartej kabiny; jego brat zwiększył obroty silnika,
by nadgonić czas, kilkanaście metrów dalej jedyny członek załogi, jakiego zatrudniali,
sprawdzał sieć. Śmiali się z czegoś. To dobrze. Zeszłej nocy nikomu nie było do śmiechu.
Skąd ten sztorm? Prognozy z Marsylii nie zapowiadały sztormu, bo gdyby zapowiadały,
szukaliby schronienia gdzieś na wybrzeŜu. Chciał dotrzeć do łowisk o świcie, osiemdziesiąt
kilometrów na południe od La-Seyne-sur-Mer, ale nie kosztem drogich napraw, a jakie
naprawy nie są dzisiaj drogie? RównieŜ nie kosztem własnego Ŝycia, a zdarzało się ubiegłej
nocy, Ŝe takie niebezpieczeństwo powaŜnie brał pod uwagę.
- Tu es fatigué, mon frère? - zawołał jego brat, szczerząc w uśmiechu zęby. - Vas te
coucher! Je suis très capable!
- Jasne - odpowiedział, wyrzucając papierosa za burtę. Zsunął się na pokład przy
końcu sieci. - Krótka drzemka nigdy nie zaszkodzi.
Dobrze mieć brata za sterem. Sternikiem łodzi naleŜącej do rodziny winien być
zawsze ktoś z rodziny. Choćby nawet taki złotousty braciszek, który gada jak literat w
przeciwieństwie do niego, prostaka. Wariat! Ledwie rok na uniwersytecie, a juŜ chciał
zakładać compagnie! Z jedną jedyną łodzią, której młodość minęła lata temu! Wariat, i co mu
przyszło z tych ksiąŜek zeszłej nocy? Mało brakowało, a cała jego compagnie
wykopyrtnęłaby się do góry dnem!
Zamknął oczy i zanurzył dłonie w wodzie omywającej pokład. Morska sól dobrze robi
na rany; poharatał ręce, kiedy bezskutecznie próbował mocować ekwipunek w czasie
sztormu.
- Patrzcie! Tam! - zawołał jego brat; najwidoczniej nie dane mu spać, a wszystko
przez dziedzicznie dobry wzrok członków rodziny.
- Co znowu? - krzyknął.
- Na trawersie, na lewo od dziobu! Człowiek za burtą! Trzyma się czegoś! Chyba
jakiejś deski albo czegoś takiego!
Szyper ujął koło sterowe, skręcił i wyłączywszy silnik, Ŝeby zmniejszyć falę
dziobową, podprowadził łódź z prawej strony rozbitka. Człowiek w wodzie wyglądał tak, jak
gdyby najdelikatniejszy ruch mógł zepchnąć go z kawałka drewna, którego się trzymał. Jego
dłonie były białe, zaciśnięte na krawędzi deski niczym zakrzywione szpony, lecz ciało miał
bezwładne - tak bezwładne jak ciało topielca, co to poŜegnał się juŜ z tym światem.
- Zróbcie pętle na linach! - krzyknął szyper. - Opuśćcie mu je na nogi. Wolno, teraz


wolniutko... Przesuńcie pętle na brzuch. Dobra. Ciągniemy. OstroŜnie...
- Nie chce puścić deski!
- Nachyl się do niego! Rozewrzyj mu palce! MoŜe to pośmiertny skurcz.
- Nie, on Ŝyje... Ledwo, ledwo, ale chyba Ŝyje. Usta mu się poruszyły, tylko nie
słychać, co mówi. I oczy teŜ, ale wątpię, czy nas widzi.
- Puścił ręce!
- Dobra. Podnosimy go. Weź go za ramiona i wciągnij przez burtę. OstroŜnie!
- Święta Panienko! Spójrzcie na jego głowę! - krzyknął rybak. - Rozłupana na pół!
- Musiał roztrzaskać ją o tę deskę podczas sztormu - odezwał się brat szypra.
- Nie - zaprzeczył szyper, oglądając ranę. - To wygląda jak cięcie, ostre, czyste...
Postrzał. Ktoś do niego strzelał.
- Pewien jesteś?
- Trafił nie tylko w głowę - odrzekł kapitan łodzi, omiatając wzrokiem ciało
nieprzytomnego. - Płyniemy do Île de Port Noir, to najbliŜsza wyspa. Jest tam doktor w
porcie.
- Ten Anglik?
- Tak, ciągle jeszcze przyjmuje.
- Kiedy moŜe - dodał brat szypra - kiedy wińsko mu pozwala. Lepiej mu idzie ze
zwierzątkami pacjentów niŜ z samymi pacjentami.
- Nie ma znaczenia. Ten tutaj wykituje, zanim dotrzemy do Île de Port Noir. Jeśli
jakimś cudem wyŜyje, obciąŜę go kosztami paliwa, i zapłaci za stracony połów. Przynieś
apteczkę. ZabandaŜujemy mu głowę, choć nie na wiele to się zda.
- Patrzcie! - wykrzyknął rybak. - Spójrzcie na jego oczy!
- Oczy? Co z nimi? - zapytał brat szypra.
- Chwilę temu były szare, szare jak stalowe liny. A teraz są niebieskie.
- Słońce pojaśniało. - Szyper wzruszył ramionami. - MoŜe robi jakieś sztuczki z
twoimi oczami...? Co za róŜnica. W grobie wszystko jest czarne.

Urywane sygnały dźwiękowe kutrów rybackich mieszały się z nieustannym krzykiem
mew; razem tworzyły typowe odgłosy portu. Późne popołudnie. Czerwona kula słońca stała
na zachodzie, powietrze było nieruchome, buchające gorącem i wilgocią. Za pirsem,
naprzeciwko portu, biegła brukowana uliczka upstrzona plamami białawych domków
oddzielonych od siebie przerośniętą trawą, która strzelała w górę z zeschniętej ziemi i piachu.
Z werand zostały jedynie połatane kraty i rozpadająca się sztukateria podtrzymywana
naprędce ustawionymi słupkami. Wszystkie domki miały lata świetności dawno za sobą;
minęły juŜ wtedy, kiedy ich właściciele nieopatrznie uwierzyli, Ŝe Île de Port Noir moŜe stać
się jeszcze jednym kurortem Morza Śródziemnego. Ale Île de Port Noir sławy kurortu nigdy
nie zyskał.
Wszystkie domy miały ścieŜki wiodące ku ulicy, lecz ścieŜka domku zamykającego
cały rząd była wyraźnie mocniej wydeptana od pozostałych. Dom naleŜał do Anglika, który
przybył do Port Noir osiem lat temu. Dlaczego tu przybył? Nikt tego nie rozumiał i nikogo to
nie obchodziło. Był lekarzem, a wioska potrzebowała lekarza i tyle. W jego rękach haki, igły i
noŜe okazały się narzędziami zarówno umoŜliwiającymi rybakom dalszą egzystencję, jak i
środkiem iście zabójczym. Jeśli ktoś wybrał się do le médecin w dobrym dniu, szwy
wyglądały nieźle. Ale gdy z domu bił wyraźny fetor taniego wina i whisky, do lekarza szło się
na własne ryzyko.
Ainsi soit-il! Na bezrybiu i rak ryba.
Lecz nie dzisiaj. Dzisiaj nikt nie kroczył wydeptaną ścieŜką. Była niedziela, a wszyscy
wiedzieli, Ŝe w kaŜdą sobotę doktor urzyna się w pień we wsi, by zakończyć wieczór z
pierwszą lepszą dziwką. Rzecz jasna, uwagi miejscowych nie uszło teŜ i to, Ŝe rutyna kilku


ostatnich sobót uległa zmianie i nikt jakoś doktora we wsi nie widział. Poza tym nie zmieniło
się nic - butelki szkockiej wysyłano Anglikowi tak jak zawsze. Doktor po prostu nie
wychodził z domu. Nie wychodził od czasu, gdy kuter rybacki z La Ciotat przywiózł tego
obcego, tego trupa na przepustce.

Doktor Geoffrey Washburn obudził się nagle z podbródkiem wciśniętym w obojczyk.
Odór własnego oddechu podraŜnił mu nozdrza; nie było to przyjemne. Zamrugał oczami
dochodząc do siebie, potem zerknął w stronę otwartych drzwi do sypialni. CzyŜby znów
wyrwał go z drzemki kolejny, niezrozumiały monolog pacjenta? Nie, wokół panowała cisza.
Nawet mewy milczały litościwie, bo święty nastał dzień dla Île de Port Noir - Ŝadne łodzie nie
wchodziły do portu i ptaki nie narzekały na marne połowy.
Washburn spojrzał na pustą szklankę i na w połowie pustą butelkę whisky na stoliku
obok fotela. Widoczny postęp. KaŜdej innej niedzieli uśmierzałby jak zwykle kaca, więc o tej
porze i butelka, i szklanka byłyby juŜ osuszone do dna. Uśmiechnął się do siebie i raz jeszcze
pobłogosławił siostrzyczkę z Coventry, która co miesiąc słała mu pieniądze i umoŜliwiała tym
samym zakup trunków. Dobra dziewczyna z tej Bess, dobra, chociaŜ Bogiem a prawdą mogła
mu wysyłać znacznie więcej, niŜ wysyłała. Ale Washburn okazywał jej wdzięczność i za to,
co dostawał. Kiedyś nadejdzie jednak dzień, kiedy skończy się i Bess, i pieniądze. Wtedy stan
upojnego zapomnienia będzie musiał osiągać chlejąc najtańsze wińsko. AŜ zatrze się wszelki
ból. Na wieki.
Zaakceptował juŜ taką ewentualność. Akceptował ją jeszcze trzy tygodnie i pięć dni
temu, gdy jacyś obcy rybacy przywlekli pod jego drzwi na wpół martwego męŜczyznę
wyłowionego z morza. Rybacy kierowali się tylko litością; sam topielec mało ich obchodził.
Bóg zrozumie i odpuści - rozbitek podziurawiony był kulami.
Rybacy nie wiedzieli jednak, Ŝe w ciało męŜczyzny wtargnęło coś znacznie gorszego
niŜ kule. W ciało i w umysł.
Zmęczony i wymizerowany doktor dźwignął się z fotela i podszedł chwiejnie do okna
z widokiem na port. Podciągnął Ŝaluzje, mruŜąc przed słońcem oczy, a później zerknął w
szczelinę i obserwował chwilę ruch na ulicy. Szukał źródła klekoczącego hałasu. To konny
wóz, w nim rybacka rodzina na niedzielnej przejaŜdŜce. GdzieŜ, u diabła, moŜna jeszcze
zobaczyć taki widok? Wówczas przypomniały mu się powozy i wspaniale obrządzone
wałachy, które sunęły przez londyński Regent Park, ciesząc latem turystów. Roześmiał się
głośno - co za porównanie! Śmiech trwał krótko i miejsce wesołości zajęło coś, co trzy
tygodnie temu zdawało się nie do pomyślenia. Dawno juŜ stracił nadzieję, Ŝe jeszcze ujrzy
Anglię. MoŜliwe, Ŝe uda mu się straconą nadzieję odzyskać. Dzięki niedoszłemu topielcowi.
JeŜeli nie popełnił omyłki w diagnozie, sprawa rozstrzygnie się lada dzień, lada
godzina, lada minuta. Rany na nogach, brzuchu i piersi były głębokie i groźne.
Spowodowałyby śmierć, gdyby nie fakt, Ŝe pociski nadal tkwiły w ciele, wyjałowione,
oczyszczone morską wodą. Ich wydobycie okazało się zadaniem względnie łatwym, bo
wysterylizowana tkanka była rozmiękczona i w znakomitym stanie - nic tylko kroić. Za to
rana czaszki stanowiła powaŜny problem. Nie dosyć, Ŝe została naruszona kość, to jeszcze
lekkiemu wgnieceniu zdawały się ulec włókniste rejony wzgórza i hipokampa. Gdyby kula
trafiła o milimetry w lewo lub prawo, połoŜyłaby kres ich Ŝywotnym funkcjom na zawsze.
Ale nie trafiła i Washburn podjął decyzję. Rzucił wódkę na trzydzieści sześć godzin. Pił tyle
wody i jadł tyle pokarmów bogatych w skrobię, ile tylko człowiek zdoła zjeść i wypić. Potem
przeprowadził operację - najdelikatniejszą od czasu, kiedy wyrzucono go ze szpitala
Macleans w Londynie. Milimetr po wleczącym się w nieskończoność milimetrze obmywał
newralgiczny rejon włókien, później naciągnął i zaszył skórę wiedząc, Ŝe jeden błędny ruch
pędzelka, igły czy kleszczy i pacjent umrze.
Washburn nie chciał, Ŝeby pacjent umarł. Z wielu powodów. Z jednego w


szczególności.
Kiedy skończył operację i stwierdził, Ŝe topielec wciąŜ daje oznaki Ŝycia, zajął się na
powrót własnymi środkami oddziaływania chemicznego i psychicznego - butelką. Spił się i
utrzymywał ten stan, lecz nie pozwolił, by urwał mu się film. Dokładnie wiedział, gdzie jest i
co robi. Postęp, wyraźny postęp.
Lada dzień, lada godzina nieznajomy skupi na nim wzrok, lada dzień z jego ust
popłyną zrozumiałe słowa. Lada chwila.

Najpierw padły słowa. Zabrzmiały w sypialni o brzasku, gdy od morza nadciągnęła
chłodna bryza.
- Kto tu jest? Kto jest w tym pokoju?
Washburn wyprostował się, zsunął cicho nogi z łóŜka i wolno wstał. WaŜne, Ŝeby nie
uderzyć teraz w fałszywa nutę, nie hałasować, nie ruszyć się zbyt gwałtownie, bo pacjent
mógł ulec psychicznej regresji. Przez kilka pierwszych minut naleŜało zachowywać się
ostroŜnie i tak delikatnie, jak delikatna była operacja, która przeprowadził; tkwiący w nim
mimo wszystko lekarz oczekiwał tego momentu.
- Przyjaciel - odrzekł cicho.
- Przyjaciel?
- Mówi pan po angielsku. Tak sądziłem. Zakładałem, Ŝe jest pan Amerykaninem albo
Kanadyjczykiem. Pana stomatolog w kaŜdym razie nie moŜe być Anglikiem. Ani Francuzem.
Jak pan się czuje?
- Nie wiem...
- Taki stan utrzyma się jeszcze trochę. Czy chce pan oddać stolec?
- Czy... co?
- Kupę, stary, czy chcesz zrobić kupę? Po to jest ten basen obok łóŜka. Biały, na lewo.
Oczywiście, jeśli człowiek zdąŜy załatwić się na czas.
- Przepraszam.
- Nie ma za co. To najzupełniej prawidłowa reakcja organizmu. Jestem lekarzem,
twoim lekarzem. Nazywam się Geoffrey Washburn. A ty?
- Ja?
- Pytałem, jak ci na imię.
Nieznajomy poruszył głowa i zapatrzył się w białą ścianę, gdzie rysowały się ostre
cienie wczesnego poranka. Później zwrócił niebieskie oczy na Washburna i powiedział:
- Nie wiem.
- O mój BoŜe...

- Mówiłem ci tyle razy: czas, potrzeba czasu. Jeśli będziesz z sobą walczył, jeśli
będziesz się zamęczał, twój stan się pogorszy.
- Upiłeś się.
- Lekko. Ale to nie ma związku ze sprawą. Chcesz, spróbuję naprowadzić cię na
właściwy trop. Tylko mnie dobrze słuchaj.
- Słuchałem juŜ wiele razy.
- Nie, nie słuchałeś. Zamykasz się przede mną, tkwisz w jakimś szczelnym kokonie i
osłaniasz nim swój umysł. Posłuchaj mnie jeszcze raz.
- Słucham.
- Kiedy byłeś w stanie śpiączki, długiej śpiączki, mówiłeś w trzech róŜnych językach:
po angielsku, po francusku i w jakimś nosowym dialekcie, chyba orientalnym. Znaczy, Ŝe
jesteś poliglotą i czujesz się znakomicie we wszystkich częściach świata. Myśl, pomyśl pod
kątem geografii. W którym z tych języków czujesz się najlepiej?
- W angielskim, na pewno.


- Zgoda. W takim razie, który z nich wybitnie ci nie leŜy?
- Nie wiem.
- Twoje oczy są okrągłe, nie skośne. Powiedziałbym, Ŝe ten orientalny.
- Jasne.
- To dlaczego się nim posługujesz? Dobrze. Teraz myśl nad skojarzeniami. Spisałem
sobie kilka słów. Słuchaj. Zanotowałem je fonetycznie: ma-kwa, tam-kwam, kii-sah. Jakie
skojarzenia przychodzą ci do głowy?
- śadne.
- Świetnie.
- Czego, do diabła, chcesz?
- Czegoś. Czegokolwiek.
- Spiłeś się.
- To juŜ uzgodniliśmy. Tak, spiłem się. Spiłem się, ale teŜ uratowałem twoje
pieprzone Ŝycie. Pijany, nie pijany, jestem lekarzem. Kiedyś byłem nawet niezłym lekarzem.
- No i co się stało?
- A to co? Pacjent bada lekarza?
- Dlaczego nie?
Washburn umilkł na chwilę, patrząc w okno wychodzące na port.
- Upiłem się - odparł. - Powiedzieli, Ŝe zabiłem dwóch pacjentów na stole
operacyjnym, bo byłem zalany. Z jednego trupa bym się moŜe wywinął, z dwóch nie. Szybko
dostrzegli związek, niech ich Bóg błogosławi. „Facetowi takiemu jak on nigdy nie dawajcie
skalpela do łapy” - tak powiedzieli, tyle Ŝe ubrali to w ładne słówka.
- To było konieczne?
- Co było konieczne?
- Wódka.
- Tak, do cholery, tak - powiedział cicho Washburn, odwracając wzrok od okna. -
Było i jest. A pacjentowi nie wolno oceniać postępowania lekarza.
- Przepraszam.
- Masz denerwujący nawyk przepraszania, takiego uroczystego przepraszania.
Naturalnie to nie brzmi. Ani trochę nie wierzę, Ŝe jesteś typem faceta, który przeprasza.
- Więc wiesz o mnie coś, czego ja nie wiem.
- Tak. DuŜo. I prawie nic z tego nie trzyma się kupy.
MęŜczyzna pochylił się na krześle. Pod rozpiętą koszulą rysowało się pręŜne ciało i
bandaŜe na piersi i brzuchu. Splótł ręce; miał silnie umięśnione, smukłe ramiona Ŝłobione
grubymi pręgami Ŝył.
- Masz na myśli coś, o czym jeszcze nie rozmawialiśmy? - spytał.
- Tak.
- Chodzi o to, co mówiłem, kiedy byłem nieprzytomny?
- Nie, nie, cały ten bełkot juŜ omawialiśmy. Języki, twoja znajomość geografii -
wspominałeś miasta, o których nigdy albo prawie nigdy nie słyszałem - twoja obsesja na
punkcie unikania nazw, nazw, które chcesz wypowiedzieć, lecz ich nie wypowiadasz,
skłonność do konfrontacji - atak, odwrót, ukrycie się, ucieczka - wszystko cholernie
gwałtowne, wściekłe, powiedziałbym niepowstrzymane. Często musiałem cię wiązać, Ŝeby
chronić rany. Ale o tym mówiliśmy. Jest jeszcze coś.
- Co masz na myśli? O co ci chodzi? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
- Bo dotyczy twojej fizys, twojej zewnętrznej skorupy, Ŝe tak powiem. Nie byłem
pewien, jak to zniesiesz. Nawet teraz nie jestem tego pewien.
Człowiek bez imienia oparł się o krzesło. Jego czarne brwi tuŜ pod czupryną
ciemnobrązowych włosów zeszły się w oznace irytacji.
- Nie potrzebuję teraz opinii lekarza - powiedział. - Mów, jestem gotowy, słucham. O


co chodzi?
- Zacznijmy moŜe od twojej głowy. Wygląda całkiem, całkiem, do przyjęcia.
Zwłaszcza twarz.
- Twarz?
- Urodziłeś się z inną twarzą.
- Jak to?
- Chirurgia plastyczna. Silne szkło powiększające zawsze wykryje ślady. Zmienili cię,
stary.
- Zmienili?
- Masz wydatny podbródek. Śmiem twierdzić, Ŝe kiedyś była na nim zmarszczka.
Została usunięta. Kość policzkowa, na górze - policzki teŜ masz wydatne; najpewniej wpływ
krwi słowiańskiej sprzed pokoleń. Więc na policzku teŜ są mikroskopijne ślady blizny
chirurgicznej. Będę strzelał - tu usunięto ci jakieś znamię, pieprzyk. Nos masz angielski.
Dawniej musiał być większy niŜ teraz; został delikatnie wymodelowany. Twoje rysy zostały
złagodzone, wszystkie ostrości rozmyte. Rozumiesz, o czym mówię?
- Nie.
- Jesteś w miarę atrakcyjnym męŜczyzną, ale twoja twarz wyróŜnia się bardziej swoim
rodzajem niŜ jakąś specyficzną cechą.
- Rodzajem...?
- Tak. Jesteś prototypem białego Anglosasa. Takiego, jakiego moŜna codziennie
zobaczyć na lepszych boiskach do krykieta, na kortach tenisowych, czy w barze „Mirabel”.
Twarze tych ludzi są prawie nie do rozróŜnienia, prawda? Wszystko na swoim miejscu, zęby
proste, uszy przylegające płasko do głowy - nic nie zakłóca harmonii, kaŜdy element
współgra z innymi, a całość jest jak gdyby rozmiękczona.
- Jak to rozmiękczona?
- No, moŜe „zepsuta” byłoby lepszym słowem. Twarz człowieka bardzo pewnego
siebie, nawet aroganckiego, takiego, co to zawsze postawi na swoim.
- Chyba ciągle nie jestem pewien, co chcesz powiedzieć.
- Dobra, inaczej. Zmień kolor włosów, to zmienisz twarz. Zgoda, odnajdziesz ślady
odbarwienia, poznasz coś niecoś po ich łamliwości, po rodzaju farby. Zacznij nosić okulary i
zapuść wąsy, to staniesz się innym człowiekiem. Dałbym ci trzydzieści pięć, trzydzieści
dziewięć lat, ale równie dobrze moŜesz być pięć lat starszy albo młodszy. - Washburn urwał,
obserwując reakcje pacjenta i jakby wahał się, czy kontynuować wyjaśnienia. - Mówiąc o
okularach... Pamiętasz nasze testy sprzed tygodnia? Te ćwiczenia?
- Oczywiście.
- Masz absolutnie normalny wzrok. Nie potrzebujesz okularów.
- PrzecieŜ ich nie noszę.
- W takim razie skąd ślady długotrwałego uŜywania szkieł kontaktowych na
siatkówkach i powiekach?
- Nie wiem. To nie ma sensu.
- Mogę zasugerować wyjaśnienie do przyjęcia?
- Chętnie posłucham.
- A jak ci się nie spodoba? - Washburn wrócił do okna i spojrzał nieobecnym
wzrokiem na ulicę. - Niektóre rodzaje szkieł kontaktowych mają za zadanie zmieniać kolor
oczu. Niektóre rodzaje oczu z kolei poddają się temu procesowi bardziej niŜ inne. Są to
zwykle oczy szare albo z lekko niebieskawym odcieniem. Kolor twoich oczu to coś
pośredniego między tymi barwami: raz są stalowoszare, w innym świetle niebieskie. Natura ci
tutaj pomogła, bo zmiana nie była ani moŜliwa, ani konieczna.
- Konieczna do czego?
- Do zmiany wyglądu. Rzekłbym, do celów profesjonalnych. Wizy, paszporty, prawa


jazdy - moŜesz je zmieniać do woli. Włosy: brązowe, blond, kasztanowe. Oczy: - oczu nie
sfałszujesz - zielone, szare, niebieskie? I wszystko mieści się w tym jednym
charakterystycznym rodzaju, gdzie twarze wydają się zamazane dzięki swojej powtarzalności.
Pacjent Washburna oparł się o krzesło, napręŜył ramiona i wstrzymując oddech, wstał.
- A moŜe idziesz w domysłach za daleko? MoŜe cię ponosi?
- Są ślady, znaki. To są dowody.
- Dowody interpretowane przez ciebie z duŜą dawką cynizmu. A załóŜmy, Ŝe miałem
jakiś wypadek. Pocerowali mnie i sprawę zabiegów chirurgicznych mamy z głowy, tak?
- Nie, to inny typ operacji. Farbowanie włosów, usuwanie znamion i pieprzyków nie
naleŜy do procesu rekonwalescencji.
- Skąd moŜesz wiedzieć?! - odparował ze złością męŜczyzna. - Są róŜne wypadki,
róŜne sposoby leczenia. Nie było ciebie przy tym i niczego nie moŜesz stwierdzić ze
stuprocentową pewnością.
- Dobrze! Wściekaj się na mnie! Powinieneś się na mnie wściekać po dwakroć
częściej, i kiedy się wściekasz, m y śl . Kim byłeś? Kim j e s t e ś?
- Handlowcem... Biznesmenem zatrudnionym w jakiejś międzynarodowej firmie
specjalizującej się w handlu z krajami Dalekiego Wschodu. Na przykład to. Albo
nauczycielem... języków obcych na jakimś uniwersytecie. TeŜ moŜliwe.
- Dobra. Więc wybieraj: to albo to. JuŜ!
- Nie... Nie mogę! - Oczy męŜczyzny bez nazwiska mówiły, Ŝe znalazł się na
krawędzi bezsilności.
- Bo sam w to nie wierzysz. Pokręcił głową.
- Nie. A ty?
- Ja teŜ nie - odparł Washburn. - Mam ku temu określony powód. Zawody, które
wymieniłeś, charakteryzują się raczej siedzącym trybem Ŝycia, a ty masz ciało człowieka
nawykłego do fizycznego wysiłku. Nie, nie, nie wytrenowanego sportowca, nic z tych rzeczy,
nie jesteś, jak mówią, atletą. Ale mięśnie masz spręŜyste, ręce i ramiona silne, wyrobione. W
innych okolicznościach powiedziałbym, Ŝe z ciebie robotnik przywykły do noszenia duŜych
cięŜarów albo rybak o ciele ukształtowanym całodzienną harówką przy sieciach. Jednak
zakres twojej wiedzy, śmiem powiedzieć, intelekt, wyklucza to wszystko.
- Dlaczego wciąŜ mam wraŜenie, Ŝe do czegoś zmierzasz? Do czegoś innego...
- Dlatego, Ŝe pracowaliśmy razem przez kilka tygodni, pracowaliśmy wspólnie i pod
stresem. Odkrywasz zasady gry.
- Więc mam rację?
- Tak. Musiałem sprawdzić, jak przyjmiesz to, co ci przed chwilą powiedziałem. O
operacjach plastycznych, o włosach, szkłach kontaktowych.
- Zdałem egzamin?
- Z irytującym opanowaniem. JuŜ pora. Nie ma sensu dłuŜej tego odkładać, i szczerze
mówiąc, moja cierpliwość jest na wyczerpaniu. Chodź ze mną. - Washburn ruszył przodem
do drzwi w tylnej ścianie pokoju, które wiodły do gabinetu zabiegowego. Wewnątrz poszedł
w róg pokoju i zabrał stamtąd przestarzały rzutnik; oprawa grubego, okrągłego obiektywu
była zardzewiała i popękana. - Przywieźli mi go wraz z dostawą z Marsylii - rzekł, ustawiając
aparat na małym biurku; wetknął wtyczkę do gniazdka. - Trudno to nazwać sprzętem
doskonałym, ale spełnia swoje zadanie. Zasłoń okna, dobrze?
MęŜczyzna, który stracił pamięć, podszedł do okna i spuścił Ŝaluzje; w gabinecie
ściemniało. Washburn pstryknął przełącznikiem i na białej ścianie ukazał się jasny kwadrat.
Potem wsunął za obiektyw maleńki skrawek celuloidowej taśmy.
Kwadrat na ścianie wypełnił się nagle powiększonymi literami.

GEMEINSCHAFT BANK


BAHNHOFSTRASSE. ZURICH.
ZERO-SIEDEM-SIEDEMNAŚCIE-DWANAŚCIE-ZERO-
CZTERNAŚCIE-DWADZIEŚCIA SZEŚĆ-ZERO

- Co to jest? - zapytał pacjent.
- Przypatrz się temu. Przestudiuj. M y śl .
- Chyba numer jakiegoś rachunku bankowego.
- Właśnie. Firmowy nadruk na górze - nazwa i adres - to bank. Liczby napisane
słownie to nazwisko, ale traktowane będzie jak nazwisko dopiero wówczas, gdy zostaną
napisane własnoręcznie przez właściciela rachunku. Rutynowe postępowanie.
- Skąd to masz?
- Od ciebie. Z ciebie. To maleńki negatyw wielkości, powiedziałbym, połowy
szerokości trzydziestopięciomilimetrowego filmu. Był wszczepiony - chirurgicznie - tuŜ pod
skórę nad twoim prawym biodrem. Liczby napisane są twoim własnym charakterem pisma; to
twój podpis. MoŜesz nim otworzyć skarbiec w Zurychu.


2

Wybrali imię Jean-Pierre. Imię, które nie mogło nikogo ani zaskoczyć, ani obrazić -
było tak samo pospolite jak kaŜde inne w Port Noir.
Nadeszły teŜ ksiąŜki z Marsylii, sześć ksiąŜek róŜnej wielkości i róŜnej grubości;
cztery po angielsku, dwie po francusku. Zawierały teksty medyczne dotyczące obraŜeń głowy
i urazów poniesionych przez umysł. Widniały tam przekroje mózgu z setkami terminów
medycznych; naleŜało je przyswoić i zrozumieć. Płat potyliczny i płat skroniowy, kora i
włóknista tkanka ciała modzelowatego, układ limbiczny, a w szczególności hipokamp i ciała
suteczkowate, które wraz ze sklepieniem były nieodzowne dla funkcjonowania pamięci i
procesów przypominania. Uszkodzone, powodowały amnezję.
Były tam równieŜ psychologiczne analizy stresu prowadzącego do psychozy
reaktywnej lub afazji psychogennej, które mogły teŜ skończyć się częściową albo całkowitą
utratą pamięci. Amnezja.
A m n e z j a .
- Nie ma Ŝadnych reguł - powiedział ciemnowłosy męŜczyzna, przecierając oczy;
lampa na stoliku dawała kiepskie światło. - Jak w geometrycznej układance - wszystkie
kombinacje są moŜliwe. Urazy fizyczne, urazy psychiczne albo trochę tego, trochę tamtego.
Skutki trwałe lub czasowe, całościowe albo częściowe. śadnych reguł.
- Tak jest - odezwał się Washburn z drugiego końca pokoju; siedział na krześle i
sączył whisky. - Ale myślę, Ŝe powoli dochodzimy do tego, co się wydarzyło. To znaczy, do
tego, co sądzę, Ŝe się wydarzyło.
- Mianowicie? - spytał uprzejmie pacjent.
- Przed chwilą sam wszystko wydedukowałeś: „trochę tego, trochę tamtego”.
Zmieniłbym jednak słowo „trochę” na „duŜo”, jeszcze lepiej na „silny”. Silny wstrząs.
- Silny wstrząs?
- Tak, silny wstrząs całego organizmu, wstrząs fizyczny i psychiczny. Ciało i dusza -
dwa pasma Ŝycia, dwie splecione ze sobą nicie bodźców.
- Ile ty dzisiaj wypiłeś?
- Mniej, niŜ myślisz. NiewaŜne. - Washburn wziął gruby plik ściśniętych klamrą
notatek. - Oto historia twojego Ŝycia. Twojego nowego Ŝycia, pisana od dnia, kiedy się tutaj
znalazłeś. Streśćmy ją. Rany fizyczne mówią, Ŝe sytuacja, w jakiej powstały, była silnie
stresująca, psychicznie stresująca. Dalej. Spędziłeś przynajmniej dziewięć godzin w wodzie,
co wywołało psychozę reaktywną, która z kolei utrwaliła urazy psychiczne. Ciemność,
gwałtowny ruch, płuca chwytające minimum powietrza - to czynniki psychozogenne.
Wszystko, co ją poprzedzało, co poprzedzało psychozę reaktywną, musiało zostać wymazane
tak, Ŝebyś mógł sobie jakoś poradzić z samym sobą, Ŝebyś mógł przetrwać. NadąŜasz za mną?
- Chyba tak. Moja głowa stawiała opór.
- Nie głowa - umysł. ZauwaŜ róŜnicę; jest waŜna. Wrócimy jeszcze do głowy, ale
damy jej inną etykietkę: mózg.
- Dobrze: umysł, nie głowa, która tak naprawdę jest mózgiem.
- OtóŜ to. - Washburn przerzucił kciukiem spięte kartki notatek. - Spisałem kilkaset
uwag. Mam tutaj i zapiski typowo medyczne - dawkowanie, czas, reakcje i temu podobne -
ale głównie obserwacje dotyczą ciebie jako człowieka. Słów, jakich uŜywasz, słów, na które
reagujesz, zwrotów, które stosujesz świadomie i kiedy mówisz przez sen; są tu takŜe
fragmenty z twoich majaków, gdy byłeś nieprzytomny - o ile udało mi się zapisać je
poprawnie. Jak mówisz, jak chodzisz, jak napręŜasz mięśnie ciała, kiedy jesteś czymś
zaskoczony lub gdy widzisz coś, co cię interesuje - to równieŜ tu mam. Wydajesz się nabity
sprzecznościami. TuŜ pod powierzchnią twojego „ja” czai się przemoc. Prawie zawsze ją


kontrolujesz, ale ona tam jest i stale czyha. Jest teŜ i zaduma, melancholia. Cierpisz z tego
powodu, mimo to rzadko dajesz upust złości wywołanej bólem.
- Chyba zaraz dam - odezwał się Jean-Pierre. - Te słowa, zwroty, wyraŜenia - ile razy
to przerabialiśmy?
- I będziemy przerabiać dalej - przerwał mu lekarz - tak długo, jak długo twoje
postępy będą widoczne.
- Nie zdawałem sobie sprawy, Ŝe zrobiłem jakieś postępy.
- Nie w tym sensie, Ŝe udało ci się przypomnieć, jak się nazywasz, czy jaki
wykonywałeś zawód. Ale ciągle dowiadujemy się, w jakich sytuacjach czujesz się najlepiej, z
czym sobie najlepiej radzisz, i to budzi lęk.
- Lęk?
- Pozwól, Ŝe dam ci przykład. - Washburn odłoŜył notatki i wstał. Podszedł do
prymitywnie skleconego kredensu przy ścianie, otworzył szufladę i wydostał zeń duŜy
automatyczny rewolwer. Człowiek, który nie wiedział, kim jest, znieruchomiał spięty.
Washburn był na taką sytuację przygotowany. - Nigdy nim się nie posługiwałem - wyjaśnił -
chyba nawet nie wiedziałbym, jak to się robi. Ale mieszkam ostatecznie w porcie. -
Uśmiechnął się i nagle, bez ostrzeŜenia, rzucił broń w stronę męŜczyzny na krześle; ten
chwycił ją w powietrzu chwytem pewnym, miękkim i płynnym. - RozłóŜ go - rzekł
Washburn. - Tak to się chyba mówi, prawda? - Co?
- RozłóŜ go! No!
Pacjent doktora Washburna spojrzał na rewolwer, i naraz, w ciszy, jego dłonie i palce
zaczęły wprawnie manipulować bronią. Nie minęło trzydzieści sekund i rewolwer był
rozebrany na części. MęŜczyzna podniósł wzrok.
- Rozumiesz? - spytał doktor. - Wśród innych umiejętności posiadasz niezwykłą
znajomość broni palnej.
- Wojsko? - Jean-Pierre stał się znów czujny i spięty.
- W najwyŜszym stopniu nieprawdopodobne - odrzekł Washburn. - Pamiętasz, kiedy
odzyskałeś przytomność i rozmawialiśmy po raz pierwszy, mówiliśmy o zębach, o twoim
dentyście. OtóŜ zapewniam cię, Ŝe twój dentysta nie jest wojskowym, i, rzecz jasna, zabiegi
chirurgiczne, jakie przechodziłeś, całkowicie wykluczają wszelkie powiązania z wojskiem.
- W takim razie co?
- Zostawmy to na chwilę i wróćmy do tego, co się wydarzyło. Zajmowaliśmy się
umysłem, przypominasz sobie? Stresem psychicznym, psychozą reaktywną. Nie mózgiem,
lecz napięciami psychicznymi. Czy wyraŜam się jasno?
- Mów dalej.
- Kiedy ustępuje wstrząs, ustępuje napięcie. Proces trwa tak długo, dopóki istnieje
zasadnicza potrzeba, ochrony psyche. W trakcie owego procesu odzyskasz swe zdolności i
umiejętności. Przypomnisz sobie pewne wzorce zachowań i być moŜe przyswoisz je w sposób
niewymuszony, bazując na instynktownych reakcjach fasadowych. Ale luka pozostanie i
obserwacje upewniają mnie, Ŝe nie da się jej wypełnić. - Washburn urwał i podszedł do
krzesła. Zmęczony, usiadł, wziął szklankę i upił łyk; zamknął oczy.
- Dalej, mów dalej - szepnął bezimienny pacjent. Doktor uniósł powieki i spojrzał na
swego rozmówcę.
- Wracamy teraz do głowy; tak nazwaliśmy mózg, mózg jako taki, mózg jako ciało
fizycznie namacalne z tysiącami milionów komórek i części wzajemnie na siebie
oddziaływujących. Czytałeś ksiąŜki: sklepienie, układ limbiczny, włókna hipokampa i
wzgórza, callosum, a w szczególności chirurgiczne techniki lobotomii. Minimalny uraz moŜe
spowodować dramatyczne zmiany. Tak stało się w twoim przypadku. Doznałeś urazu
fizycznego. JeŜeli w jakiejś strukturze poprzestawia się części, struktura fizyczna całości
ulega zmianie. - Washburn zamilkł po raz wtóry.


- I... - naciskał Jean-Pierre.
- Cofanie się napięć psychicznych spowoduje - juŜ powoduje - Ŝe odzyskasz swoje
umiejętności i zdolności. Lecz nie sądzę, byś kiedykolwiek był w stanie odnieść je do zdarzeń
z przeszłości.
- Dlaczego? Dlaczego tak myślisz?
- Bo organiczne przewody uaktywniające i przekazujące wspomnienia zostały
naruszone, fizycznie poprzestawiane do tego stopnia, Ŝe nie mogą funkcjonować tak jak
kiedyś. Zostały zniszczone i nie odbudują ich Ŝadne intencje ani starania.
Ciemnowłosy męŜczyzna tkwił na krześle w bezruchu.
- Więc odpowiedzi trzeba szukać w Zurychu - rzekł w ciszy.
- Jeszcze nie. Nie jesteś na to przygotowany, jesteś zbyt osłabiony.
- Ale przygotuję się.
- Tak, na pewno.

Minęły tygodnie. Nadal trwały rozmowy i ćwiczenia, wciąŜ przybywało notatek;
pacjent doktora Washburna wrócił do sił. Był słoneczny ranek dziewiętnastego tygodnia.
Morze lśniło spokojną, gładka taflą. Tak jak zwykle o tej porze bezimienny męŜczyzna
skończył właśnie trening. Przez godzinę biegał wzdłuŜ nabrzeŜa i po okolicznych wzgórzach;
stale zwiększał dystans, aŜ doszedł do prawie dwudziestu kilometrów dziennie przy coraz
dłuŜszym kroku, coraz rzadszych odpoczynkach. Oddychając cięŜko, siedział na krześle w
sypialni, przy oknie; podkoszulek miał przesiąknięty potem. Wszedł tylnymi drzwiami i do
sypialni dostał się z ciemnego korytarza, który omijał główny pokój domu Washburna. Tak
było zręczniej, bo pokój ten słuŜył jako poczekalnia, a doktor wciąŜ miał kilku pacjentów,
którym łatał skaleczenia i głębsze rany. Siadywali tam w strachu zastanawiając się, w jakim
stanie przyjmie ich rankiem le médecin. A le médecin trzymał się nawet nieźle. Co prawda
wciąŜ chlał jak oszalały Kozak, ale z siodła nie pozwalał się wysadzić. Zachowywał się tak,
jak gdyby w ciemnych zakamarkach niszczącego fatalizmu odnalazł iskierkę nadziei. Pacjent
Washburna rozumiał wszystko - ta nadzieja wiązała się z bankiem na Bahnhofstrasse w
Zurychu. Bahnhofstrasse... Dlaczego nazwa ulicy tak łatwo utkwiła mu w pamięci?...
Drzwi otworzyły się i do sypialni wpadł doktor. Uśmiechał się szeroko; na jego
fartuchu czerwieniły się plamy krwi.
- Udało się! - zakrzyknął i więcej w tym było triumfu niŜ wyjaśnienia. - Powinienem
otworzyć własne biuro werbunkowe i Ŝyć z prowizji. Byłby przynajmniej stały dochód.
- O czym ty mówisz?
- Jak uzgodniliśmy, załatwiłem to, czego ci trzeba: musisz zadziałać wśród ludzi, sam.
A dwie minuty temu monsieur Jean-Pierre-Bezimienny został korzystnie zatrudniony!
Przynajmniej na tydzień.
- Myślałem, Ŝe nic z tego nie wyjdzie. JakŜeś to załatwił?
- Ha, miałem właśnie załatać zainfekowaną nogę niejakiego Claude’a Lamouche’a.
Dałem mu do zrozumienia, Ŝe mój zapas środków znieczulających jest bardzo, ale to bardzo
niewielki. Ubiliśmy interes. Ty byłeś monetą przetargową.
- Na tydzień?
- Nadasz się, to zatrzyma cię na dłuŜej. - Washburn zamilkł. - Ale to chyba nie takie
waŜne, co?
- Nie jestem pewien, czy aby to ma jakikolwiek sens. To i wszystko inne. Teraz.
Miesiąc temu - moŜe. Ale nie dzisiaj. JuŜ ci mówiłem. Jestem gotowy. Chyba tego chciałeś.
Mam spotkanie w Zurychu.
- A ja pragnę, Ŝebyś na tym spotkaniu wypadł jak najlepiej. Moje pragnienia są
niezmiernie egoistyczne, dlatego nie pozwolę na opieszałość i zaniedbywanie obowiązków.
- Jestem gotowy.


- Zewnętrznie tak. Ale uwierz mi, szalenie waŜne jest, byś spędził duŜo czasu na
wodzie, równieŜ nocą. Nie w warunkach kontrolowanych, nie jako pasaŜer. Musisz poddać
się względnie surowym wymaganiom morza. Rzekłbym, im surowsze wymagania, tym lepiej.
- Jeszcze jeden egzamin?
- Musisz poddać się kaŜdemu, jaki tylko zdołam obmyślić w prymitywie Port Noir.
Gdybym umiał wyczarować dla ciebie sztorm i maleńką katastrofę morską, to bym
wyczarował. Z drugiej strony, ten Lamouche ma w sobie coś ze sztormu; to trudny człowiek.
Opuchlizna zejdzie mu z nogi wcześniej czy później. Wtedy zacznie się ciebie czepiać. Inni
teŜ, bo będziesz któregoś z nich zastępował.
- Wielkie dzięki.
- Drobnostka. W ten sposób połączymy dwa stresy: przynajmniej jedna, moŜe dwie
noce na morzu, jeśli Lamouche będzie trzymał się planu - to załatwi nam sprawę wrogiego
środowiska, które przyczyniło się do wywołania psychozy reaktywnej - oraz stawianie czoła
złości i podejrzeniom ze strony otaczających cię ludzi - to z kolei jest namiastką pierwotnej
sytuacji stresotwórczej.
- Dzięki raz jeszcze. A jak zechcą wyrzucić mnie za burtę? Test idealny, co? Tylko nie
wiem, czy by się na coś przydał, gdybym poszedł na dno.
- Nie, nie, nic takiego się nie zdarzy, nie - rzekł szyderczo Washburn.
- Cieszę się, Ŝe jesteś tak pewny siebie. TeŜ bym chciał.
- MoŜesz. Chroni cię moja obecność w Port Noir. Nie jestem ani Christianem
Barnardem, ani Michaelem De Bakeyem, ale mieszkam w Port Noir i tubylcy oprócz mnie nie
mają nikogo. Oni mnie potrzebują, nie zaryzykują utraty jedynego lekarza.
- Ale ty przecieŜ chcesz wyjechać, i ja jestem twoim paszportem.
- Niepojęte są wyroki losu, mój drogi pacjencie, niepojęte. No, do rzeczy. Lamouche
chce, Ŝebyś stawił się w basenie portowym; masz otrzaskać się ze sprzętem. Wyruszacie jutro
o czwartej rano. ZwaŜ, ile korzyści przyniesie tydzień na morzu, i potraktuj ten rejs jako
przejaŜdŜkę.

PrzejaŜdŜka. Nikt nigdy nie doświadczył takiej przejaŜdŜki. Szyprem brudnej,
śmierdzącej tłuszczem łodzi był ordynarny i cuchnący Lamouche, który - gdyby zastępował
kapitana Bligha w roku 1789 - wyrŜnąłby zbuntowanych marynarzy „Bounty” w pień. Załogę
stanowiła doborowa czwórka wyrzutków będących niechybnie jedynymi ludźmi w Port Noir,
którzy znosili towarzystwo Lamouche’a. Piątym stałym członkiem załogi okazał się brat
głównego sieciarza i nowy, imieniem Jean-Pierre, został o tym fakcie powiadomiony
natychmiast, tuŜ po czwartej rano, gdy tylko wyszli z portu.
- Zabierasz chleb mojemu bratu! - syknął ze złością sieciarz, otaczając się kłębami
dymu buchającego gwałtownie z nieruchomego papierosa w kąciku ust. - Wydzierasz Ŝarcie z
brzuchów jego dzieci!
- Zostanę tylko tydzień - zaprotestował Jean-Pierre; prościej, o ileŜ prościej byłoby
spłacić bezrobotnego brata z miesięcznego zasiłku Washburna, ale lekarz i pacjent
zdecydowali, Ŝe taka ugoda nie wchodzi w grę.
- Mam nadzieję, Ŝe poradzisz sobie przy sieciach!
Nie poradził.
W czasie następnych siedemdziesięciu dwóch godzin zdarzały się chwile, kiedy
człowiek imieniem Jean-Pierre sądził, iŜ mimo wszystko umowa z Lamouche’em gwarantuje
teŜ i finansowe uregulowanie sprawy. Nawet nocą udręce nie było końca, zwłaszcza nocą.
Zdawało się, Ŝe oczy rybaków nieustannie za nim wodzą, czuwają, by zaskoczyć go na
krawędzi snu, gdy leŜał na materacu rojącym się od robactwa.
- Hej, ty tam! Przejmij wachtę! Kumpel źle się czuje. Zastąpisz go.
- Wstawaj! Philippe pisze pamiętnik. Nie moŜna mu przeszkadzać.


- Rusz dupę! W południe zerwałeś sieć. Nie będziemy płacić za twoją głupotę. Tak się
zgodziliśmy. Dalej, napraw ją!
Sieci.
Jeśli na jednym skrzydle potrzeba było dwóch ludzi, on ich zastępował. JeŜeli
pracował obok któregoś z nich, zdarzało się, Ŝe włoka nagle napręŜała się i poluźniała. Wtedy
musiał utrzymywać cięŜar całego zaciągu, a często - o włos od upadku za burtę - lądował na
okręŜnicy, potrącony ramieniem sąsiada.
I ten Lamouche. Utykający maniak, mierzył kaŜdy kilometr morza ilością ryb, które
stracił. Głos miał skrzeczący jak zepsuta tuba z elektronicznym wzmacniaczem. Zwracał się
do rybaków, poprzedzając ich nazwiska wulgarnym epitetem, co budziło w nowym
narastającą wściekłość. Ale Lamouche’owi nie chodziło o Jean-Pierre’a. On tylko
przekazywał Washburnowi wiadomość: „Nigdy więcej mi tego nie rób. Trzymaj się z dala od
mojej łodzi i moich ryb”.
Zgodnie z planem Lamouche’a trzeciego dnia o zachodzie słońca mieli wrócić do Port
Noir i rozładować łódź. Załoga miała mieć wolne do godziny czwartej następnego ranka, Ŝeby
wyspać się trochę, trochę połajdaczyć, schlać się, a przy odrobinie szczęścia połączyć z sobą
wszystkie trzy przyjemności naraz. Na horyzoncie ukazał się ląd. Wtedy się zaczęło.
Główny sieciarz i jego pierwszy pomocnik akurat wybierali i układali sieci na środku
kutra. Wielce niepoŜądany członek załogi - przezwali go „Jean-Pierre-Pijawka” - szorował
deski szczotką na długim kiju. Dwaj pozostali rybacy wylewali na pokład kubły morskiej
wody; lali ją tuŜ przed szczotkę i, rzecz jasna, o wiele częściej zdarzało im się zmoczyć Jean-
Pierre’a niŜ to, co zmoczenia wymagało.
Któreś z kolei wiadro chlusnęło zawartością zbyt wysoko i woda natychmiast oślepiła
pacjenta doktora Washburna. Jean-Pierre stracił równowagę. CięŜka szczotka ze szczeciną
niczym stalowe pazury wypadła mu z rąk i obróciwszy się na sztorc, uderzyła w udo
klęczącego sieciarza.
- Sacre diable!
- Je regrette - rzucił zdawkowo sprawca przestępstwa, wycierając oczy.
- Co jest, do diabła?! - wrzasnął sieciarz.
- Przepraszam, powiedziałem przepraszam - odparł Jean-Pierre. - Powiedz swoim
przyjaciołom, Ŝeby lali wodę na pokład, nie na mnie.
- Moi przyjaciele nie robią ze mnie ofiary własnej głupoty!
- Za to przed chwilą ze mnie taką ofiarę zrobili.
Sieciarz chwycił szczotkę za kij, wstał i wysunął ją w przód jak bagnet.
- Co? Chcesz się ze mną zabawić, Pijawko?
- Chętnie. Zaczynaj.
- Z przyjemnością, Pijawko. No to masz! - Sieciarz pchnął go szczotką. Ostra
szczecina przebiła materiał koszuli i zadrapała pierś i brzuch Jean-Pierre’a.
Pacjent doktora Washburna nie wiedział, czy na jego reakcję wpłynęło podraŜnienie
blizn na zagojonych ranach, czy frustracja i złość rosnąca w nim od trzech dni ciągłych
upokorzeń. Wiedział tylko, Ŝe musi na cios odpowiedzieć. A odpowiedź była bardziej
zatrwaŜająca, niŜ mógł ją sobie wyobrazić.
Chwycił kij prawą ręka i dźgnął nim w brzuch sieciarza. Szarpnął szczotką w
momencie uderzenia, wyrzucając jednocześnie lewą nogę w górę i wbijając stopę w gardło
tamtego.
- Tao! - Gardłowy szept wyrwał mu się z ust mimowolnie; nie wiedział, co oznacza.
Nim zdołał pomyśleć, wykonał obrót i tym razem jego prawa stopa rozcięła powietrze
i jak taran uderzyła w lewa nerkę sieciarza.
- Cze-sah! - wyszeptał.
Sieciarz cofnął się, a później rzucił ku niemu z wściekłością spotęgowaną bólem,


rozczapierzając szponiaste paluchy.
- Ty świńskie nasienie!
Jean-Pierre kucnął z wysuniętym do góry ramieniem. Przytrzymał lewą rękę tamtego,
szarpnął nią do dołu, wyprostował się, pchnął ramię sieciarza od siebie, aŜ w końcu puścił je i
wbił obcas buta w krzyŜ przeciwnika. Francuz runął na sieci i grzmotnął głową o ścianę
okręŜnicy.
- Mii-sah! - i znów nie zrozumiał własnego okrzyku.
Któryś z rybaków chwycił go z tyłu za szyję. Podopieczny Washburna uderzył pięścią
w okolice jego miednicy, potem zgiął się wpół, przycisnąwszy łokieć napastnika do lewej
strony gardła. Nachylił się jeszcze mocniej i kiedy nogi rybaka straciły kontakt z podłoŜem,
Jean-Pierre cisnął nim daleko, na drugą stronę łodzi. Jego przeciwnik zamachał w powietrzu
nogami, po czym utkwił szyją i twarzą między kołami pokładowego dźwigu.
Na Jean-Pierre’a runęło dwóch pozostałych ludzi Lamouche’a. Okładali go pięściami,
kopali, a szyper kutra wywrzaskiwał bez przerwy:
- Le médecin! Rappelons le médecin! Doucement! Lekarza! Wezwijcie lekarza!
Spokojnie!
Słowa ani trochę nie odpowiadały widokowi, który ujrzał. Pacjent Washburna zgiął w
przegubie dłoń jednego z rybaków, wykręcając ją jednocześnie w kierunku przeciwnym do
ruchu wskazówek zegara. Zrobił to błyskawicznie, gwałtownie, i jego przeciwnik ryknął z
bólu - ręka była złamana.
Jean-Pierre zacisnął teraz palce dłoni, wyrzucił ramiona w górę niczym młot kowalski
i trafił męŜczyznę ze zmiaŜdŜonym nadgarstkiem prosto w gardło. Rybak przekoziołkował w
powietrzu i zwalił się cięŜko na pokład.
- Kwa-sah! - cichy okrzyk zabrzmiał w uszach Jean-Pierre’a jak dalekie echo.
Czwarty podopieczny Lamouche’a zrejterował, gapiąc się na szaleńca, który ledwo co
na niego spojrzał.
Było po wszystkim. Trzech ludzi z załogi kutra straciło przytomność, ponosząc
surową karę za to, co zrobili. Wątpliwe, czy którykolwiek z nich stawi się w basenie
portowym następnego dnia o czwartej rano.
W głosie Lamouche’a dało się odczytać zarówno zdumienie, jak i cięŜką urazę.
- Nie wiem, skąd się tutaj wziąłeś, ale z mojej łodzi pójdziesz precz.
Człowiek bez przeszłości zrozumiał nie zamierzoną ironię. On teŜ nie wiedział, skąd
się wziął.
- Teraz nie moŜesz tu zostać - powiedział Geoffrey Washburn, wchodząc do ciemnej
sypialni. - Przysięgam, dawałem głowę, Ŝe będę w stanie zapobiec powaŜniejszemu atakowi
na ciebie. Ale nie ochronię cię, kiedy juŜ ich naraziłeś na szwank.
- Sprowokowali mnie.
- Do tego stopnia?! Ręka złamana w przegubie, rozległe rany darte na gardle i twarzy,
rany wymagające szycia i rana czaszki u tego drugiego? CięŜki wstrząs mózgu i trudne do
ustalenia uszkodzenie nerki? Nie wspominając juŜ o kopnięciu w pachwinę, które
spowodowało obrzęk jąder? Człowieku! Przesadziłeś jak diabli! Jeszcze trochę, a byś ich
zabił!
- Oni zabiliby mnie, gdybym nie przesadził - Jean Pierre urwał, ale odezwał się
ponownie, nim doktor mu przeszkodził. - Chyba musimy porozmawiać. Wydarzyło się sporo
nowego, przypomniały mi się nowe słowa. Musimy porozmawiać.
- Musimy, ale nie moŜemy. Nie ma na to czasu. Trzeba, Ŝebyś zaraz stąd wyjechał.
JuŜ poczyniłem pewne starania.
- Zaraz?
- Tak. Powiedziałem im, Ŝe jesteś we wsi, Ŝe się zapijasz. Ich rodziny będą cię szukać.
Wszyscy, kaŜdy braciszek osiłek, kaŜdy co silniejszy kuzyn i krewniak. Wezmą noŜe, haki,


moŜe nawet kilka rewolwerów. Nie znajdą cię i wrócą tutaj, i nie ustąpią, dopóki cię nie
chwycą.
- Z powodu mordobicia, którego nie zacząłem?
- Z powodu trzech rannych ludzi. Ty ich zraniłeś i stracą teraz co najmniej miesięczne
zarobki. Jest jeszcze coś, coś nieporównywalnie waŜniejszego.
- To znaczył
- Obraza. Obcy, człowiek spoza wyspy, udowodnił, Ŝe jest czymś więcej niŜ godnym
przeciwnikiem nie dla jednego, ale dla trzech szanowanych rybaków z Port Noir.
- Szanowanych?!
- W sensie fizycznym. Ludzie uwaŜają, Ŝe załoga Lamouche’a to najgorsza banda na
wybrzeŜu.
- Śmieszne.
- Nie dla nich. W grę wchodzi honor. Teraz szybko. Spakuj swoje rzeczy. Jest tu łódź
z Marsylii. Kapitan zgodził się przeszmuglować ciebie na pokład i wyrzucić na morzu pół
mili od La Ciotat.
Jean-Pierre wstrzymał oddech.
- Więc nadesza pora... - rzekł spokojnie.
- Tak, pora - odparł Washburn. - Chyba wiem, co zaprząta ci umysł. Poczucie
bezradności, wraŜenie, Ŝe zaczniesz dryfować i nie będzie juŜ steru, który cię naprowadzi na
kurs. Ja jestem twoim sterem i mnie zabraknie. Nic na to nie poradzimy. Ale wierz mi: nie
jesteś bezradny, poradzisz sobie i odnajdziesz trop.
- W Zurychu - dodał Jean-Pierre.
- W Zurychu - zgodził się doktor. - Masz, trzymaj. Zapakowałem w ceratę trochę
rzeczy. Przymocujesz to do pasa.
- Co to jest?
- Wszystkie pieniądze, jakimi dysponuję; coś około dwóch tysięcy franków. Niewiele,
ale na początek jak znalazł, i mój paszport, chociaŜ wątpię, czy ci się przyda. Jesteśmy mniej
więcej w tym samym wieku, a paszport był wystawiony osiem lat temu; ostatecznie ludzie się
zmieniają. Nie pozwól, Ŝeby ktoś go zbyt dokładnie oglądał. To tylko urzędowy papierek.
- Jak sobie bez niego poradzisz?
- JeŜeli się do mnie nie odezwiesz, nie będzie mi juŜ nigdy potrzebny.
- Porządny z ciebie człowiek.
- Z ciebie chyba teŜ, tak sądzę... O ile cię znam. Z drugiej strony nie znałem cię
przedtem. Dlatego nie mogę za ciebie ręczyć. Chciałbym, ale nie mogę. W Ŝaden sposób.

Oparty o reling, patrzył na oddalające się światła Île de Port Noir. Trawler zmierzał w
aksamitny mrok. Prawie pięć miesięcy temu on takŜe runął w czarną otchłań morza.
Teraz miał stawić czoło otchłani innej, nieznanej.


3

Nie widać było Ŝadnych świateł i tylko zachodzący księŜyc omywał nikłym blaskiem
skaliste wybrzeŜe Francji. Znajdowali się niespełna dwieście metrów od brzegu. Trawler
kołysał się łagodnie w zmiennych prądach zatoczki. Kapitan powiedział:
- Między tymi dwiema grupami skał jest mała plaŜa. - Wskazał kierunek ręką. -
Krótka jest, ale trafisz, jeśli weźmiesz poprawkę na prawo. MoŜemy zdryfować najwyŜej
jeszcze dziesięć, piętnaście metrów i wysiadka. Za minutę, dwie...
- I tak zrobił pan więcej, niŜ oczekiwałem. Dziękuję.
- Nie trzeba, spłacam dług i tyle.
- Ten dług to ja?
- Ano, tak. Doktor z Port Noir połatał trzech ludzi z mojej załogi po tym piekle sprzed
pięciu miesięcy. Nie ciebie jednego wtedy cerował.
- Po sztormie? Zna mnie pan?
- LeŜałeś na stole blady jak śmierć, ale nie, nie znam cię i nie chcę cię znać. Akurat
wtedy nie miałem pieniędzy; nic nie złowiliśmy. Doktor powiedział, Ŝe mogę zapłacić, kiedy
nadejdą dla mnie lepsze czasy. Teraz płacę - tobą.
- Muszę zdobyć dokumenty - rzucił Jean-Pierre wyczuwając, Ŝe kapitan jest w stanie
mu pomóc. - Muszę podrobić paszport.
- Nie ten adres, kolego - odparł szyper. - Obiecałem doktorowi, Ŝe wrzucę przesyłkę
do morza na wysokości La Ciotat i na tym koniec.
- Nie obiecywałby pan tego, gdyby nie mógł pan załatwić i innych spraw,
powaŜniejszych.
- Nie zabiorę cię do Marsylii. Nie będę ryzykował spotkania z łodziami patrolowymi.
Oddziały Sûreté krąŜą po całym porcie, a ci od narkotyków to istni szaleńcy. Albo płacisz,
albo bekasz dwadzieścia lat w ciupie.
- Co znaczy, Ŝe w Marsylii moŜna zdobyć dokumenty, i Ŝe pan moŜe mi pomóc.
- Tego nie powiedziałem.
- Powiedział pan. Muszę załatwić sobie papiery, a załatwić je moŜna tam, dokąd nie
chce mnie pan zabrać. Ale załatwić moŜna. Sam pan to powiedział.
- Co powiedziałem?
- śe pogada pan ze mną w Marsylii, jeśli uda mi się tam dotrzeć bez pana. Niech mi
pan tylko powie, gdzie mam się stawić.
Szyper trawlera wpatrywał się z uwagą w twarz swego pasaŜera; decyzja rodziła się z
trudem, ale się rodziła.
- Na ulicy Sarrasin, w południowej części Starego Portu, jest taka kafejka, knajpa -
„Le Bouc de Mer”. Będę tam dziś wieczorem między dziesiątą a jedenastą. Będzie trzeba
płacić; część z góry.
- Ile?
- To sprawa między tobą i człowiekiem, z którym ją załatwisz.
- Ale mniej więcej. Muszę wiedzieć.
- Jeśli juŜ masz jakieś papiery, wypadnie taniej. Bo jak nie, trzeba je ukraść.
- Mówiłem panu, mam. Szyper wzruszył ramionami.
- Tysiąc pięćset, dwa tysiące franków, i co? Tracimy czas?
Jean-Pierre myślał o pakieciku zawiniętym w ceratę i przytwierdzonym do pasa.
Wkroczy do Marsylii jako bankrut, ale w kieszeni będzie miał sfałszowany paszport -
paszport do Zurychu.
- Zgoda, jakoś sobie poradzę - odrzekł nie wiedząc, skąd wzięła się w jego głosie taka
pewność siebie. - Zatem dzisiaj wieczorem.


Kapitan spojrzał w stronę mgliście oświetlonej linii wybrzeŜa.
- Dobra, dalej nie moŜemy dryfować - powiedział. - Teraz musisz radzić sobie sam. I
pamiętaj, jeśli nie spotkamy się w Marsylii, nigdy mnie nie widziałeś, a ja nigdy nie
widziałem ciebie; ludzie z mojej załogi teŜ cię nie znają.
- Spotkamy się. „Le Bouc de Mer”, rue Sarrasin, południowa część Starego Portu.
- Z Bogiem. - Szyper dał znak sternikowi; na dole zadudniły silniki. - Jeszcze jedno -
dodał. - Klientela w „Le Bouc” nie przepada za paryskim akcentem. Na twoim miejscu trochę
bym go popsuł.
- Dzięki za radę - odparł Jean-Pierre. Przerzucił nogi za burtę i opuścił się do wody.
Swój plecak trzymał wysoko i mocno pracował nogami, Ŝeby utrzymać się na powierzchni. -
Do zobaczenia wieczorem - dodał głośniej, spoglądając z dołu na czarny kadłub trawlera.
Ale przy relingu nie zobaczył juŜ nikogo; kapitan odszedł. Jedynymi dźwiękami, jakie
słyszał, był odgłos fal uderzających o drewno i stłumiony pomruk silników nabierających
obrotów.
Teraz musisz radzić sobie sam...
Przeszył go dreszcz. Obrócił się w wodzie, kierując do brzegu. Nie zapomniał o
poprawce na prawo i zmierzał ku grupie skał. Jeśli szyper wiedział, o czym mówi, prąd wody
zaniesie go do niewidocznej plaŜy.

I zaniósł. Poczuł nagle, jak silny strumień ciągnie go w dół. Dotknął bosymi stopami
piasku i z najwyŜszym trudem pokonał ostatnie trzydzieści metrów. Lecz płócienny chlebak
był względnie suchy; wciąŜ trzymał go wysoko nad łamiącymi się falami.
Kilka minut później siedział na kępie dzikiej trawy; wysokie badyle gięły się w
podmuchach morskiej bryzy, brzask wkraczał na nocne niebo. Słońce wzejdzie za godzinę,
wtedy i on rozpocznie swoją wędrówkę.
Otworzył chlebak i wydostał zeń buty, grube skarpety, zwinięte ciasno spodnie i
ciepłą, drelichową koszulę. Gdzieś, kiedyś, w przeszłości nauczył się pakować, wykorzystując
miejsce do maksimum; chlebak zawierał o wiele więcej rzeczy, niŜ moŜna by sądzić. Ale
gdzie? Dlaczego? Po co? Pytaniom nie było końca.
Wstał i zdjął angielskie szorty, które darował mu Washburn. Rozpostarł je na trawie,
by wyschły - nie mógł sobie pozwolić na luksus wyzbywania się czegokolwiek. Z
podkoszulkiem postąpił tak samo.
Stojąc nago na wydmie, doznał uczucia dziwnego rozradowania zlewającego się z
głuchym bólem idącym jak gdyby ze środka brzucha. Ten ból to strach, wiedział o tym.
Radość takŜe była zrozumiała.
Zdał swój pierwszy egzamin. Zawierzył instynktowi - moŜe nie miał wyboru? -
wyczuł, co trzeba mówić, jak reagować. Jeszcze godzinę temu nie wiedział, dokąd iść, a
Zurych wydawał się tylko mglistym celem za granicami, które naleŜało pokonać i za
szpalerami bacznych oczu, które naleŜało przekonać. Paszport Washburna był tak ewidentnie
paszportem Washburna, Ŝe nawet najgłupszy celnik nie dałby się nabrać, i gdyby nawet zdołał
jakoś dotrzeć do Szwajcarii, musiałby stamtąd od razu uciekać, z kaŜdym krokiem
powiększając szansę wpadki. Nie mógł sobie na to pozwolić. Nie, nie teraz, kiedy wciąŜ
nasuwa się tyle pytań. Odpowiedzi są w Zurychu, ale nie będzie się tam przekradał. Dlatego
zagadnął szypra łodzi rybackiej, Ŝeby mu pomógł.
Nie jesteś bezradny. Poradzisz sobie...
Nim skończy się dzień, nawiąŜe kontakt - jakiś fachman sfałszuje paszport Washburna
i otworzy mu granice. Pierwsze konkretne posunięcie, lecz zanim ono nastąpi, trzeba
rozwaŜyć kwestię pieniędzy. Dwa tysiące franków od doktora nie wystarczy; moŜe ich nie
starczyć nawet na sam paszport. Bo co z tego, Ŝe będzie mógł swobodnie podróŜować, skoro
nie ma na to środków? Pieniądze. Musi zdobyć pieniądze. Musi obmyślić jakiś sposób.


Strzepnął ubranie, które wydostał z plecaka, wciągnął je i włoŜył buty. Legł na piasku
i zapatrzył się w niebo. Świtało. Rodził się nowy dzień. Rodził się nowy człowiek.

La Ciotat. Spacerował wąskimi uliczkami, zaglądając do sklepów wyłącznie po to,
Ŝeby porozmawiać ze sprzedawcami. Dziwne wraŜenie być cząstką tłumu; nie anonimowym
topielcem wyłowionym z morza, lecz cząstką tłumu. Pamiętał o radzie kapitana i gardłowo
zniekształcał swoją francuszczyznę tak, by uchodzić za niegodnego uwagi przejezdnego.
Pieniądze.
W La Ciotat znajdowała się dzielnica zamieszkała widocznie przez bogatszą klientelę,
i sklepy były tu czyściejsze, i towary droŜsze, ryby świeŜsze, a mięso krajano o wiele grubiej
niŜ w miejskim centrum handlowym. Tutaj nawet warzywa lśniły w słońcu - wiele z nich
egzotycznego pochodzenia, z północnej Afryki i Bliskiego Wschodu. Dzielnica ta miała w
sobie coś z ParyŜa albo Nicei, tkwiła w drobnomieszczańskiej rutynie typowej dla małej,
nabrzeŜnej społeczności. Nieco z boku, odseparowana od ciągu sklepów wypielęgnowanym
trawnikiem, stała mała restauracja, do której dochodziło się ścieŜką wyłoŜoną płaskimi
kamieniami.
Pieniądze.
Wstąpił do rzeźnika. ZauwaŜył, Ŝe właściciel sklepu ocenił go krytycznie; jego
spojrzenie nie było przyjazne. Obsługiwał właśnie małŜeństwo w średnim wieku; sądząc po
ich wymowie i sposobie bycia, musieli mieszkać gdzieś dalej, na przedmieściach. WyraŜali
się dosadnie i szorstko, z wyraźną nutką pretensji w głosie.
- W zeszłym tygodniu cielęcina była ledwo znośna - stwierdziła kobieta. - Niech się
pan stara, bo inaczej zmuszona będę zamawiać w Marsylii.
- A wczoraj wieczorem - dodał męŜczyzna - markiz wspomniał, Ŝe kotlety z jagnięcia
są o wiele, o wiele za cienkie. Powtarzam więc raz jeszcze: dokładnie cal i ćwiartka.
Rzeźnik westchnął, wzruszył ramionami, wyrecytował uniŜenie przeprosiny,
zapewnił, Ŝe się poprawi. Kobieta zwróciła się do swego towarzysza, ale jej głos nie
zabrzmiał wcale łagodniej.
- Czekaj teraz na pakunki i weź je do samochodu. Będę w spoŜywczym. Tam się
spotkamy.
- Oczywiście, moja droga.
śona wyszła - gołębica w pogoni za następnymi ziarenkami konfliktu. Moment po
tym jak zamknęła za sobą drzwi, mąŜ spojrzał na rzeźnika i jego zachowanie uległo
niezwykłej przemianie: zniknęła gdzieś arogancja, na twarzy wykwitł szeroki uśmiech.
- Dzień jak co dzień, no nie, Marcel? - spytał, sięgając do kieszeni po papierosy.
- Zdarzały się lepsze, zdarzały i gorsze. Te kotlety naprawdę były za cienkie?
- Skąd! PrzecieŜ on sam nigdy nic nie mówi, bo nie jest w stanie! Za to ona czuje się
lepiej, kiedy narzeka, sam wiesz, jak jest.
- Gdzie on teraz jest, ten nasz markiz de Kupagie?
- Obok, pijany jak bela. Czeka na dziwkę z Tulonu. Wpadnę po niego wieczorem i
przemycę go do stajni, Ŝeby markiza nie zauwaŜyła. O tej porze będzie juŜ tak zalany, Ŝe nie
siądzie za kierownicą. Korzysta z pokoju Jean-Pierre’a, wiesz, tego nad kuchnią.
- Tak, obiło mi się o uszy.
Usłyszawszy imię „Jean-Pierre”, pacjent doktora Washburna odwrócił się od gabloty z
drobiem. Zadziałał podświadomy odruch, lecz to wystarczyło, Ŝeby rzeźnik przypomniał
sobie o jego obecności.
- O co chodzi? Czego pan tu chce?
Nadszedł czas, Ŝeby wyzbyć się gardłowej francuszczyzny.
- Przyjaciele z Nicei polecili mi pański sklep - odezwał się z akcentem, który licował
bardziej z Quai d’Orsay niŜ z „Le Bouc de Mer”.


- Ach tak? - Rzeźnik jeszcze raz dokonał błyskawicznej oceny klienta; wśród ludzi,
których obsługiwał, zwłaszcza tych młodszych, zdarzali się i tacy, co to woleli ubierać się na
przekór swemu statusowi, a ostatnio pospolite baskijskie koszule były nawet w modzie. -
Szanowny pan u nas pierwszy raz?
- Reperują mi łódź. Dzisiaj juŜ nie dotrzemy do Marsylii
- Czy mogę czymś państwu słuŜyć?
Jean-Pierre roześmiał się.
- O tak, chyba tak - naszemu mistrzowi patelni; zjawi się tutaj później. Niezbyt ufam
jego zdolnościom, ale, na szczęście, ja teŜ mam tu coś do powiedzenia.
Rzeźnik i jego znajomy równieŜ wybuchnęli śmiechem.
- Oczywiście, szanowny panie, oczywiście - rzekł właściciel sklepu.
- Wezmę z tuzin kaczuszek i, powiedzmy, osiemnaście chateaubriandów.
- Tak jest, proszę pana.
- Dziękuję. Wyślę naszego króla garnków bezpośrednio do pana. - Zwrócił się do
męŜczyzny w średnim wieku. - Przepraszam, przypadkowo słyszałem, o kim panowie
rozmawiali. Nie, nie, proszę się nie niepokoić. Czy markiz to nie ten bałwan d’Ambois? Ktoś
mi wspominał, Ŝe tutaj mieszka.
- Ach nie, proszę pana - odparł słuŜący. - Nie znam markiza d’Ambois.
Rozmawialiśmy o markizie de Chamford. Prawdziwy z niego dŜentelmen, ale ma kłopoty.
Nieudane małŜeństwo, proszę pana. Bardzo nieudane, wszyscy o tym wiedzą.
- Chamford...? Chamford? Chyba go znam. Taki niski jegomość, prawda?
- Nie, proszę pana, przeciwnie, bardzo wysoki. Powiedziałbym, Ŝe pana wzrostu.
- Och, naprawdę?

Jako nowy roznosiciel produktów firmy „Roquevaire”, jeszcze niezbyt pewny terenu,
Jean-Pierre zapoznał się z rozkładem schodów oraz wyjść z piętrowego budynku restauracji
nader szybko. Na piętro moŜna się było dostać albo schodami z kuchni, albo z małego foyer
tuŜ przy głównym wejściu; tych ostatnich uŜywali stali klienci korzystający z rozlokowanych
na górze toalet. Znalazł teŜ okno, przez które moŜna było obserwować kaŜdego, kto szedł po
tych właśnie schodach; Jean-Pierre dawał głowę, Ŝe jeśli cierpliwie zaczeka, zobaczy przez
nie kobietę i męŜczyznę. Bez wątpienia udadzą się na górę osobno i zamiast do toalety wejdą
do sypialni nad kuchnią. Pacjent doktora Washburna zastanawiał się, który z drogich
samochodów parkujących na cichej uliczce naleŜy do markiza de Chamford. Którykolwiek by
naleŜał, słuŜący Chamforda, ten od rzeźnika, nie miał powodów do obaw - jego pan z
pewnością nie siądzie za kółkiem.
Pieniądze.
Kobieta zjawiła się kilka minut przed pierwszą. Była ogorzałą blondyną z wielkim
biustem wypychającym jedwabną bluzkę, z długimi, opalonymi nogami poruszającymi się
wdzięcznie w rytm stukotu butów na wysokim obcasie, z udami i biodrami obciśniętymi białą
spódniczką. MoŜe i Chamford miał kłopoty, ale miał teŜ gust.
Dwadzieścia minut później dostrzegł przez okno białą spódniczkę - kobieta szła na
górę. Po niespełna sześćdziesięciu sekundach za szybą ukazała się sylwetka jej klienta:
ciemne spodnie, kurtka, blada twarz, oczy czujnie wpatrzone w szczyt schodów. Jean-Pierre
liczył upływające minuty. Miał nadzieję, Ŝe markiz de Chamford nie zapomniał zegarka.
Chwyciwszy chlebak za pasek, niósł go - o ile to tylko było moŜliwe - w sposób jak
najmniej rzucający się w oczy. Wykładaną płaskimi kamieniami ścieŜką zmierzał do
restauracji. W środku, w foyer, skręcił w lewo i przepraszając jakiegoś starszego męŜczyznę,
który mozolił się na schodach, minął go, dotarł na piętro i znów skręcił w lewo, w długi
korytarz urywający się na końcu budynku bezpośrednio nad kuchnią. Przeszedł obok toalet i
znieruchomiał, oparty plecami o ścianę; odwróciwszy głowę czekał, aŜ staruszek dojdzie do


ubikacji i pchnie drzwi, rozpinając jednocześnie rozporek.
Wtedy Jean-Pierre zadziałał prawie bez namysłu, instynktownie. Podniósł chlebak,
umieścił go na środku drzwi, przytrzymał wyciągniętymi rękami, cofnął się i jednym
płynnym ruchem uderzył ramieniem w płócienne zawiniątko. Błyskawicznie opuścił prawą
rękę i gdy drzwi rozwarły się na ościeŜ, chwycił za ich krawędź, by nie roztrzaskały się o
ścianę. W restauracji na dole nikt nie usłyszał stłumionych odgłosów włamania.
- Nom de Dieu! - wrzasnęła kobieta. - Qui est là!
- Silence!
Markiz de Chamford sturlał się z nagiego ciała blondyny i zwalił jak długi z łóŜka na
podłogę. Mógłby występować w operze komicznej: wciąŜ miał na sobie wykrochmaloną
koszulę, idealnie zawiązany krawat, a na nogach podkolanówki z czarnego jedwabiu - innych
części garderoby na sobie nie miał. Kobieta okryła się kocem, robiąc co tylko moŜliwe, Ŝeby
rozładować niezręczną sytuację.
Jean-Pierre szybko wydawał rozkazy.
- Nie podnoście głosu. Nikomu nic się nie stanie, jeśli zrobicie to, co powiem.
- Moja Ŝona ciebie wynajęła! - wybełkotał Chamford, nie będąc w stanie skupić
rozbieganych oczu. - Ja dam ci więcej!
- Dobry początek - odrzekł pacjent doktora Washburna. - Proszę zdjąć koszulę i
krawat. Skarpetki teŜ. - Na ręku markiza zauwaŜył złotą bransoletę. - I zegarek.
Kilka minut później był juŜ przebrany. Ubranie markiza leŜało nie całkiem idealnie,
lecz nikt nie mógł kwestionować jakości materiału i niepowtarzalności kroju. Zdobył do tego
zegarek - oryginalny Gérard Perrégaux - i portfel Chamforda z trzynastoma tysiącami
franków; osadzone w czystym srebrze kluczyki od samochodu - z monogramem właściciela -
takŜe robiły wraŜenie.
- Na miłość boską, daj mi choć swoje ubranie! - zaŜądał płaczliwie markiz; przez
opary alkoholu zaczynała do niego docierać świadomość niewiarygodnie kłopotliwego
połoŜenia.
- Przykro mi, nie mogę - odparł Jean-Pierre, zbierając własne ubranie i szmatki
blondyny.
- Nie moŜesz tego zrobić! To moje! - wrzasnęła.
- Uprzedzałem, proszę nie podnosić głosu.
- Dobrze juŜ, dobrze - mówiła dalej - ale nie moŜe pan przecieŜ...
- Owszem, szanowna pani, mogę. - Rozejrzał się po sypialni; na stoliku przy oknie
zobaczył telefon. Podszedł tam i wyrwał kabel z gniazdka. - Teraz nikt państwu nie
przeszkodzi - dodał i wziął chlebak.
- Nie ujdzie ci to płazem! - warknął Chamford. - Złapią cię! Policja cię znajdzie!
- Policja? - spytał Jean-Pierre. - Naprawdę chce pan zawiadomić policję? Trzeba
będzie spisać oficjalny protokół, podać okoliczności i tak dalej. Wcale nie jestem pewien, czy
to taki dobry pomysł. Lepiej niech pan zaczeka na słuŜącego; wpadnie tu przed wieczorem.
Słyszałem, jak mówił, Ŝe przemyci pana do stajni i markiza o niczym się nie dowie. Biorąc
pod uwagę wszystkie aspekty sprawy, szczerze radzę, Ŝeby pan właśnie tak postąpił. Chyba
stać pana na wymyślenie czegoś ciekawszego niŜ to, co zdarzyło się tutaj. Ja niczemu nie
zaprzeczę.
Tajemniczy złodziej wyszedł i zamknął za sobą uszkodzone drzwi.

Nie jesteś bezradny. Poradzisz sobie.
Jak dotąd rzeczywiście dawał sobie radę i to napawało go niepokojem. Co powiedział
Washburn...? Umiejętności i zdolności wrócą... lecz nie sądzę, byś kiedykolwiek był w stanie
odnieść je do zdarzeń z własnej przeszłości. Przeszłość. Jaka przeszłość wykształciła w nim
umiejętności, które sprawdziły się w ciągu minionych dwudziestu czterech godzin? Gdzie


nauczył się walczyć nogami i palcami rak uderzającymi z siłą młota? Gdzie nauczył się ranić i
przyprawiać kogoś o kalectwo? Skąd tak dokładnie wiedział, gdzie kierować ciosy? Kto uczył
go, jak wywierać wpływ na ludzi z przestępczego światka, Ŝeby skutecznie przełamać ich
opór i zmusić do udzielenia mu pomocy? Jakim sposobem wychwytywał ukryte podteksty,
bezgranicznie wierząc, Ŝe instynkt go nie zawodzi? Jakim cudem w przypadkowo
podsłuchanej rozmowie w sklepie mięsnym natychmiast dostrzegł szansę zdobycia pieniędzy?
Albo raczej - okazję do popełnienia zwykłego przestępstwa? Mój BoŜe, jakŜe mógł coś
takiego zrobić?
Jeśli będziesz z sobą walczył, jeśli będziesz się zadręczał, twój stan się pogorszy.
Skoncentrował się na drodze i na wykładanej mahoniem desce rozdzielczej
samochodu markiza de Chamford. Rozkład wskaźników i oprzyrządowania był mu obcy; w
swej przeszłości nie miał zatem raczej do czynienia z takimi wozami. To coś nowego, tak
przypuszczał.
Niespełna godzinę później przejechał most spinający szeroki kanał i juŜ wiedział, Ŝe
jest w Marsylii. Małe, pudełkowate domki z kamienia podobne skałom wystającym z wody,
wąskie uliczki, murowane ściany - przedmieścia Starego Portu. Znał ten widok i jakby go nie
znał. Daleko, na jednym ze wzgórz dostrzegł sylwetkę katedry z figurą Maryi Dziewicy
rysującą się wyraźnie na szczycie strzelistej wieŜy. Notre-Dame-de-la-Garde. Więc znał tę
nazwę, widok teŜ znał, jednak go nie znał.
Chryste! Dość! Wystarczy!
Kilka minut później dotarł do pulsującego ruchem centrum i jechał zatłoczoną
Cannebière wzdłuŜ rzędów drogich sklepów, w promieniach wysokiego słońca odbijających
się w bezbrzeŜnych tafiach ciemnego szkła po obu stronach jezdni, wzdłuŜ nie kończącego się
szpaleru ulicznych kawiarenek. Skręcił w lewo, w stronę portu, mijając składy, magazyny,
małe fabryczki i odgrodzone płotami parkingi z samochodami gotowymi do transportu
towarów na północ do Saint-Etienne, Lyonu, ParyŜa czy na południe, do miast basenu Morza
Śródziemnego.
Instynkt. Zawierz instynktowi. Nic nie mogło ujść jego uwagi. KaŜdy przedmiot naleŜy
wykorzystać; kamień ma wartość, o ile da się nim rzucić, samochód, jeśli ktoś go zechce
kupić. Wybrał parking, gdzie stały pojazdy nowe i uŜywane, ale drogie; zatrzymał jaguara
przy krawęŜniku i wysiadł. Za płotem dojrzał mały warsztat, a w nim mechaników w
kombinezonach, którzy snuli się ospale z narzędziami. Wszedł za ogrodzenie, trochę pokręcił
się po terenie, aŜ zauwaŜył męŜczyznę, którego ubranie było wypłowiałe i upstrzone
mnóstwem kieszonek na śruby, sztyfty i trzpienie. Instynkt kazał mu podejść do niego.
W niespełna dziesięć minut, przy minimum wyjaśnień, sprawa została załatwiona - po
zeszlifowaniu numerów silnika jaguar miał przepaść gdzieś w północnej Afryce.
Kluczyki osadzone w srebrze, z monogramem, oddał za sześć tysięcy franków, co
stanowiło jedną piątą ceny samochodu Chamforda. Potem złapał taksówkę i kazał się wieźć
do lombardu, ale nie do renomowanego, gdzie zadawano by duŜo pytań. Polecenie było jasne
- to Marsylia. Trzydzieści minut później sprzedał złotego perrégauxa i za osiemset fraków
nabył seiko. Zegarek był odporny na wstrząsy - praktyczność określa wartość.
Następny przystanek: niewielki dom towarowy w południowej części Cannebière. Z
półek i wieszaków wybrał ubranie, zapłacił, dopasował je w przymierzalni i wyrzucił źle
leŜącą bluzę wraz ze spodniami.
Z wystawy na piętrze kupił miękką, skórzana walizkę i umieścił w niej chlebak oraz
trochę zapasowej odzieŜy. Spojrzał na swój nowy czasomierz; dochodziła piąta. Pora
rozejrzeć się za dobrym hotelem. Praktycznie biorąc, nie spał od kilku dni, a musiał odpocząć,
nabrać sił przed spotkaniem na rue Sarrasin, w knajpie „Le Bouc de Mer”, gdzie poczyni
przygotowania do innego, o wiele waŜniejszego spotkania - tego w Zurychu.


LeŜał na łóŜku i gapił się w sufit, na którego gładkiej powierzchni tańczyły
nieregularne refleksy ulicznych latarń. Noc nad Marsylią zapadła nagle, a wraz z ciemnością
przyszło nieokreślone poczucie wolności, jak gdyby mrok był ogromnym, grubym pledem
tłumiącym ostre światło słońca, które obnaŜało zbyt wiele i zbyt szybko, i znów dowiadywał
się czegoś o sobie: nocą czuł się lepiej niŜ za dnia; niczym na wpół zagłodzony kot pewniej
wychodził na Ŝer w ciemności. Lecz odkrył w tym i sprzeczność, gdyŜ podczas długich
miesięcy w Île de Port Noir łaknął słońca, chłonął je, z utęsknieniem czekał brzasku pragnąc,
by dzień trwał wiecznie.
Coś się z nim działo, zmieniał się.
Coś się juŜ wydarzyło. Za sobą miał doświadczenia, które zadawały kłam temu, Ŝe
lepiej sobie radzi nocą. Nie dalej jak przed dwunastoma godzinami tkwił w łodzi rybackiej na
morzu, mając przed oczyma cel podróŜy i ledwie dwa tysiące franków u pasa. Zgodnie z
wywieszoną w hotelowym holu tabelą bieŜących kursów dwa tysiące franków to mniej niŜ
pięćset dolarów amerykańskich. Teraz dysponował paroma zestawami niezłych ubrań, leŜał
na łóŜku w przyzwoitym hotelu, a w portfelu od Vuittona, naleŜącym do markiza Chamforda,
miał dwadzieścia trzy tysiące franków. Dwadzieścia trzy tysiące franków... To prawie sześć
tysięcy dolarów.
Gdzie się narodził, Ŝe zdolny jest do takich rzeczy?!
Dość! Dość!

Rue Sarrasin była tak wiekowa, Ŝe w innym mieście uchodziłaby pewnie za trakt
graniczny. Tymczasem ów szeroki, pokryty klinkierową nawierzchnią zaułek łączący ulice
wybudowane stulecia później znajdował się w Marsylii, gdzie staroŜytność współistnieje ze
starością, ale gdzie staroŜytność pospołu ze starością gryzie się z nowym. Rue Sarrasin miała
nie więcej niŜ dwieście metrów długości - dwieście metrów zastygłych w czasie zatrzymanym
między ścianami budynków nabrzeŜa, nie oświetlonych latarniami, chwytającymi w sidła
napływające z portu mgły. Rue Sarrasin to ustronna uliczka sprzyjająca przelotnym
spotkaniom tych, którzy swymi konszachtami woleli nie kłuć ludzi w oczy.
„Le Bouc de Mer” była jedynym źródłem światła i dźwięku. Knajpa mieściła się mniej
więcej pośrodku alei, w dziewiętnastowiecznym budynku dawnego urzędu. Zburzono w nim
wiele gabinetów, Ŝeby ulokować tam duŜy bar i stoliki; wiele z nich zachowano, by
umoŜliwić bywalcom mniej publiczne spotkania. Był to rodzaj wyzwania, jaki nadbrzeŜe
rzucało zacisznym pokoikom, od jakich roiło się w restauracjach przy Cannebière; tyle tylko,
Ŝe wierni swemu statusowi właściciele z rue Sarrasin nie instalowali w owych przybytkach
drzwi, lecz zasłony.
Jean-Pierre manewrował między stolikami, przebijając się przez warstwy tytoniowego
dymu, omijając słaniających się na nogach rybaków, pijanych Ŝołnierzy i dziwki o
czerwonych twarzach, które szukały tu łóŜka na noc, a przy okazji kilku franków. Niby
rozglądając się za kumplami z załogi, raz po raz odchylał zasłony gabinecików, aŜ znalazł
kapitana łodzi. Obok niego za stołem siedział jeszcze ktoś: chudy męŜczyzna o bladej twarzy,
z oczami świdrującymi niczym ślepia łasicy.
- Siadaj - rzucił groźnie szyper. - Myślałem, Ŝe będziesz wcześniej.
- Powiedział pan między dziewiątą a jedenastą. Jest za kwadrans jedenasta.
- Kto późno przychodzi, ten stawia.
- Chętnie. Niech pan zamówi coś porządnego, jeśli coś takiego tu mają.
Chudy męŜczyzna o bladej twarzy uśmiechnął się. Będzie dobrze.
I było. Sfałszowanie paszportu Washburna okazało się - jakŜeby inaczej? - rzeczą
najtrudniejszą pod słońcem, ale pietyzm, odpowiedni sprzęt i kunszt załatwią nawet to.
- Ile?
- Umiejętności i sprzęt są w cenie. Dwa i pół tysiąca franków.


- Kiedy go mogę odebrać?
- Kunszt i dokładność wymagają czasu. Za trzy, cztery dni. Najwcześniej, bo i tak
mistrz będzie pracował pod wpływem wielkiego stresu. Skrzyczy mnie.
- DołoŜę tysiąc franków, jeśli mistrz zdąŜy do jutra.
- Do dziesiątej rano - odrzekł szybko męŜczyzna o bladej twarzy. - Jakoś przełknę
jego obelgi.
- I ten tysiączek ekstra, co? - wtrącił się naburmuszony kapitan. - Coś ty wywiózł z
Port Noir? Brylanty?
- Talent - powiedział Jean-Pierre i wierzył w to, choć tego nie rozumiał.
- Będzie tylko potrzebne zdjęcie - dodał bladolicy.
- W pasaŜu zrobiłem to - odpowiedział pacjent Washburna, wyjmując z kieszeni bluzy
małą kwadratową fotografię. - Jestem pewien, Ŝe pański drogocenny sprzęt jakoś ją wyostrzy.
- Ładne ciuchy - rzucił szyper, oddając zdjęcie fałszerzowi.
- Tak, dobrze skrojone - zgodził się Jean-Pierre.
Uzgodnili miejsce porannego spotkania, zapłacili za whisky, kapitan odebrał
ukradkiem pięćset franków - dobito targu. Klient opuścił gabinet i ruszył poprzez zatłoczony,
buchający ochrypłymi głosami i dymem bar w stronę drzwi.
Stało się to tak nagle, tak szybko, tak zupełnie nieoczekiwanie, Ŝe nie było czasu na
myślenie. Zadziałał odruchowo.
Zderzyli się gwałtownie i przypadkowo, ale oczy, które w nim utkwiły, najwyraźniej
wiedziały, na kogo patrzą, bo szeroko rozwarte z niedowierzania, na granicy histerycznego
przeraŜenia, zdawały się wychodzić z orbit.
- Nie! BoŜe, nie! To niemoŜliwe! - MęŜczyzna odwrócił się i chciał wniknąć w tłum.
Jean-Pierre zrobił krok w przód i chwycił go za ramię.
- Zaczekaj!
MęŜczyzna odwrócił się znowu, ujął nadgarstek Jean-Pierre’a między kciuk a
wyprostowane palce dłoni i niczym widłami zrzucił rękę z ramienia.
- PrzecieŜ ty... Ty nie Ŝyjesz! Jesteś trupem! Nie mogłeś przeŜyć!
- PrzeŜyłem. Mów, co wiesz.
Twarz męŜczyzny wykrzywiła maska obłąkanej wściekłości. ZmruŜył oczy, otworzył
usta wciągając głośno powietrze i odsłaniając Ŝółtawe zęby, które połyskiwały jak zwierzęce
kły. Nagle wyciągnął nóŜ, a szczęku otwieranego spręŜyną ostrza nie zagłuszył nawet barowy
zgiełk. Uzbrojona dłoń wystrzeliła do przodu; klinga niczym przedłuŜone ramię atakującego
mierzyła w brzuch Jean-Pierre’a.
- Wykończę cię! - syknął nieznajomy.
Przedramię Jean-Pierre’a pomknęło ruchem wahadłowym w dół, odrzucając z drogi
nóŜ. Obrócił się unosząc lewą nogę i obcasem buta trafił tamtego w biodro.
- Cze-sah! - mimowolny okrzyk go ogłuszył.
MęŜczyzna runął do tyłu na trójkę pijących rybaków; nóŜ brzęknął o podłogę. Ludzie
zauwaŜyli broń, zbiegli się gapie, pięści i ręce rozdzieliły walczących.
- Won stąd!
- Kłócić się to nie tutaj!
- Nie chcemy tu glin, zalane sukinsyny!
Rozjuszona, ordynarna gwara marsylczyków niosła się ponad kakofonią dźwięków
wypełniających „Le Bouc de Mer”. Bywalcy otoczyli Jean-Pierre’a, a on patrzył, jak jego
niedoszły zabójca przebija się przez tłum w stronę wyjścia, trzymając ręce w pachwinie.
Masywne drzwi otworzyły się na ościeŜ i nieznany męŜczyzna zniknął w ciemnościach na rue
Sarrasin.
Ktoś, kto sądził, Ŝe pacjent doktora Washburna nie Ŝyje, ktoś, kto pragnął jego
śmierci, wiedział juŜ, Ŝe Jean-Pierre ocalał.


4

Klasa turystyczna Caravelli Francuskich Linii Lotniczych lecącej do Zurychu
wypełniona była do granic moŜliwości; na wąskich fotelach siedziało się tym mniej
wygodnie, im mocniej dawały o sobie znać turbulencje powietrza rzucającego samolotem.
Jakieś niemowlę wrzeszczało w ramionach matki, inne dzieci szlochały, tłumiąc w sobie
okrzyki strachu; rodzice uśmiechali się uspokajająco, sztucznymi uśmiechami dodając sobie
pewności, której nie czuli. Inni pasaŜerowie siedzieli cicho, niektórzy pili whisky, opróŜniając
jednakŜe szklaneczki szybciej niŜ zazwyczaj. Kilku z nich siliło się na śmiech z trudem
dobywający się z zaciśniętych gardeł. Obłudni pozoranci - miast kamuflować, śmiech
podkreślał tylko ich strach. KaŜdy przeŜywał cięŜki lot na swój sposób, lecz nikt nie zdołał
uciec przed strachem. Człowiek zamknięty w stalowym cygarze trzydzieści tysięcy stóp nad
ziemią ulegał mu łatwo, bo maszyna zaraz, za chwilę, mogła runąć w dół, pikując w przepaść
z agonalnym rykiem silników. Narastaniu strachu towarzyszyły nieodłączne pytania: Jakie
myśli cisną się wówczas do głowy? Jak się wtedy człowiek zachowuje?
Pacjent doktora Washburna chciał znaleźć na nie odpowiedź; czuł, Ŝe to waŜne.
Siedział przy oknie ze wzrokiem utkwionym w skrzydło samolotu i obserwował, jak
powierzchnia olbrzymiej metalowej płaszczyzny drga, gnie się i wibruje pod wpływem
brutalnych uderzeń wiatru. Strumienie powietrza zderzały się ze sobą, zmuszając stalowy
produkt cywilizacji do uległości, ostrzegając mikrych śmiałków przed kaprysami przyrody,
wobec których nie znaczyli nic. Odrobina ciśnienia ponad wytrzymałość tworzywa i skrzydło
pęknie niczym kończyna oderwana Ŝywcem od opływowego korpusu, odrzucona i
rozszarpana wichurą. Nadwątlony nit - maszyna eksploduje i poszybuje bezwładnie w nicość.
Co by wówczas zrobił? O czym by myślał? Czy oprócz nieujarzmionego strachu przed
śmiercią i pustką czułby coś jeszcze? Na tym winien się teraz skoncentrować, właśnie to
wielokrotnie podkreślał Washburn w Port Noir. Przypomniały mu się słowa doktora.
Jeśli kiedykolwiek będziesz miał okazję przyjrzeć się sytuacji wywołującej stres - i
oczywiście starczy ci czasu - postaraj się za wszelką cenę wyobrazić sobie w niej siebie. Daj
się ponieść skojarzeniom, niech twój umysł wypełnią słowa i obrazy. W nich szukaj klucza.
Jean-Pierre spoglądał więc w okno, świadomie pragnąc ujawnić choćby cząstkę
nieświadomości; wbił oczy w szaleństwo natury za szybą, analizował je i „starał się za
wszelką cenę” usłyszeć słowa, ujrzeć obrazy.
Krystalizowały się, niespiesznie. Ciemność. Ryk wiatru - ciągle narastający,
rozdzierający uszy aŜ do bólu. Głowa... Wichura chłostała lewą część twarzy, paliła skórę,
zmusiła go do tego, by osłonił się ramieniem. Ramię... Lewe ramię. Lewa ręka była uniesiona,
dłoń w rękawiczce zaciśnięta na równej metalowej krawędzi, a prawa na... taśmowym
uchwycie. Trzymał za taśmowy uchwyt i na coś czekał. Na sygnał, na... migotanie światła,
klepnięcie w plecy, moŜe na oba sygnały jednocześnie. Sygnał. Nadszedł. Runął w dół. W
mrok. W otchłań. Jego ciało porwane wiatrem, ciśnięte w czarne niebo, koziołkowało i
obracało się. Skoczył. Skoczył ze... spadochronem!
- Etes-vous malade?
Obłąkany majak prysnął. Zdenerwowany pasaŜer siedzący obok dotknął jego lewego
ramienia; ręka Jean-Pierre’a była uniesiona, palce dłoni rozczapierzone i zesztywniałe, jak
gdyby stawiały czemuś opór. Prawa ręka wciśnięta głęboko w marynarkę biegła w poprzek
piersi, a dłoń ściskała klapę, gniotąc materiał; z czoła ściekały mu strumyczki potu. A jednak!
Udało się. Trwało ledwie jeden chory moment, ale nadeszło, przyszło.
- Pardon - powiedział, opuszczając ręce. - Un rêve - dodał, by coś rzec.
Pogoda odmieniła się i maszyna wyrównała lot. Uśmiechy na znękanych twarzach
stewardes stały się na powrót szczere. Zaczęto znów obsługiwać pasaŜerów, a ci spoglądali,


po sobie z lekkim zaŜenowaniem.
Pacjent doktora Washburna obserwował otoczenie, lecz widział niewiele. Był
pochłonięty obrazami, które przed chwilą ujrzał oczyma duszy, dźwiękami, które słyszał z tak
namacalną wyrazistością. Więc wyskoczył z samolotu... Nocą. Te sygnały - metalowa
krawędź, taśmowy uchwyt - były niezmiernie istotne. Skakał ze spadochronem! Gdzie?! Po
co?!
Przestań się zadręczać!
śeby odegnać rozbuchane szaleństwo myśli, sięgnął do kieszeni na piersi, wydostał
sfałszowany paszport i otworzył go. Jak się spodziewał, nazwisko „Washburn” pozostało nie
zmienione; było nader pospolite i - jak zapewniał jego prawowity właściciel - nie trefne. Ale
imię doktora, „Geoffrey R.”, uległo zmianie na „George P.”, a interlinie, odstępniki i opustki
wykonano po mistrzowsku. Po mistrzowsku równieŜ podretuszowano fotografię i w niczym
juŜ nie przypominała tamtego zdjęcia z automatu, jakie zrobił w pasaŜu pod arkadami.
Oczywiście numery identyfikacyjne sfałszowano, a nowe dawały gwarancję, Ŝe nie
wzbudzą czujności komputera podczas odprawy paszportowej, przynajmniej do chwili, gdy
właściciel dokumentu okaŜe go urzędnikowi po raz pierwszy - później klient brał na siebie
całą odpowiedzialność. Płaciło się więc i za kunszt wykonania, i za sprzęt, i za gwarancję,
gdyŜ owa gwarancja wymagała rozlicznych koneksji w Interpolu i w urzędach imigracyjnych.
Ludzie pracujący przy odprawie celnej, eksperci od komputerów, fachowcy zatrudnieni w
całej europejskiej sieci granicznej - wszyscy dostawali regulaminowy haracz w zamian za
bezcenne informacje i rzadko popełniali błędy. Kiedy - o ile w ogóle - je popełniali,
ryzykowali utratę oka lub ręki, bo tacy juŜ byli handlarze fałszywymi dokumentami.
„George P. Washburn”. Nie odpowiadało mu to nazwisko; człowiek, który nosił je w
nie zmienionej formie, zbyt solidnie wprowadził go w psychologiczne podstawy techniki
wolnych skojarzeń. „George P.” wygląda prawie jak „Geoffrey R.”, a Geoffrey R. to
nieszczęśnik, ofiara nałogu wynikającego z konieczności ucieczki - ucieczki od własnego
„ja”, od własnej toŜsamości. Ucieczka była ostatnią rzeczą, jakiej Jean-Pierre chciał; Ŝycie
jako takie miało dla niego mniejsze znaczenie niŜ odpowiedź na pytanie: kim był?
Czy aby na pewno?
Wszystko jedno. Klucz do zagadki spoczywał w Zurychu. W Zurychu...
- Mesdames et messieurs. Nous commençons notre descente vers l’aéroport de Zurich.

Znał nazwę hotelu: „Carillon du Lac”. Podał ją kierowcy taksówki bez chwili
namysłu. Wyczytał ją gdzieś? MoŜe w jednym z folderów reklamujących Zurych, które
znalazł w pojemnych kieszeniach pasaŜerskiego fotela?
Nie, bo znał skądś wnętrze hotelowego foyer, bo ponure, ciemne, wypolerowane
drewno boazerii nie było mu obce. I te ogromne tafle okien wychodzących na jezioro! Musiał
tu kiedyś być, musiał kiedyś tu stać, tu, w miejscu, gdzie stał teraz - przed wykładaną
marmurem ladą recepcji. Był tu kiedyś! Dawno!
Słowa recepcjonisty rozwiały wszelkie wątpliwości i spadły na Jean-Pierre’a jak
grom.
- Miło znów pana widzieć, sir. Od pańskiej ostatniej wizyty minęło sporo czasu.
Minęło?! Sporo czasu?! Ile czasu?! Chryste, dlaczego nie zwraca się do mnie po
nazwisku?! Nie znam cię! Sam siebie nie znam! PomóŜ mi! Proszę, pomóŜ mi!
- No cóŜ... chyba tak - odrzekł. - Zechce pan coś dla mnie zrobić? Wywichnąłem rękę
i trudno mi pisać. Proszę wypełnić za mnie kartę meldunkową; spróbuję ją jakimś cudem
podpisać, dobrze? - Jean-Pierre wstrzymał oddech. Co będzie, jeśli ugrzeczniony
recepcjonista za kontuarem poprosi go o powtórzenie nazwiska? Albo choćby o jego
przeliterowanie?
- Oczywiście, proszę pana. - Recepcjonista obrócił kartę i zaczął pisać. - Czy zechce


pan udać się do naszego lekarza?
- MoŜe później, nie teraz.
WciąŜ pisał. W końcu przestał, znów obrócił kartę i ułoŜył do podpisu.
Pan J. Bourne. Nowy Jork, USA.
Pacjent doktora Washburna wbił w nią oczy. Gapił się, osłupiały, zahipnotyzowany
literkami. Zdobył wreszcie własne nazwisko - część nazwiska, mówiąc dokładniej. Zdobył teŜ
nazwę kraju i miasta, w którym mieszkał.
J. Bourne. Jon? James? Joseph? Jakie imię kryje się za literą „J”?! Czy tamten zechce,
Ŝeby podpisał się takŜe imieniem? Nie. Podpisze się dokładnie tak, jak stało w karcie.
J. Bourne.
Starał się pisać nazwisko w sposób tak niewymuszony i naturalny, na jaki tylko było
go stać. Dał umysłowi carte blanche i czekał, aŜ myśli i obrazy uwolnione sytuacją dotrą do
jaźni. Do jaźni nie dotarło nic, ot, tyle tylko, Ŝe podpisywał się obcym nazwiskiem; nie odczuł
Ŝadnych sensacji.
- Zaniepokoiłem się, mein Herr - powiedział recepcjonista. - JuŜ sądziłem, Ŝe moŜe
popełniłem gdzieś błąd. Mam za sobą bardzo pracowity tydzień, jeszcze bardziej pracowity
dzień. Ale z drugiej strony, byłem pewien, Ŝe błędu nie zrobiłem.
A gdyby tak zrobił? Gdyby tak popełnił jakiś błąd? Pan J. Bourne z Nowego Jorku,
USA, nie chciał nawet o tym myśleć.
- Zawsze wierzyłem w pańską pamięć, Herr... Stossel - odrzekł Bourne, rzuciwszy
okiem na tabliczkę z nazwiskiem dyŜurującego recepcjonisty wywieszoną na ścianie z lewej
strony kontuaru; Stossel był zastępcą dyrektora hotelu „Carillon du Lac”.
- Bardzo pan uprzejmy, Herr Bourne. - Stossel skłonił się za ladą. - Oczywiście,
wszelkie pana Ŝyczenia zostaną spełnione tak jak zwykle. Pamiętam je doskonale.
- Cieszę się. Z tym, Ŝe być moŜe zmienię nieco obyczaje. CzegóŜ to ja od was ostatnio
chciałem?
- śyczył pan sobie, Ŝeby kaŜdemu, kto do pana telefonuje lub kto o pana pyta w
recepcji, mówić, Ŝe jest pan aktualnie nieobecny, po czym natychmiast o takim fakcie pana
zawiadomić. Jedynym wyjątkiem jest pana firma z Nowego Jorku, Korporacja Treadstone-71
jeśli mnie pamięć nie myli...
Jeszcze jedna nazwa! Firma, którą moŜe zlokalizować jednym telefonem
międzynarodowym. Mglista łamigłówka zaczynała przybierać coraz konkretniejsze kształty.
Wracało oŜywienie.
- Tak, niech tak zostanie. Herr Stossel. Odpowiednio docenię pańskie kompetencje.
- Jesteśmy w Zurychu, sir - odparł skromnie i grzecznie, wzruszywszy lekko
ramionami. - Był pan zawsze nadzwyczaj hojny, Herr Bourne... Vorwärts! Schnell!
Kiedy wchodził do windy za boyem hotelowym, czuł, Ŝe wyjaśniło się kilka spraw.
Znał swoje nazwisko i rozumiał, dlaczego zastępca dyrektora „Carillon du Lac” tak szybko je
sobie przypomniał. Wiedział, z jakiego kraju tu przyjeŜdŜał, z jakiego miasta, poznał teŜ
nazwę firmy, która go zatrudnia - w kaŜdym razie firmy, która go kiedyś zatrudniała, i za
kaŜdym razem, kiedy odwiedzał Zurych, podejmował pewne środki ostroŜności; miały go
chronić przed niepoŜądanymi lub niespodziewanymi gośćmi. Tego właśnie nie umiał
rozgryźć, bo albo organizuje się zabezpieczenie dokładne i szczelne, albo nie organizuje się
go wcale. Gdzie szukać plusów ochrony tak dziurawej, tak łatwej do ominięcia? Uznał ją za
amatorską, bezwartościowa, za dziecięcą zabawę w chowanego: Gdzie jestem? No? Spróbuj
mnie znaleźć. Krzyknę i naprowadzę cię na moją kryjówkę, dobrze?
Amatorszczyzna, a jeśli w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin w ogóle się
czegoś o sobie dowiedział, to tego, Ŝe jest zawodowcem. Jaki miał fach, nie miał pojęcia, lecz
bez wątpienia był profesjonalistą.


Głos panienki z nowojorskiej informacji zanikał chwilami na linii, ale to, co mówiła,
docierało do niego z irytującą wyrazistością i nieodwołalnością wyroku.
- Takiej firmy nie ma w spisach, proszę pana. Sprawdziłam najnowsze wykazy, nawet
numery prywatne, i nie figuruje tam Ŝadna korporacja „Treadstone”. Nie ma tam nawet nazwy
podobnej do „Treadstone-71”.
- MoŜe „71” zostało opuszczone, Ŝeby...
- Nie, proszę pana, firma o takiej nazwie nie istnieje. Powtarzam, jeśli dysponuje pan
nazwą pełniejszą, jeśli poda mi pan rodzaj działalności, jaką firma prowadzi, być moŜe będę
w stanie pomóc.
- Niestety, znam tylko tę nazwę, którą pani podałem: „Treadstone-71”. Nowy Jork.
- Dziwna nazwa, proszę pana. Jestem pewna, Ŝe gdyby była na naszych listach, nie
miałabym absolutnie Ŝadnych trudności, by ją odnaleźć. Bardzo mi przykro.
- Dziękuję i przepraszam za kłopot - powiedział J. Bourne, odkładając słuchawkę.
Nie widział sensu w przedłuŜaniu rozmowy. Nazwa firmy stanowiła jakiś kod, szyfr,
klucz, który otwierał interesantowi drzwi do trudno dostępnego pana Bourne’a. Słowa
„Treadstone-71” mogły być wypowiedziane przez kaŜdego, niezaleŜnie od miejsca, skąd
telefonował. Dlatego najprawdopodobniej siedziba firmy była fikcyjna; zapewnienia panienki
z nowojorskiej informacji oddalonej o wiele tysięcy kilometrów od Zurychu tylko
potwierdzały jego spekulacje.
Pacjent doktora Washburna stanął przy sekretarzyku, gdzie leŜał portfel od Louisa
Vuittona i japoński zegarek. Portfel wsunął do kieszeni, zegarek nałoŜył na rękę. Spojrzał w
lustro i cicho powiedział:
- Nazywasz się J. Bourne. Jesteś obywatelem Stanów Zjednoczonych, mieszkasz w
Nowym Jorku. Całkiem moŜliwe, Ŝe liczby: zero-siedem-siedemnaście-dwanaścia-zero-
czternaście-dwadzieścia sześć-zero są twoim być albo nie być.

Słońce świeciło jasno. Promienie sączyły się przez korony drzew na wytwornej
Bahnhofstrasse, odbijały się od okien sklepów, rysując na ziemi wielkie, cieniste prostokąty
tam, gdzie na swej drodze napotykały gmachy masywnych banków. Bahnhofstrasse to ulica,
na której współŜyły z sobą rzetelność i pieniądze, bezpieczeństwo i wyniosłość,
zdecydowanie i odrobina frywolności. A J. Bourne, pacjent doktora Washburna, znał tę ulicę,
znał jej domy, chadzał kiedyś tym samym chodnikiem.
Wszedł na Bürkliplatz, na skwer nad jeziorem. DuŜo tam pomostów ciągnących się
wzdłuŜ nabrzeŜa, wiele graniczących z nimi kolistych ogrodów, które w upale lata wybuchają
girlandami kwiatów. Miał je przed oczyma wyobraźni, teraz zjawiły się, lecz obrazom nie
towarzyszyły ani wspomnienia, ani konkretne myśli.
Zawrócił do Bahnhofstrasse. Instynkt mówił mu, Ŝe Gemeinschaft Bank mieści się w
pobliskim budynku wyłoŜonym kamiennymi płytami zszarzałej bieli. Budynek stał po drugiej
stronie ulicy i uprzednio Bourne celowo go ominął. Teraz zbliŜył się do szeregu cięŜkich,
przeszklonych drzwi i pchnął środkowe. Otworzyły się bezgłośnie i wkroczył na posadzkę z
brązowego marmuru. Tu takŜe kiedyś był, choć tego wraŜenia nie odbierał tak silnie jak
innych. Ogarnęło go niejasne przeczucie, Ŝe banku Gemeinschaft naleŜy raczej unikać.
Teraz było juŜ na to za późno.
- Puis-je vous aider. monsieur? - MęŜczyzna zadający pytanie miał czerwoną
boutonnière, symbol władzy portiera: uŜył francuszczyzny, spojrzawszy na ubranie klienta. -
Nawet podrzędny gnom zuryski umie być uwaŜnym obserwatorem.
- Przychodzę w sprawie osobistej i poufnej - odpowiedział Bourne po angielsku i
znów zaskoczyły go własne słowa wypowiedziane tak łatwo i naturalnie. Odezwał się po
angielsku z dwóch powodów: chciał sprawdzić, jak zareaguje spostrzegawczy gnom
stwierdziwszy błąd w sztuce obserwacji, a poza tym w ciągu najbliŜszej godziny pragnął


uniknąć wszelkich nieporozumień językowych.
- Przepraszam pana, sir - rzekł portier i uniósł leciutko brwi, przyglądając się
płaszczowi klienta. - Winda na lewo, drugie piętro. Nasz urzędnik będzie panu słuŜył pomocą.
Wspomniany urzędnik okazał się człowiekiem w średnim wieku, z krótko przyciętymi
włosami; na nosie miał rogowe okulary. Z nieruchomą twarzą, z oczyma bijącymi
ciekawością, spytał:
- Czy prowadził pan juŜ w naszym banku sprawy osobiste i poufne, sir?
- Tak.
- Pański podpis, proszę. - Urzędnik podał Bourne’owi firmowy blankiet z dwoma
czarnymi liniami zbiegającymi się na środku kartki.
Bourne zrozumiał: nie chodziło o nazwisko. Firmowy nadruk na górze - nazwa i adres
- to bank. Liczby napisane słownie to nazwisko, ale traktowane będzie jak nazwisko dopiero
wówczas, gdy zostaną napisane przez właściciela rachunku. Rutynowe postępowanie.
Washburn.
Bourne napisał liczby, rozluźniwszy dłoń tak, aby pisać swobodnie. Wręczył blankiet
urzędnikowi, który spojrzał nań uwaŜnie, wstał z krzesła i gestem ręki wskazał rząd wąskich
drzwi z matowymi okienkami.
- Zechce pan poczekać w pokoju numer cztery, sir. Za chwilę ktoś pana obsłuŜy.
- W pokoju numer cztery?
- Czwarte drzwi po lewej stronie. Zamkną się automatycznie.
- Czy to konieczne?
Urzędnik spojrzał na niego z zaskoczeniem w oczach.
- Czy konieczne? Postępujemy zgodnie z pana własnym Ŝyczeniem, sir - powiedział
grzecznie, choć pod warstewką uprzejmości kryły się nutki zdziwienia. - Jest pan
właścicielem konta z trzyzerowym szyfrem. W Gemeinschaft panuje obyczaj, Ŝe właściciele
takich kont uprzedzają nas o wizycie telefonicznie, tak abyśmy mogli udostępnić im na czas
osobne wejście.
- Tak, wiem o tym - skłamał Bourne z obojętnością, której nie czuł. - Ale bardzo się
śpieszyłem.
- PrzekaŜę to Weryfikacji, proszę pana.
- Weryfikacji?! - Pan J. Bourne z Nowego Jorku nie potrafił się powstrzymać; w
ustach urzędnika słowo „weryfikacja” zabrzmiało jak ostrzeŜenie.
- Oddziałowi Weryfikacji Podpisów, sir. - Krótko ostrzyŜony męŜczyzna poprawił
okulary; zrobił jednocześnie krok w stronę biurka, zawiesił dłoń tuŜ nad rzędem
przełączników na blacie, a ruch ręki miał to zakamuflować. - Proponuję, by zaczekał pan w
pokoju numer cztery.
Teraz propozycja nie była juŜ propozycją, bardziej rozkazem rzuconym przez
czujnego pretoriana.
- Czemu nie? Proszę im tylko powiedzieć, Ŝeby się pośpieszyli, dobrze?
Bourne podszedł do czwartych drzwi, otworzył je i wszedł do środka. Drzwi zamknęły
się za nim z charakterystycznym szczękiem zamka. Spojrzał na matową szybę. Szkło nie było
zwykłym szkłem. TuŜ pod powierzchnią dostrzegł misterną sieć cieniutkich drucików i
wiedział, Ŝe gdyby pękło, bez wątpienia włączyłby się system alarmowy - znalazł się w
pułapce bez wyjścia. Czekał, aŜ go wezwą.
Niewielki pokój urządzono ze smakiem: boazeria na ścianach, dwa skórzane fotele
jeden obok drugiego, naprzeciwko mała sofa i kilka antycznych stoliczków. Dalej ujrzał inne
drzwi, jakŜe róŜne od tych, którymi wchodził - lśniły szarym odcieniem stali. Na stoliczkach
zobaczył świeŜe czasopisma i gazety w trzech wersjach językowych. Usiadł i wziął do ręki
paryskie wydanie „Herald-Tribune”. Czytał drobny druk, lecz nie rozumiał, co czyta. Zaraz
go poproszą, zaraz, za chwilę - jego rozgorączkowany umysł opracowywał strategię


postępowania. Strategię nie podpartą Ŝadnymi wspomnieniami z przeszłości, strategię
wspomaganą instynktem.
W końcu stalowe drzwi rozwarły się i w progu stanął wysoki, szczupły męŜczyzna o
orlim nosie. Miał szare, nadzwyczaj starannie uczesane włosy i patrycjuszowską twarz
człowieka chętnie słuŜącego radą innemu patrycjuszowi, który znalazł się w kłopocie.
Wyciągnął rękę. UŜywał wytwornej angielszczyzny, nieco przesłodzonej intonacją
rodowitego Szwajcara.
- JakŜe miło mi pana widzieć. Proszę wybaczyć zwłokę, jednakŜe sytuacja była nader
komiczna, doprawdy...
- Ach tak...
- Zdaje się, Ŝe wystraszył pan naszego urzędnika, pana Koeniga. Niezbyt często
właściciel konta z trzyzerowym szyfrem składa nam wizyty bez uprzedzenia, a to wytrąciło
go z równowagi. Rozumie pan, wieloletnia rutyna: kaŜde odstępstwo od utartego zwyczaju
psuje mu dzień. Lecz z drugiej strony kaŜde odstępstwo od rutyny czyni mój dzień bardziej
przyjemnym. Nazywam się Walther Apfel. Proszę, pan będzie łaskaw.
Urzędnik zwolnił uścisk dłoni i wskazał Bourne’owi stalowe drzwi. Pomieszczenie,
do którego weszli, miało kształt litery „V” i stanowiło przedłuŜenie pokoju-pułapki, gdzie
Bourne czekał na wezwanie. Znów ciemna boazeria, cięŜkie, wygodne meble i szerokie
biurko ustawione przy jeszcze szerszym oknie wychodzącym na Bahnhofstrasse.
- Przykro mi, Ŝe go zdenerwowałem - odezwał się Bourne. - Wszystko przez brak
czasu.
- Tak, wspominał o tym. - Apfel obszedł biurko dookoła i ruchem głowy wskazał
skórzany fotel. - Proszę, zechce pan spocząć. Jedna, dwie formalności i natychmiast
przystępujemy do interesów. - Usiedli i w tej samej chwili Apfel wziął z blatu białą kartkę na
sztywnej podkładce. Wychylił się zza biurka i wręczył ją klientowi, i tym razem firmowy
papier był poliniowany, lecz zamiast dwóch linii Bourne ujrzał linii dziesięć. Zaczynały się
tuŜ pod nagłówkiem z nazwą banku, kończyły tuŜ nad dolną krawędzią kartki. - Pański
podpis, proszę. Wystarczy, jeśli zechce pan podpisać się pięć razy.
- Nie bardzo rozumiem. Przed chwilą złoŜyłem juŜ podpis.
- Tak, podpis jak najbardziej zadowalający, oczywiście, sir. Oddział Weryfikacji to
potwierdził.
- Po cóŜ więc mam podpisywać się znowu?
- Podpis moŜna wyćwiczyć do takiej perfekcji, Ŝe kaŜda literka będzie do przyjęcia.
JednakŜe jego kilkakrotne powtórzenie uwidoczni odchylenia od normy, a czytnik
grafologiczny natychmiast je wychwyci. Rzecz jasna, jeśli podpis nie jest autentyczny. Ale
proszę się tym nie niepokoić. - Apfel uśmiechnął się i połoŜył pióro na krawędzi biurka. -
Szczerze mówiąc, jestem pewien, Ŝe to nie wchodzi w grę, lecz Herr Koenig nalega.
- OstroŜny z niego człowiek - rzekł Bourne.
Ujął pióro i zaczął pisać. Kończył właśnie czwarty podpis, kiedy bankier powiedział:
- To wystarczy. Reszta będzie tylko stratą czasu. - Wyciągnął rękę po podkładkę. -
Oddział Weryfikacji stwierdził, Ŝe pański podpis mieści się absolutnie w granicach normy. Po
otrzymaniu tego dokumentu prześlą tu pańskie dossier. - Wsunął kartkę w otwór metalowej
kasetki po prawej stronie biurka i nacisnął guzik. Z kasetki błysnął promień ostrego światła.
Błysnął i zgasł. - To urządzenie wysyła podpisy bezpośrednio do czytnika - mówił dalej
Apfel. - Czytnik jest, oczywiście, odpowiednio zaprogramowany. Ale uwaŜam, Ŝe w sumie to
troszkę niemądre. PrzecieŜ nikt wiedzący o środkach ostroŜności, jakie podejmujemy, nie
zgodziłby się na składanie dodatkowych podpisów. To znaczy w przypadku, gdyby ktoś
podszywał się pod autentycznego właściciela konta.
- Dlaczego nie? Skoro zaszedł juŜ tak daleko, dlaczego miałby nie zaryzykować?
- W gabinecie znajdują się tylko jedne drzwi: jedno wejście, jedno wyjście. Musiał


pan słyszeć trzask zamka w poczekalni.
- Tak, widziałem teŜ drucianą siateczkę w szybie - odparł Bourne.
- Zatem juŜ pan wszystko rozumie. Wystarczy stwierdzić, Ŝe mamy do czynienia z
oszustem i oszust tkwi w pułapce.
- A gdyby miał broń?
- Pan jej nie ma.
- Nikt mnie nie obszukiwał.
- Winda pana obszukała. Dokładnie, z czterech stron. Gdyby był pan uzbrojony, dźwig
stanąłby między pierwszym a drugim piętrem.
- Wszyscy tu jesteście ostroŜni.
- Staramy się, proszę pana. - Zadzwonił telefon. Apfel podniósł słuchawkę. - Tak?
Proszę wejść. - Zerknął na Bourne’a. - Są pańskie dokumenty.
- Szybko.
- Herr Koenig przygotował je znacznie wcześniej; czekał tylko na potwierdzenie
danych z czytnika. - Apfel otworzył szufladę i wyjął pęk kluczy. - Jestem pewien, Ŝe Koenig
jest rozczarowany. Był przekonany, Ŝe coś tu nie gra.
Stalowe drzwi otworzyły się i do pokoju wkroczył Herr Koenig z czarnym
metalowym pojemnikiem w ręku. Umieścił go na biurku obok tacy, na której stała butelka
perrier i dwie szklanki.
- Czy zadowolony pan z pobytu w Zurychu? - zapytał Apfel, by przerwać ciszę.
- O tak. Mam pokój z widokiem na jezioro. To ładny widok. Bardzo spokojny,
odpręŜający.
- Wspaniale - powiedział bankier, napełniając wodą szklankę Bourne’a. Koenig
wyszedł. Drzwi zamknęły się i Apfel wrócił do spraw waŜnych. - Oto pańskie dokumenty, sir
- mówił, dobierając odpowiedni klucz. - Czy mam otworzyć zamek, czy Ŝyczy pan sobie
zrobić to osobiście?
- Tak, proszę, niech pan otworzy wieko. Bankier zerknął na Bourne’a znad pęku
kluczy.
- Powiedziałem „zamek”, nie „wieko”, sir. Nie jestem do tego upowaŜniony, nie
chciałbym równieŜ ponosić aŜ takiej odpowiedzialności.
- Dlaczego?
- Moje stanowisko nie upowaŜnia mnie do tego, bym znał pańskie personalia. A
poznam je, jeśli znajdują się w kasecie.
- A gdybym zechciał dokonać jakichś operacji? Na przykład zrobić przelew, wysłać
komuś pieniądze?
- MoŜna to uczynić za pomocą podpisu numerycznego na formularzu pobrania.
- A jeśli zechcę przesłać pieniądze na moje nazwisko do innego banku, poza granice
Szwajcarii?
- Wówczas, obawiam się, nazwisko będzie niezbędne. W tym wypadku będę miał
zaszczyt poznać pana toŜsamość i poniosę wszelką odpowiedzialność z tym związaną.
- Dobrze. Proszę otworzyć kasetę.
Apfel przekręcił klucz i uniósł wieko.
Pacjent doktora Washburna wstrzymał oddech, czując w głębi brzucha coraz
ostrzejszy ból. Bankier wyjął plik dokumentów spiętych duŜą klamrą do papieru i jego oczy
powędrowały ku informacjom zapisanym po prawej stronie wierzchniej kartki. Nie zmienił
wyrazu twarzy, jednak dolna warga drgnęła mu lekko, wyciągnęła się marszcząc kąciki ust.
Wychylił się zza biurka i podał papiery Bourne’owi.
Pod firmowym nagłówkiem z nazwą banku widniały słowa wypisane na maszynie po
angielsku, który musiał być językiem ojczystym klienta.



Konto: zero-siedem-siedemnaście-dwanaście-zero-czternaście-dwadzieścia sześć-zero 
Nazwisko: ZastrzeŜone przez właściciela. UŜywać tylko w procedurach prawnych. 
UpowaŜnienia: Zapieczętowane w oddzielnej kopercie. 
BieŜący stan depozytów: 11.850.000 franków.

Gapiąc się na kartkę, Bourne wolno wypuścił powietrze. Zdawało mu się, Ŝe był
przygotowany na wszystko, jednak to, co ujrzał, przeraziło go bardziej niŜ wszystkie inne
doświadczenia z ostatnich pięciu miesięcy. Licząc w przybliŜeniu, wysokość konta
przekraczała cztery miliony dolarów USA.
Cztery miliony dolarów!
Skąd?! Jakim sposobem?!
Starając się zapanować nad drŜeniem rąk, przejrzał wyciągi z przelewów. Było ich
bardzo duŜo. Opiewały na zawrotne sumy - najmniejsza wynosiła trzysta tysięcy franków.
Wpływały średnio co pięć, osiem tygodni i wpływać zaczęły dwadzieścia trzy miesiące temu.
Spojrzał na wyciąg znajdujący się na samym spodzie kupki. Pierwsza i zarazem najwyŜsza
wpłata - przelew z banku w Singapurze: dwa miliony siedemset tysięcy dolarów malezyjskich
zamienionych na pięć milionów sto siedemdziesiąt pięć tysięcy franków szwajcarskich.
Pod ostatnim z wyciągów wyczuł kształt koperty o wiele mniejszej niŜ wierzchnia
kartka. Uniósł papier. Brzegi koperty obramowane były czarną obwódką, pośrodku widniały
słowa napisane na maszynie:


Dane personalne: UpowaŜnieni do wglądu - Właściciel.
Ograniczenia prawne: UpowaŜnieni do wglądu - Odpowiedzialny urzędnik; 
Treadstone-71 Korporacja; Okaziciel z pisemnym upowaŜnieniem od Właściciela. 
Wymagana weryfikacja podpisów.

- Chciałbym to sprawdzić - powiedział Bourne.
- Oczywiście, to pana własność - odparł Apfel. - Mogę jedynie zapewnić, Ŝe zawartość
jest nietknięta.
Pacjent doktora Washburna ujął kopertę i odwrócił ją. Z tyłu, u zbiegu zakładek,
widniał odcisk pieczęci banku Gemeinschaft; Ŝadna z wypukłych łąkowych literek nie została
naruszona. Rozdarł papier, wyjął kartonik i odczytał go.

Właściciel: Jason Charles Bourne.
Adres: Nie figuruje w wykazach.
Obywatelstwo: USA.

Jason Charles Bourne.
Jason.
Litera „J” to Jason! Nazywał się Jason Bourne. Słowo „Bourne” nie mówiło mu nic,
„Jason” równieŜ, lecz kombinacja „Jason” i „Bourne” tak - klucz pasował do zamka. Takie
nazwisko mógł zaakceptować, juŜ je akceptował. Był Amerykaninem o nazwisku Jason
Charles Bourne. A jednak... Jednak serce waliło mu w piersi jak opętane, w uszach słyszał
narastający szum, ból promieniujący z głębi brzucha stawał się coraz ostrzejszy. Co się
dzieje?! Skąd uczucie, Ŝe oto znów rzuca się w mroczną otchłań, w czarne odmęty?!
- Czy wszystko w porządku? - zapytał Walther Apfel.
Czy wszystko w porządku, Herr Bourne?
- Tak, jak najbardziej. Nazywam się Bourne. Jason Bourne.
Krzyczał? Mówił szeptem? Nie zdawał sobie z tego sprawy.
- Czuję się zaszczycony, panie Bourne. Pańska toŜsamość nigdy nie zostanie
ujawniona. Ma pan na to słowo urzędnika banku Gemeinschaft.
- Dziękuję. A teraz będę chyba musiał dokonać transferu większych kwot i poproszę


pana o pomoc.
- Z największą przyjemnością, sir. WyróŜnieniem dla mnie jest słuŜyć panu wszelką
radą i pomocą. Uczynię to z radością.
Bourne sięgnął po szklankę z wodą mineralną.

Stalowe drzwi gabinetu Walthera Apfla zamknęły się za nim. Za kilka sekund opuści
urządzony z gustem przedpokój, minie pokój Koeniga i wsiądzie do windy. Za kilka minut
znajdzie się na Bahnhofstrasse. Ogarnięty strachem, w chaosie myśli, będzie nią szedł
wiedząc, jak się nazywa, dysponując wielką sumą pieniędzy.
Udało się. Za Ŝycie, które uratował, doktor Geoffrey Washburn otrzyma zapłatę o
wiele większą niŜ wartość tego Ŝycia. Do banku w Marsylii wysłano telegraficznie przekaz na
sumę trzech milionów franków szwajcarskich. Pieniądze zdeponowano na zaszyfrowanym
rachunku, tak Ŝeby jedyny lekarz na Île de Port Noir mógł je odebrać bez konieczności
ujawniania własnego nazwiska. Washburn musiał tylko udać się do Marsylii, wyrecytować
ów szyfr i wziąć pieniądze. Bourne uśmiechnął się, wyobraŜając sobie minę doktora, kiedy
ten zerknie na wysokość konta. Ekscentryczny nałogowiec zadowoliłby się dziesięcioma,
piętnastoma tysiącami funtów - a tu dostał ponad milion dolarów. Teraz albo rzuci picie, albo
pogrąŜy się ostatecznie. Miał wybór. Jego. Własny.
Kolejna suma - cztery miliony franków - została przekazana na konto w paryskim
banku przy rue Madeleine i zdeponowana na nazwisko Jasona C. Bourne’a. Pieniądze oraz
karty z wzorami podpisów w trzech egzemplarzach wyekspediowano specjalnym kurierem
obsługującym trasę Zurych-ParyŜ dwa razy w tygodniu. Herr Koenig zapewnił klienta,
tudzieŜ samego Herr Apfla, Ŝe dokumenty będą w ParyŜu za trzy dni.
Ostatnia transakcja była juŜ drobnostką - do gabinetu Walthera Apfla dostarczono sto
tysięcy franków w banknotach o duŜych nominałach, a Bourne parafował zlecenie wypłaty
podpisem numerycznym.
W banku Gemeinschaft zostało jeszcze ponad trzy miliony franków szwajcarskich -
cokolwiek by mówić, suma niebagatelna.
Jakim sposobem?! Dlaczego?! Skąd?!
Załatwienie całej sprawy trwało godzinę i dwadzieścia minut i tylko jeden dysonans
zakłócił jej gładki przebieg. Jego sprawcą okazał się Herr Koenig. Zatelefonował i gdy Apfel
wpuścił go do gabinetu, Herr Koenig podał zwierzchnikowi jakąś kopertę w czarnej obwódce.
- Une fiche - odezwał się po francusku, przybierając maskę uroczystej powagi
wymieszanej z dozą skromnego triumfu.
Bankier otworzył dokument, wyjął karteczkę, przeczytał i oddał ją Koenigowi.
- Postąpić zgodnie z przyjętym trybem - odrzekł Koenig i wyszedł.
- Czy to dotyczyło mnie? - spytał wtedy Bourne.
- Tak, w sensie pobierania tak duŜych kwot, Herr Bourne. To tylko nasze zarządzenie
wewnętrzne. - Apfel uśmiechnął się uspokajająco.
Szczęknął zamek. Bourne otworzył drzwi z matową szybą i wkroczył do królestwa
Herr Koeniga. Przez ten czas nadeszło dwóch innych klientów, którzy siedzieli teraz w
przeciwnych rogach pokoju przyjęć. PoniewaŜ nie zaproszono ich do separatek, Bourne
domyślił się, Ŝe Ŝaden z nich nie jest właścicielem konta z trzyzerowym szyfrem. Zastanawiał
się jeszcze, czy oni takŜe musieli wypisywać długie ciągi liczb, ale w chwili, gdy stanął koło
windy i nacisnął guzik, zastanawiać się przestał.
Kątem oka dostrzegł jakiś ruch - to Koenig skinął głową w stronę dwóch męŜczyzn; ci
wstali, kiedy drzwi windy zaczynały się otwierać. Bourne odwrócił się. MęŜczyzna po prawej
wyjął z kieszeni mały nadajnik i rzucił do mikrofonu parę szybkich słów.
Jego kolega z lewej strony miał rękę ukrytą za połą deszczowca. Wyciągnął ją i
błysnął czarnym, automatycznym rewolwerem kalibru 38, na którego lufie lśnił długi,


perforowany cylinder tłumika.
Obaj męŜczyźni podchodzili do Bourne’a, a on cofał się w głąb pustej windy.
Rozpętało się piekło.


5

Winda zaczęła się zamykać. MęŜczyzna z nadajnikiem był juŜ w środku, a ręce tego
drugiego tkwiły między sunącymi ku sobie skrzydłami drzwi; rewolwer w jego dłoni mierzył
w głowę Bourne’a.
W nagłym odruchu przeraŜenia, Jason pochylił się w prawo, a później, bez Ŝadnego
ostrzeŜenia, wykonał błyskawiczny obrót, uderzając jednocześnie stopą lewej nogi w
uzbrojone ramię napastnika. Lufa rewolweru skoczyła w górę, męŜczyzna zatoczył się,
zachwiał i runął w tył, poza klatkę dźwigu. Nim drzwi zasunęły się ostatecznie, broń plunęła
dwoma stłumionymi wystrzałami! Pociski utkwiły w grubym drewnie sufitu. WciąŜ
pochylony, Bourne wbił się barkiem w brzuch męŜczyzny z nadajnikiem. Prawa ręką dźgnął
go w pierś, lewą przygwoździł dłoń z aparatem, a potem cisnął nieznajomym o ścianę.
Nadajnik poszybował krótkim łukiem, spadł i z głośniczka zabrzmiały słowa:
- Henri! Ça va? Maintenant, l’ascenseur?
W mózgu Jasona zamajaczył obraz innego Francuza, człowieka na pograniczu histerii,
męŜczyzny nie dającego wiary temu, co widzi - obraz niedoszłego zabójcy, który wybiegł z
„Le Bouc de Mer” na mroczną rue Sarrasin mniej niŜ dwadzieścia cztery godziny temu.
Marsylczyk nie zmarnował czasu. Wieści dotarły juŜ do Zurychu - trup oŜył. I Ŝył. Zabić go!
Lewe ramię Bourne’a opasało od tyłu szyję Francuza w windzie, jego prawa ręka
szarpnęła ucho męŜczyzny.
- Ilu was jest? - rzucił po francusku. - Ilu czeka na dole? Gdzie?
- Sam się przekonasz, świnio!
Klatka dźwigu znajdowała się w połowie drogi do holu na parterze.
Jason zgiął Francuzowi kark, naderwał mu ucho i zmiaŜdŜył twarz na ścianie windy.
Francuz zawył, osunął się na podłogę, a Bourne przygniótł go do ziemi kolanem; natychmiast
wyczuł kaburę rewolweru. Rozerwał mu płaszcz, sięgnął pod materiał i znalazł rewolwer o
krótkiej lufie - teraz był juŜ pewien, Ŝe ktoś wyłączył w windzie czujniki reagujące na
obecność broni. Koenig! Będzie o nim pamiętał. Amnezja, nie amnezja, on Koeniga sobie
zapamięta. Wbił rewolwer w rozwarte usta Francuza.
- Gadaj, bo odstrzelę ci potylicę!
Francuz jęknął gardłowo; Bourne cofnął broń i przytknął mu ją do policzka.
- Dwóch. Jeden na dole przy windach, drugi na chodniku, przy samochodzie.
- Przy jakim samochodzie?
- Przy peugeocie.
- Kolor! Jakiego koloru?
Winda zwalniała, lada chwila stanie.
- Brązowego.
- Facet w holu. Jak jest ubrany?
- Nie wiem...
Jason musnął lufą skroń leŜącego.
- Lepiej sobie przypomnij!
- W płaszcz! W czarny płaszcz!
Klatka windy zatrzymała się. Bourne dźwignął Francuza na nogi. Drzwi otworzyły
się. Z lewej stał męŜczyzna w ciemnym deszczowcu; nosił dziwaczne okulary w złotej
oprawie. MęŜczyzna zrobił krok w przód. Jego oczy przesłonięte szkłami ogarnęły sytuację i
dostrzegły krew na policzku Francuza. Uniósł dłoń schowaną w głębi szerokiej kieszeni
płaszcza i naprowadził niewidoczną lufę rewolweru na cel z Marsylii.
Jason pchnął Francuza od siebie, w otwór drzwi. Usłyszał trzy szybkie, wyciszone
tłumikiem strzały. Francuz krzyknął gardłowo, zasłonił się rękami w ostatnim proteście,


wygiął w tył i upadł na marmurową posadzkę. Obok zabójcy w okularach jakaś kobieta
zaniosła się przeraźliwym wrzaskiem. Dołączyli do niej inni i wrzeszczeli: „Ratunku!
Policja!”, kierując wołanie do wszystkich i do nikogo.
Bourne wiedział, Ŝe nie moŜe uŜyć broni, którą zabrał Francuzowi. Nie miała tłumika
i huk wystrzałów natychmiast by go zdradził. Wsunął rewolwer do kieszeni płaszcza, ominął
rozhisteryzowaną kobietę, złapał za ramiona windziarza w liberii, obrócił zdezorientowanym
biedakiem wkoło i pchnął go w stronę mordercy w ciemnym deszczowcu.
Teraz puścił się biegiem ku szklanym drzwiom głównego wejścia. Panika w holu
sięgała zenitu. Portier z czerwoną boutonnière, który zagadał do niego po francusku godzinę
temu, krzyczał coś w słuchawkę telefonu. Umundurowany straŜnik z pistoletem w dłoni
miotał się w drzwiach, barykadując wyjście. Jego oczy błądziły nieprzytomnie po kłębiącym
się chaotycznie tłumie, aŜ zatrzymały się na nim, na Jasonie - droga ucieczki była odcięta.
Unikając wzroku straŜnika, Bourne zwrócił się bezpośrednio do portiera przy telefonie.
- On nosi okulary w złotych oprawkach! - wrzasnął. - To on! Widziałem go!
- Co?! Kim pan jest?!
- Przyjacielem Walthera Apfla! Słuchaj pan! Ten człowiek nosi okulary w złotych
oprawkach! I czarny płaszcz przeciwdeszczowy! Jest tam!
Biurokratyczna mentalność nie zmieniła się od stuleci - słyszy się nazwisko wyŜszego
urzędnika i bez gadania wykonuje rozkazy.
- Herr Apfel! - Portier banku Gemeinschaft spojrzał na straŜnika. - Słyszałeś?! On nosi
okulary! Okulary w złotych oprawkach!
- Tak jest! - StraŜnik rzucił się w tłum.
Jason wycofał się w stronę szklanych drzwi. Pchnął ich prawe skrzydło i zerknął na
zewnątrz wiedząc, Ŝe musi szybko uciekać. Nie wiedział jednak, czy męŜczyzna tkwiący na
chodniku obok peugeota nie rozpozna go, i czy nie wpakuje mu kuli w łeb.
StraŜnik minął zabójcę w ciemnym płaszczu, który szedł wolniej niŜ ludzie ogarnięci
paniką, i który nie nosił juŜ okularów. Minął go i zawrócił do wyjścia, do Bourne’a.
Na chodniku, w rosnącym zamieszaniu Jason znalazł sprzymierzeńca - gapie juŜ się
gromadzili. Policyjne wozy śmigały po Bahnhofstrasse, ich syreny zawodziły coraz głośniej.
Otoczony zewsząd ludźmi, Bourne przeszedł kilka metrów w prawo, a potem wbił się w tłum
ciekawskich, szukając schronienia przy witrynach sklepów, z dala od jezdni. Ciągle spoglądał
w stronę krawęŜnika i dostrzegł wreszcie peugeota, dostrzegł męŜczyznę z rękami ukrytymi
złowieszczo w kieszeniach płaszcza; czuwał obok samochodu. Dziesięć, piętnaście sekund
później do peugeota zbliŜył się człowiek w ciemnym deszczowcu. ZbliŜywszy się, załoŜył na
powrót okulary w złotych oprawkach i mrugał chwilę, przyzwyczajając wzrok do szkieł. Obaj
męŜczyźni zagadali coś do siebie, lustrując jednocześnie ulicę.
Bourne rozumiał ich konsternację. Przez oszklone drzwi banku udało mu się wyjść nie
okazując paniki, wyjść i wmieszać się w tłum. Początkowo zamierzał biec, lecz z obawy
przed zdemaskowaniem biec zaczął dopiero później, gdy znalazł się daleko od szklanych wrót
Gemeinschaft. W ślady Bourne’a nie poszedł nikt inny, bo wszystkich pozostałych
zatrzymano w środku, a kierowca peugeota nie skojarzył Jasona z człowiekiem
przeznaczonym na odstrzał juŜ w Marsylii - nie rozpoznał go!
Kiedy pierwszy wóz policyjny zajechał na miejsce zdarzenia, męŜczyzna w złotych
okularach zdjął płaszcz i wrzucił go przez okno do peugeota. Skinął na kierowcę, który wsiadł
i przekręcił kluczyk w stacyjce. Morderca zdjął delikatnie szkła i zrobił coś, czego Jason
zupełnie nie oczekiwał: zawrócił, szybkim krokiem ruszył w stronę szklanych drzwi i
dołączył do policjantów, którzy akurat wbiegli do banku.
Bourne śledził wzrokiem peugeota; odjechawszy od krawęŜnika, samochód pomknął
ulicą Bahnhofstrasse. Tłum gapiów zaczynał rzednąć, wielu ludzi jednak przepychało się do
cięŜkich drzwi, wyciągając szyje, stając na czubkach palców. Zaglądali do środka, dopóki w


progu nie zjawił się policjant i nie odpędził ciekawskich domagając się, Ŝeby zrobili przejście
aŜ do krawęŜnika. Jeszcze na nich krzyczał, gdy zza północno-zachodniego rogu ulicy
wyjechała karetka pogotowia. Ostrzegając ludzi, trąbiła wściekle sygnałem, wyła przenikliwie
syreną na dachu, aŜ w końcu z trudem wcisnęła się w miejsce zwolnione przez peugeota.
Jason nie mógł dłuŜej zwlekać. Musiał dostać się do hotelu, zabrać rzeczy i czym prędzej
uciekać z Zurychu, uciekać ze Szwajcarii. Do ParyŜa.
Dlaczego do ParyŜa?! Dlaczego nalegał, Ŝeby pieniądze wysłano właśnie do ParyŜa?!
Nie zastanawiał się nad tym w gabinecie Apfla, gdy znieruchomiał zaszokowany
nieprawdopodobnymi sumami, jakie mu tam okazano. Były tak olbrzymie, Ŝe nie umiał ich
pojąć wyobraźnią, dlatego reagował odrętwieniem i wsłuchiwał się w szept instynktu. A
instynkt wywołał skądś obraz ParyŜa. Tak, jak gdyby w ParyŜu kryło się coś niezmiernie
istotnego. Co?! Dlaczego?!
Znów nie miał czasu... W drzwiach banku zobaczył ludzi w białych kitlach. Dźwigali
nosze. Na noszach spoczywało ciało z głową zakrytą - znak śmierci. Jason zrozumiał ów
znak. Gdyby nie umiejętności, które nabył w niepojęty dla siebie sposób, właśnie on leŜałby
teraz na noszach.
Na rogu spostrzegł wolną taksówkę i ruszył ku niej biegiem. Trzeba uciekać z
Zurychu. Trzeba uciekać, bo wieści z Marsylii juŜ tu dotarły: trup zmartwychwstał. Jason
Bourne Ŝyje. Zabić go. Zabić Jasona Bourne’a!
Na litość boską - dlaczego?!
Miał nadzieję zastać w recepcji zastępcę dyrektora „Carillon du Lac”, ale nie zastał.
Pomyślał więc, Ŝe właściwie wystarczy zostawić mu... jak to on się nazywa? Stossel? Tak,
Stossel... zostawić mu krótki liścik. Nie musi przecieŜ wyjaśniać, dlaczego tak nagle
wyjeŜdŜa, a pięćset franków to aŜ nadto za tych kilka godzin spędzonych w „Carillon du
Lac”, wystarczą teŜ jako wynagrodzenie za przysługę, o którą ma zamiar prosić Herr Stossla.
Kiedy wrócił do pokoju, wrzucił do walizki przybory do golenia, sprawdził, czy
rewolwer zabrany Francuzowi jest w kieszeni płaszcza, i usiadł przy biurku, by napisać liścik.
Zaadresował go: „Her Stossel, Zastępca Dyrektora”. Był w nim między innymi następujący
ustęp, ustęp, który łatwo, zbyt łatwo wyszedł mu spod pióra: „…Pewnie niedługo skontaktuję
się z Panem w sprawie listów, których oczekuję na ten adres. Mam nadzieję, Ŝe nie sprawi
Panu zbytniego kłopotu dopilnowanie mojej poczty i odebranie jej w moim imieniu”.
Gdyby nadeszły jakieś wiadomości z tajemniczego Treadstone-71, chciałby je znać. I
na pewno pozna, to przecieŜ Zurych.
WłoŜył banknot pięciusetfrankowy w złoŜony arkusik papieru listowego i zakleił
kopertę. Chwycił walizkę, wyszedł z pokoju i ruszył przez hol w stronę wind. Były ich cztery,
nacisnął guzik i obejrzał się do tyłu przypominając sobie Gemeinschaft. Nie zobaczył jednak
nikogo. Brzdęknął dzwonek i nad trzecią windą zapaliło się czerwone światło. ZjeŜdŜała w
dół. Świetnie. Jak najszybciej musi się przecieŜ dostać na lotnisko, musi opuścić Zurych i
Szwajcarię. Wiadomość została doręczona.
Drzwi windy się otworzyły. Między dwoma męŜczyznami stała kobieta o
kasztanowych włosach. Przerwali rozmowę, skinęli głowami przybyszowi, zauwaŜyli walizkę
i odsunęli się trochę na bok; gdy drzwi się zamknęły, podjęli na nowo rozmowę. Byli dobrze
po trzydziestce, mówili po francusku cicho i szybko. Kobieta spoglądała raz na jednego
męŜczyznę, raz na drugiego, to uśmiechała się, to nad czymś zastanawiała. Nie podejmowali
waŜnych decyzji. Na wpół powaŜna wymiana zdań przeplatana była śmiechem.
- Jutro po podsumowaniu konferencji jedziesz do domu? - spytał męŜczyzna po lewej.
- Jeszcze nie wiem. Czekam na wiadomość z Ottawy - odparła kobieta. - Mam w
Lyonie krewnych. Chciałabym ich odwiedzić.
- NiemoŜliwe - zaczął męŜczyzna po prawej - by komitet organizacyjny znalazł
dziesięć osób, które by się podjęły podsumowania w jeden dzień tej zakazanej konferencji.


Wszyscy będziemy musieli tu jeszcze zostać na następny tydzień.
- Bruksela nie zgodzi się na to - zauwaŜył z uśmiechem pierwszy. - Hotel zbyt drogo
kosztuje.
- PrzecieŜ moŜesz się wyprowadzić do innego - powiedział drugi zerkając z ukosa na
kobietę. - Przez cały czas czekamy, Ŝebyś właśnie na to się zdecydowała, prawda?
- Wariat z ciebie - rzuciła kobieta. - Obaj zwariowaliście. Tak ja bym to podsumowała.
- Za to ty nie, Marie - stwierdził pierwszy. - To znaczy, ty nie zwariowałaś. Twój
wczorajszy referat był wspaniały.
- Nic podobnego - zaoponowała. - Ot, taki sobie typowy, nudnawy referat.
- SkądŜe znowu! - oburzył się drugi. - Był znakomity, jakŜeby mogło być inaczej.
Wprawdzie nie rozumiałem ani słowa, ale w końcu jestem utalentowany w innych
kierunkach.
- Wariat...
Winda zwalniała, znów odezwał się pierwszy:
- Usiądźmy w ostatnim rzędzie, i tak juŜ się spóźniliśmy, a referat ma Bertinelli...
chyba niewielki będzie z niego poŜytek. Teorie intensyfikacji fluktuacji cyklicznych przestały
być aktualne w chwili upadku fortuny Borgiów.
- Jeszcze wcześniej - zauwaŜyła ze śmiechem kobieta o kasztanowych włosach. -
Razem z systemem podatkowym Cezara. - A po chwili dodała: - Jeśli nie w czasie wojen
punickich.
- A więc rzeczywiście siadamy w ostatnim rzędzie - stwierdził drugi podając ramię
kobiecie. - Będziemy mogli się zdrzemnąć. On uŜywa przeźroczy, więc będzie ciemno.
- Nie, idźcie sami, ja przyjdę za kilka minut. Naprawdę muszę wysłać parę
telegramów, a nie mam zaufania do telefonistek, Ŝe czegoś nie pomylą.
Drzwi się otworzyły, trójka wyszła z windy. Dwaj męŜczyźni ruszyli razem przez hol,
kobieta w stronę recepcji. Bourne szedł za nią, podświadomie czytając tekst na trójkątnej
tablicy stojącej kilka metrów dalej:

Witamy
Uczestników Szóstej Światowej Konferencji Ekonomistów
Program dzisiejszego dnia:
13.00 Pan James Frazier, poseł do parlamentu, Zjednoczone Królestwo, sala 12
18.00 dr Eugenio Bertinelli, Uniwersytet Mediolański, Włochy, sala 7
21.00 Obiad poŜegnalny wydany przez przewodniczącego, sala przyjęć

- Pokój pięćset siedem. Telefonistka powiadomiła mnie, Ŝe jest telegram.
Mówi po angielsku. Kobieta o kasztanowych włosach, która stała teraz obok niego
przy ladzie recepcji, mówi po angielsku. A więc Kanadyjka, bo przecieŜ wspominała, Ŝe
spodziewa się wiadomości z Ottawy.
Recepcjonista sprawdził przegródki na pocztę i wrócił z telegramem.
- Pani doktor St. Jacques? - spytał wyciągając kopertę w jej stronę.
- Tak, bardzo dziękuję. - Kobieta odwróciła się, by przeczytać telegram.
- Czym mogę panu słuŜyć? - recepcjonista zwrócił się do Bourne’a.
- Chciałbym zostawić ten list dla Herr Stossla. - PołoŜył na blacie firmową kopertę
hotelu.
- Herr Stossel będzie dopiero o szóstej rano. Kończy pracę o szesnastej. Czy mogę w
czymś pomóc?
- Nie, dziękuję. Proszę tylko dopilnować, Ŝeby dostał mój list. - Nagle Jason
uprzytomnił sobie, Ŝe to jednak Zurych, więc dodał: - To nic pilnego, ale mój list wymaga
odpowiedzi. Rano więc skontaktuję się z Herr Stosslem.
- AleŜ naturalnie, proszę pana.


Bourne chwycił walizkę i ruszył przez hol w stronę wyjścia. Rząd szerokich szklanych
drzwi prowadził na kolisty podjazd, za którym widać było jezioro. Pod daszkiem
osłaniającym wyjście, w świetle jego lamp stało kilka taksówek. Słońce juŜ zaszło, nad
Zurychem zapadała noc. Samoloty jednakŜe odlatują stąd w róŜne punkty Europy jeszcze
dobrze po północy.
Nagle przystanął, wstrzymał oddech. Ogarnęło go coś w rodzaju paraliŜu. Za
szklanymi drzwiami zobaczył coś nieprawdopodobnego, nie wierzył własnym oczom. Na
podjeździe, przed pierwszą taksówką zatrzymał się brązowy peugeot. Drzwi się otworzyły i
wysiadł męŜczyzna - morderca w czarnym deszczowcu i wąskich okularach w złotej oprawie.
Przez drugie drzwi wysiadła następna postać. Nie był to jednak tamten kierowca czekający
przy krawęŜniku Banhofstrasse na cel, którego nie rozpoznał, lecz inny płatny morderca,
równieŜ w płaszczu o przepastnych kieszeniach wypchanych skuteczną bronią. Był to ten sam
człowiek, który siedział w pokoju przyjęć na pierwszym piętrze banku Gemeinschaft, ten
sam, który wyciągnął z kabury pod płaszczem rewolwer kalibru 38. Rewolwer z
perforowanym cylindrem na lufie. On to stłumił huk dwóch strzałów wymierzonych w
czaszkę ofiary, za którą męŜczyzna wszedł do windy.
Jak? Jak udało im się go znaleźć?... Nagle Bourne coś sobie przypomniał i ogarnęły go
mdłości. Takie to było niewinne, takie przypadkowe!
„Czy zadowolony pan z pobytu w Zurychu?”, spytał Walther Apfel, kiedy czekali,
Ŝeby Koenig odszedł i zostawił ich samych.
„O tak. Mam pokój z widokiem na jezioro. To ładny widok. Bardzo spokojny i
odpręŜający”.
Koenig! To Koenig słyszał, jak on powiedział, Ŝe ma pokój z widokiem na jezioro. Ile
było hoteli mających pokoje z oknami wychodzącymi na jezioro? Zwłaszcza takich, w
których mógł się zatrzymać ktoś posiadający konto bankowe z szyfrem o trzech zerach. Dwa?
Trzy?... Odgrzebał w pamięci nazwy: Carillon du Lac, Baur au Lac, Eden au Lac. Czy były
jakieś inne? Nie przypominał sobie. Jak łatwo musieli dokonać eliminacji! Jak łatwo mu się
wymknęły te słowa. Co za głupota!
Ani chwili czasu. JuŜ za późno. Widział, co się dzieje za szklanymi drzwiami;
mordercy, niestety, teŜ. ZauwaŜył go drugi. Wymienili kilka słów nad dachem peugeota,
pierwszy poprawił okulary w złotej oprawie, obaj wsunęli ręce do ogromnych kieszeni,
chwycili za niewidoczną broń. Podeszli razem do wejścia, rozdzielili się tam w ostatniej
chwili i zajęli skrajne pozycje po obu stronach rzędu szklanych drzwi. Flanki obstawione,
zasadzka gotowa - Bourne nie moŜe wybiec na zewnątrz.
Czy oni uwaŜają, Ŝe mogą wejść do zatłoczonego holu i tak po prostu zabić
człowieka?
Oczywiście, Ŝe tak! Tłum i hałas to tylko ich sprzymierzeńcy. Oddanie tu dwóch,
trzech, czterech wytłumionych strzałów z niewielkiej odległości to to samo co urządzenie
zasadzki w biały dzień na ruchliwym placu - łatwo moŜna uciec w ogólnym zamieszaniu.
Nie moŜe pozwolić, by się zbliŜyli! Cofnął się, w głowie miał gonitwę myśli, był w
największym stopniu wzburzony. Jak mogą? Dlaczego wyobraŜają sobie, Ŝe nie pobiegnie po
ochronę, Ŝe nie zawoła policji? Odpowiedź jednak była jednoznaczna, podobnie paraliŜująca
jak pytanie. Mordercy wiedzieli na pewno o czymś, czego on moŜe się tylko domyślać. Nie
będzie szukał tego rodzaju ochrony, nie moŜe szukać pomocy u policji. Jason Bourne musi
unikać wszelkich przedstawicieli władz... Dlaczego? Czy jest poszukiwany?
Jezu Chryste, dlaczego?
Obaj wyciągnęli ręce, kaŜdy z nich otworzył parę skrajnie usytuowanych drzwi, drugą
rękę trzymając w kieszeni, zaciśniętą na metalu. Bourne odwrócił się: są windy, przejścia,
korytarze, dach i piwnice - na pewno moŜna się wydostać z hotelu na kilkanaście sposobów.
Czy naprawdę? Czy mordercy, którzy teraz przedzierają się przez tłum, wiedzą o


czymś, czego on moŜe się tylko domyślać? Czy w „Carillon du Lac” są tylko dwa lub trzy
wyjścia? Ubezpieczani przez ludzi znajdujących się na zewnątrz, sami bez trudu zastawiają
pułapkę, w której chcą wykończyć samotnego, uciekającego człowieka.
Samotny człowiek; samotny człowiek to łatwy cel. A gdyby nie był sam? Gdyby ktoś
mu towarzyszył? Dwoje ludzi to co innego, bo druga osoba stanowi kamuflaŜ, zwłaszcza w
tłumie, zwłaszcza w nocy, a teraz właśnie jest noc. Bezwzględni mordercy unikają zabijania
niewłaściwych osób, nie z dobrego serca, lecz ze względów praktycznych - prawdziwy cel
moŜe uciec w zamieszaniu i panice, które powstają.
Czuł w kieszeni cięŜar broni, ale sam fakt, Ŝe ją ma, był niewielkim pocieszeniem.
Podobnie jak w banku - uŜycie jej, choćby tylko wyciągnięcie, demaskowało go. No, ale
dobrze, Ŝe jest. Przesuwał się do tyłu, coraz bliŜej środka holu, po czym skręcił bardziej w
prawo, gdzie znajdowało się o wiele więcej ludzi. Była przedwieczorna pora, odbywała się
międzynarodowa konferencja, robiono tysiące niezobowiązujących planów; między ludźmi z
towarzystwa a światkiem kurtyzan wznosiła się bariera spojrzeń wyraŜających juŜ to
aprobatę, juŜ to naganę, wszędzie zaś tworzyły się grupki o przypadkowym składzie.
Pod ścianą znajdował się marmurowy blat, za którym urzędnik przeglądał kartki
Ŝółtego papieru pomagając sobie ołówkiem trzymanym jak pędzel. Telegramy. Przed blatem
stało dwoje ludzi - starszy otyły męŜczyzna i kobieta w ciemnoczerwonej sukni; pyszny kolor
jedwabiu stanowił wspaniałe dopełnienie jej tycjanowskich włosów... Kasztanowych włosów.
Była to ta sama kobieta, z którą jechał windą, ta, która Ŝartowała na temat podatków Cezara i
wojen punickich, a potem stała obok niego przy recepcji i prosiła o swój telegram.
Bourne obejrzał się. Mordercy dobrze sobie radzili w tłumie; przepraszali grzecznie,
lecz stanowczo, przesuwając się coraz dalej - jeden po prawej, drugi po lewej, jakby brali
Bourne’a w kleszcze. Dopóki mają go na oku, mogą go zmuszać do ucieczki na oślep, nie w
jakimś obranym kierunku, a to moŜe się źle skończyć, bo nagle znajdzie się w punkcie, z
którego nie będzie wyjścia. A wtedy rozlegną się stłumione trzaski, na ich kieszeniach
pojawią się czarne osmalone prochem dziury...
Dopóki mają go na oku.
„A więc siadamy w ostatnim rzędzie... Będziemy mogli się zdrzemnąć. On uŜywa
przeźroczy, więc będzie ciemno”.
Jason znów się odwrócił i spojrzał na kobietę o kasztanowych włosach. Skończyła juŜ
nadawać telegram i podziękowała urzędnikowi. Zdjęła przydymione okulary w rogowej
oprawie i włoŜyła je do torebki. Nie znajdowała się dalej od Bourne’a niŜ jakieś trzy metry.
„...referat ma Bertinelli, chyba niewielki z niego będzie poŜytek”.
Nie ma czasu, by podejmować przemyślane decyzje, trzeba się kierować intuicją.
Bourne przełoŜył walizkę do lewej ręki, podszedł raptownie do kobiety przy marmurowym
blacie i dotknął delikatnie jej łokcia, najspokojniej jak umiał.
- Pani jest doktor...?
- Słucham?
- Pani jest doktor...? - Puścił ją zakłopotany.
- St. Jacques - dokończyła, wymawiając pierwszą sylabę z francuska. - Ach, to pan
jechał z nami windą.
- Nie zorientowałem się, Ŝe to pani - powiedział. - Mówiono mi, Ŝe pani będzie
wiedziała, gdzie ma referat ten Bertinelli.
- Napisane jest to na tablicy. W sali siódmej.
- Niestety, nie wiem, gdzie to jest. Czy mogłaby mi pani pokazać? Spóźniłem się, a
muszę z tego referatu zrobić notatki.
- Z referatu Bertinellego? Po co? Pracuje pan w marksistowskiej gazecie?
- Nie, pracuję dla niezaleŜnego koncernu prasowego - odparł Jason zastanawiając się,
skąd mu to wszystko przyszło do głowy. - Jestem przedstawicielem grupy dziennikarzy,


reszta uwaŜa, Ŝe nie warto tracić na niego czasu.
- MoŜe i nie warto, ale naleŜy go posłuchać. W tym, co mówi, jest kilka brutalnych
prawd.
- Zgubiłem się, muszę więc odnaleźć te prawdy. MoŜe mogłaby pani zwrócić mi na
nie uwagę.
- Niestety nie. PokaŜę panu, gdzie jest sala, ale potem muszę zatelefonować. -
Zatrzasnęła torebkę.
- Tylko szybko. Proszę.
- Co? - Spojrzała na niego niezbyt Ŝyczliwie.
- Przepraszam, ale naprawdę się śpieszę. - Spojrzał w bok: męŜczyźni byli ledwie
siedem metrów dalej.
- Jest pan teŜ naprawdę niegrzeczny - powiedziała zimno kobieta nazwiskiem St.
Jacques.
- Bardzo proszę. - Powściągnął chęć popchnięcia jej naprzód, poza zaciskający się
wokół nich krąg.
- Tędy.
Ruszyła przez hol w stronę szerokiego korytarza, który otwierał się z lewej strony za
ścianą. Tłum w głębi holu przerzedzał się, nie było teŜ wszystkiego widać jak na dłoni.
Weszli do czegoś, co wyglądało jak obity aksamitem tunel z rozmieszczonymi po obu
stronach ciemnoczerwonymi drzwiami, nad którymi paliły się podświetlone napisy: Sala
konferencyjna nr 1, Sala konferencyjna nr 2. Na końcu korytarza były drzwi dwuskrzydłowe,
przy których widniała tabliczka obwieszczająca złotymi literami, Ŝe to Sala Siódma.
- To tutaj - powiedziała Marie St. Jacques. - Niech pan uwaŜa wchodząc, jest tam
chyba ciemno. Bertinelli ilustruje referat przeźroczami.
- Jak w kinie - skomentował Bourne oglądając się do tyłu. W końcu korytarza
zobaczył męŜczyznę w złotych okularach, który lawirował między stojącymi i właśnie chciał
ominąć jakąś rozmawiającą z oŜywieniem trójkę. Wchodził w korytarz, a za nim jego
towarzysz.
- ...znaczna róŜnica. Siedzi pod sceną i celebruje. - Tylko częściowo usłyszał, co
powiedziała St. Jacques.
- Co pani powiedziała? Pod sceną?
- No, właściwie pod podwyŜszeniem. Zazwyczaj wystawia się tam róŜne eksponaty.
- A więc muszą je jakoś wnosić - zauwaŜył.
- Co takiego?
- Te eksponaty. Czy jest tam drugie wyjście? Drugie drzwi?
- Nie mam pojęcia, a teraz naprawdę muszę iść zadzwonić. Miłego spotkania z
professore.
Odwróciła się. Postawił walizkę i chwycił kobietę za ramię.
- Proszę zabrać rękę. - Rzuciła mu piorunujące spojrzenie.
- Nie chciałem pani przestraszyć, ale nie mam wyboru - powiedział spokojnie,
zerkając ponad jej ramieniem. Mordercy zwolnili kroku, pułapka była pewna, krąg się
zamknął. - Musi pani ze mną wejść.
- Niech pan nie będzie śmieszny!
Zacisnął rękę na jej ramieniu i ustawił ją przed sobą. Wyciągnął rewolwer z kieszeni i
ukrył go za tułowiem kobiety, by odlegli teraz o dziesięć metrów męŜczyźni nie mogli go
widzieć.
- Nie chcę strzelać, nie chcę pani zranić, ale jeśli będę zmuszony, zrobię i jedno, i
drugie.
- Mój BoŜe...
- Cicho. Proszę tylko robić to, co mówię, a nic się pani nie stanie. Muszę się wydostać


z tego hotelu i pani mi w tym pomoŜe. Kiedy juŜ wyjdę, puszczę panią. Ale nie wcześniej.
Chodźmy. Do środka.
- Nie moŜe pan...
- Owszem, mogę. - Przytknął lufę do jej Ŝołądka; ciemny jedwab zmarszczył się pod
wpływem ucisku. Kobieta zamilkła z przeraŜenia, poddała się. - Chodźmy.
Stanął po jej lewej stronie, wciąŜ trzymając ją mocno za ramię, z rewolwerem w lewej
ręce, przylegającym do jego piersi i przytkniętym do jej boku. Kobieta jak zahipnotyzowana
wpatrywała się w broń; usta miała rozchylone, oddech urywany. Bourne otworzył drzwi,
popychając ją przed sobą. Z korytarza dobiegło go wołanie:
- Schnell!
Stanęli w ciemnościach, juŜ po chwili jednak salę przeszył snop białego światła
oświetlając głowy publiczności siedzącej w rzędach. Na odległym ekranie ukazał się obraz.
Był to wykres - linie tworzące siatkę miały numery, z lewego dolnego rogu ciągnęła się
gruba, czarna, zygzakowata kreska, która przecinała ukośnie siatkę w stronę prawego górnego
rogu. Z głośnika rozległ się głos o silnym obcym akcencie.
- ZauwaŜcie państwo, Ŝe w roku siedemdziesiątym i siedemdziesiątym pierwszym,
kiedy wprowadzono z własnej inicjatywy pewne ograniczenia w produkcji... powtarzam:
wprowadzono z własnej inicjatywy... a wprowadziła je właśnie ta grupa zarządzająca
przemysłem, kryzys ekonomiczny okazał się o wiele mniej głęboki niŜ w... proszę przeźrocze
numer dwanaście... niŜ w systemie tak zwanej paternalistycznej regulacji rynku dokonywanej
za pomocą interwencji ze strony rządu. Proszę następne przeźrocze.
W sali znów zrobiło się ciemno. Coś się stało z projektorem, nie pojawił się następny
snop światła.
- Proszę przeźrocze numer dwanaście!
Jason popchnął kobietę naprzód, przed osoby stojące pod tylną ścianą za ostatnim
rzędem krzeseł. Wypatrując czerwonego światełka, które mogło oznaczać ucieczkę, usiłował
ocenić, jak duŜa jest sala. Nagle je zobaczył! Słabe czerwonawe światełko w oddali. Na
ścianie, za ekranem. Z sali numer siedem były więc tylko dwa wyjścia. Muszą zatem
przedostać się do tamtego w oddali. Na scenie.
- Marie! Ici! - doleciał ich szept z lewej strony, z miejsca w ostatnim rzędzie.
- Non, ma chérie! Je suis tout près. - Ten szept zaś wyszedł z ust ciemnej postaci
męŜczyzny, który stał bezpośrednio przed Marie St. Jacques i zagradzał jej drogę.
Bourne mocniej wcisnął broń między Ŝebra kobiety, co było dla niej jednoznacznym
sygnałem.
- Proszę nas przepuścić - powiedziała po francusku. - Proszę - wyszeptała
wstrzymując oddech. Jason cieszył się, Ŝe nie było widać wyraźnie jej twarzy.
- Co to, moja droga? Ach, to ten twój telegram?
- Jestem starym przyjacielem - wyszeptał Bourne.
Nad coraz to głośniejszym szmerem głosów na widowni rozległo się wołanie:
- Czy mogę prosić przeźrocze numer dwanaście! Per cortesia!
- Musimy zobaczyć się z kimś na końcu tego rzędu - mówił dalej Jason oglądając się
do tyłu.
Otworzyło się prawe skrzydło drzwi. Pośrodku pozostającej w ciemnościach twarzy
błysnęły złote okulary odbijając blade światło z korytarza. Bourne pchnął dziewczynę przed
jej osłupiałego znajomego; jego z kolei odtrącił pod ścianę i wyszeptał przeprosiny:
- Przepraszam, śpieszymy się!
- Ale jest pan niegrzeczny!
- Wiem o tym.
- Przeźrocze dwunaste. Che cosa! Impossibile!
Z projektora wystrzelił drŜący snop światła - obsługa była zdenerwowana. Na ekranie


pojawił się następny wykres. Jason i kobieta dotarli do bocznej ściany po przeciwnej stronie
sali i ruszyli wąskim przejściem prowadzącym w stronę sceny. Pchnął kobietę w kąt i
przyparł ją całym cięŜarem ciała do ściany. Ich twarze niemal się dotykały.
- Będę krzyczała - szepnęła.
- Zacznę strzelać - ostrzegł.
Przyjrzał się postaciom opartym o ścianę. Obaj mordercy byli na sali, obaj rozglądali
się ukradkiem jak zaniepokojone gryzonie, które usiłują wypatrzyć swój cel wśród rzędów
twarzy.
Głos prelegenta zabrzmiał nagle wysokim tonem pękniętego dzwonu, napastliwa
diatryba była krótka i ostra.
- Ecco! Adresuję to do wszystkich sceptyków obecnych tu dziś wieczorem... to
znaczy, do większości zebranych... dowód statystyczny! Zasadniczo identyczny jak sto
innych analiz, które przygotowałem. Pozostawcie rynek tym, którzy tam mieszkają. Zawsze
pojawią się mniejsze naduŜycia. Lecz stanowią one niewysoką cenę, jaką płaci się dla dobra
ogółu.
Rozległy się wyrywkowe oklaski, dowód uznania ze strony zdecydowanej
mniejszości. Bertinelli znów zaczął mówić normalnym tonem ciągnąc jednostajnie swój
wywód. Szturchając długą pałeczką w ekran wskazywał punkty oczywiste - dla niego. Jason
odchylił się do tyłu. W ostrym świetle projektora błysnęły złote okulary - noszący je morderca
dotknął ramienia kolegi, ruchem głowy wskazał w lewo, tym samym dając mu znak, by
kontynuował poszukiwania z lewej strony sali. On sam zajmie się prawą. Ruszył spełnić
swoje zadanie. Złota oprawa okularów błysnęła jaśniej, gdy idąc bokiem wzdłuŜ szeregu
stojących zaglądał we wszystkie twarze. Zaraz, za kilka sekund dotrze w kąt sali, dotrze do
nich. Jasonowi pozostało tylko jedno, by go zatrzymać - strzelić. A jeśli ktoś stojący w
rzędzie się poruszy albo jeśli kobieta, którą przyparł do ściany, wpadnie w panikę i go
popchnie... albo jeśli z jakichś powodów on nie trafi mordercy, znajdzie się w pułapce. A jeśli
nawet go trafi, w sali jest przecieŜ drugi morderca, z pewnością wytrawny strzelec.
- Poproszę przeźrocze trzynaste. O to chodziło. Teraz!
Snop światła znikł, zapanowały ciemności. Bourne odciągnął kobietę od ściany i
obracając ją z powrotem pchnął w to samo miejsce. ZbliŜył twarz do jej twarzy.
- Jeśli pani piśnie, zabiję!
- Wierzę - szepnęła przeraŜona. - Jest pan obłąkany.
- Chodźmy!
Pchnął ją wąskim przejściem prowadzącym do sceny odległej o dwadzieścia kroków.
Znów zajaśniało światło projektora. Chwycił dziewczynę za kark zmuszając, by uklękła, i
sam ukląkł za nią. W ten sposób ukryli się przed mordercami za rzędami rozpartych w
krzesłach osób. Mocniej zacisnął palce na jej ciele, dając tym sygnał, by posuwała się
naprzód... powoli, na klęczkach, ale naprzód.. Zrozumiała, ruszyła na kolanach, drŜała.
- Wnioski wynikające z tej fazy są niezbite - krzyczał prelegent. - Motywu zysku nie
da się oddzielić od inicjatyw produkcyjnych, lecz role przeciwieństw nigdy nie sprowadzają
się do tych samych wymiarów. Według Sokratesa nierówność wartości jest stałą. Po prostu
złoto to nie mosiądz ani Ŝelazo. Kto spośród tu obecnych moŜe zaprzeczyć? Poproszę
przeźrocze czternaste!
Znów zapadły ciemności. Teraz!
Podciągnął kobietę, popchnął naprzód w stronę sceny. Od jej krawędzi dzielił ich
metr.
- Che cosa? Co się dzieje? Poproszę przeźrocze czternaste!
Stało się! Projektor znów się zaciął i ponownie zapadły ciemności. Na scenie przed
nimi Ŝarzył się tylko czerwony napis nad wyjściem. Jason złapał gwałtownie dziewczynę za
ramię.


- Niech pani wskoczy na scenę i biegnie do wyjścia! Jestem tuŜ za panią. Jeśli
zatrzyma się pani albo krzyknie, strzelę.
- Na miłość boską, proszę mnie puścić!
- Jeszcze nie teraz. - Był zdeterminowany. Gdzieś tam było inne wyjście, przy którym
jacyś męŜczyźni czekają na cel z Marsylii. - Niech pani wskakuje. JuŜ!
Marie St. Jacques wstała i pobiegła w stronę sceny. Bourne podsadził ją, sam teŜ
wskoczył i pomógł jej wstać.
Z projektora wystrzelił jasny snop światła, które zalało ekran i oświetliło scenę. Na
widok dwóch postaci publiczność zaczęła wydawać okrzyki zdumienia, rozległy się drwiny i
górujące nad wrzawą wołanie oburzonego Bertinelliego.
- Affronto! Insultante! Ecco, Comunisti!
Nagle rozległy się tez inne dźwięki - trzy ostre, śmiercionośne. Szczęk broni z
tłumikiem. W listwie łuku proscenium powstała wyrwa, w której sterczały drzazgi. Jason
szarpnął dziewczynę, by się pochyliła, i ciągnąc ja za sobą rzucił się naprzód w stronę
wąskich, ciemnych kulis
- Da ist er!
- Der Projektionsapparat!
Te wrzaski rozległy się w przejściu przez środek sali. Światło projektora przesunęło
się w prawo oświetlając kulisy, ale tylko częściowo, bo snop jedynie ślizgał się po pionowych
skrzydłach, Które zasłaniały to, co było juŜ poza sceną. Światło, cień, światło, cień. Na końcu
kulis w głębi sceny było wyjście. Wysokie i szerokie metalowe drzwi zamknięte na cięŜki
rygiel.
Szkło rozprysło się, czerwone światełko zgasło - zdmuchnęła je kula wytrawnego
strzelca. Nie miało to znaczenia: Jason dostatecznie wyraźnie widział połyskliwa mosięŜną
sztabę.
W sali wykładowej zapanowało istne piekło. Bourne chwycił dziewczynę za stanik
sukni i pociągnął za kulisami w stronę drzwi. Usiłowała się opierać, lecz uderzył ja w twarz i
pociągnął dalej Wreszcie stanęli pod sztabą.
Kule świsnęły nad głowami uderzając w ścianę po prawej, mordercy biegli
przejściami w stronę sceny, by móc celniej mierzyć. Za kilka sekund ich dopadną, za kilka
sekund następne kule czy kula dosięgną celu. Wiedział, Ŝe tamtym pozostało jeszcze
dostatecznie duŜo pocisków. Nie miał pojęcia, skąd to wie i dlaczego, ale wiedział. Potrafił
sobie wyobrazić broń, z której strzelano, rozróŜnić szczęk spustu, policzyć pociski.
Rąbnął przedramieniem w rygiel na drzwiach. Otworzyły się, a on rzucił się naprzód
ciągnąc za sobą wierzgającą kobietę.
- Dość tego! - wrzasnęła. - Nie pójdę dalej! Jest pan szaleńcem! PrzecieŜ to były
strzały.
Jason zatrzasnął kopniakiem wielkie metalowe drzwi.
- Wstawać!
- Nie!
Wymierzył jej cios w twarz grzbietem dłoni.
- Przykro mi, ale pójdzie pani ze mną. Wstawać! Dotrzymam słowa na zewnątrz. Tam
panią puszczę.
Lecz dokąd właściwie ma teraz iść? Znajdowali się w następnym tunelu, tym razem
nie wyłoŜonym dywanem, bez błyszczących drzwi, nad którymi paliłyby się napisy.
Znajdowali się na zapleczu przypominającym nieco opuszczoną dekoratornię; podłoga była
betonowa. Obok niego przy ścianie stały dwa wózki transportowe. Miał więc rację - dekoracje
uŜywane na scenie sali numer siedem dowoŜono tam na specjalnych transporterach, toteŜ
drzwi musiały, być dostatecznie wysokie i szerokie, by mogły się w nich zmieścić duŜe
elementy.


Racja, drzwi! PrzecieŜ powinien zabarykadować drzwi! Marie St. Jacques stała.
Przytrzymał ją i jednocześnie chwycił za pierwszy wózek. Popychając go ramieniem i
kolanem przesunął pod drzwi, aŜ trzasnął o ich metalową obudowę. Spojrzał w dół, pod grubą
drewnianą platformę wózka - na kołach były blokady. Zablokował je obcasem na kole
przednim i tylnym.
Kiedy wyciągnął nogę, by zablokować tył, dziewczyna obróciła się i usiłowała mu się
wyrwać. Zsunął rękę po jej ramieniu i chwycił za nadgarstek, wykręcając jej dłoń. Krzyknęła,
łzy napłynęły jej do oczu, usta zadrŜały. Pociągnął ją za sobą, szarpnął w lewo i zaczął biec w
stronę, w której jego zdaniem było tylne wyjście z hotelu - to znaczy miał nadzieję, Ŝe to
właściwy kierunek. Bo tylko tam, właśnie tam przyda mu się ta kobieta, przez te kilka sekund,
kiedy wychodzić będą na zewnątrz we dwoje, a nie on sam.
Nagle rozległo się gwałtowne walenie w drzwi - mordercy usiłowali je otworzyć, lecz
barykada z wózka okazała się na to zbyt cięŜka.
Szarpnął dziewczynę, by biegła z nim dalej betonowym korytarzem. Marie chciała mu
się wyrwać; zaczęła kopać, wykręcać się we wszystkie strony, była na granicy histerii. Nie
miał wyboru - chwycił ją za łokieć i z całej siły wbił kciuk w jego zagłębienie. Pod wpływem
nagłego rozdzierającego bólu dziewczynie zabrakło tchu. Z oczu popłynęły jej łzy, wypuściła
powietrze, zrezygnowała z walki, pozwoliła się ciągnąć dalej.
Dotarli do betonowych schodów. Cztery stopnie miały stalowe okucia, prowadziły w
dół do Ŝelaznych drzwi. Było to miejsce, w którym rozładowywano samochody dostawcze: za
drzwiami znajdował się tylny parking hotelowy. Bourne pokonał więc juŜ prawie wszystkie
przeszkody. Teraz pozostawało tylko zachować pozory.
- Niech pani posłucha - powiedział do zesztywniałej z przeraŜenia kobiety. - Chce
pani, Ŝebym panią puścił?
- Och, BoŜe, tak, proszę!
- To niech pani robi dokładnie to, co kaŜę. Zejdziemy tymi schodami i wyjdziemy na
zewnątrz jak para absolutnie zwyczajnych ludzi pod koniec dnia pracy. Weźmie mnie pani
pod ramię i powoli wyjdziemy, cicho rozmawiając. Pójdziemy w stronę samochodów w głębi
parkingu, i oboje będziemy się śmiać... niezbyt głośno, po prostu swobodnie... jakbyśmy
wspominali jakieś śmieszne historie, które się wydarzyły w ciągu dnia. Rozumie pani?
- Mnie przez ostatni kwadrans na pewno nie wydarzyło się nic zabawnego - odparła
jednostajnie, ledwie słyszalnym szeptem.
- To niech pani udaje, Ŝe się wydarzyło. MoŜe być tu na mnie zastawiona pułapka. A
jeŜeli nie, to wszystko mi jedno. Rozumie pani?
- Chyba złamał mi pan prawą rękę w nadgarstku.
- Nieprawda..
- I lewą rękę. I ramię. Nie mogę nimi ruszać. Wszystko mnie rwie.
- To dlatego, Ŝe nastąpił ucisk na zakończeniu nerwu. Przejdzie za kilka minut.
Wszystko będzie dobrze.
- Bydlę z pana.
- Chcę Ŝyć - powiedział. - Chodźmy. Niech pani pamięta: kiedy otworzę, drzwi, ma
pani na mnie patrzeć i uśmiechać się. Teraz odrzucić głowę do tyłu i roześmiać się.
- Będzie to najtrudniejsza rzecz na świecie.
- Łatwiej się uśmiechnąć, niŜ umrzeć.
Wsunęła mu obolała rękę pod ramię. Zeszli kilka stopni w dół na podest, stanęli pod
drzwiami. Otworzył je i wyszli - on z ręką w kieszeni płaszcza zaciśniętą na rewolwerze
Francuza wodził badawczo wzrokiem po platformie wyładunkowej. Nad drzwiami była jedna
Ŝarówka w drucianej obudowie. Rzucała światło na betonowe schody po lewej, prowadzące
na niŜej połoŜony chodnik. Bourne poprowadził zakładniczkę w ich stronę.
Wykonywała potulnie jego rozkazy, ale efekt tego był makabryczny. Kiedy schodzili


po schodach, zobaczył w świetle Ŝarówki jej przeraŜoną twarz, którą zwróciła w jego stronę.
Wydatne usta miała rozchylone, wargi rozciągnięte w sztucznym, pełnym napięcia uśmiechu
ukazującym białe zęby. Jej ciemne oczy wyglądały jak dwa młyńskie koła; czaił się w nich
prymitywny strach. Zalane łzami policzki miała napięte, blade, zeszpecone czerwonymi
plamami tam, gdzie ją uderzył. Patrzył na twarz wyrzeźbioną z kamienia, na maskę
obramowaną ciemnorudymi włosami opadającymi na ramiona - wieczorny wiatr odwiewał je
lekko do tyłu, jedynie one więc nie były nieruchome, cała twarz bowiem pozostawała maską.
Z gardła kobiety wydobył się stłumiony śmiech, Ŝyły na jej długiej szyi nabrzmiały.
Mogła w kaŜdej chwili stracić przytomność, ale starał się o tym nie myśleć. Musiał się
skoncentrować na otaczającej ich przestrzeni, Ŝeby na wielkim, spowitym mrokiem parkingu
nie przeoczyć najdrobniejszego poruszenia. Bez wątpienia, z najdalszych, nie oświetlonych
miejsc na parkingu korzystali pracownicy hotelu. Zrobiło się prawie wpół do siódmej, a więc
nocna zmiana na pewno była juŜ pochłonięta obowiązkami. Wszędzie panował bezruch.
Gładką czarną nawierzchnię przecinały rzędy cichych pojazdów - szeregi olbrzymich
owadów - wpatrzonych w nicość setką szklistych reflektorów, oczami pozbawionymi wyrazu.
Zgrzyt. Metal zazgrzytał o metal. Odgłos ten doszedł Bourne’a z prawej strony,
doleciał z samochodu w pobliskim rzędzie. Ale w którym? I z którego samochodu? Bourne
odrzucił głowę do tyłu, niby w odpowiedzi na Ŝart swojej towarzyszki, jednocześnie wędrując
wzrokiem po szybach najbliŜszych samochodów. Nic... A moŜe jednak coś? Tak, dostrzegł
to, choć było takie małe, niemal niewidoczne... zdumiewające. Malutkie zielone kółeczko,
ledwie rozmarzone zielone światełko. Przesuwało się... kiedy oni się przesuwali.
Zielone. Małe... światło? Nagle, gdzieś z zakamarków pamięci wypłynął i stanął
Bourne’owi przed oczami obraz krzyŜa nitek. Jego oczy patrzyły na dwie cienkie przecinające
się linie! Krzyknął! To noktowizor... reagująca na podczerwień luneta karabinu.
Skąd mordercy wiedzieli? Istniała na to nieskończona liczba odpowiedzi. W
Gemeinschaft uŜyto przenośnego nadajnika, pewnie teraz teŜ nim się posługiwano. Bourne
miał na sobie płaszcz, a jego zakładniczka cienka jedwabną suknię, mimo Ŝe wieczór był
chłodny. śadna kobieta tak by nie wyszła.
Rzucił się w lewo, ukucnął, skoczył w stronę Marie waląc ją ramieniem w Ŝołądek, aŜ
zatoczyła się z powrotem w kierunku schodów. Rozległa się seria stłumionych wystrzałów,
które siekły kamienie i asfalt wokół uciekających. Bourne dał nurka w prawo,
przekoziołkował kilka razy po asfalcie i wyciągnął rewolwer z kieszeni płaszcza. Zebrał się w
sobie, ułoŜył głową naprzód; podpierając lewą ręką prawy nadgarstek, wycelował broń w
szybę, za którą tkwił karabin. Trzykrotnie wystrzelił.
Z ciemnej otwartej czeluści nieruchomego samochodu doleciał wrzask; który po
chwili przemienił się w krzyk, następnie w cięŜkie sapanie, aŜ w końcu wszystko ucichło.
Bourne leŜał bez ruchu czekając, nasłuchując, patrząc bacznie, gotów znów wystrzelić.
Panowała cisza. Próbował wstać... ale nie dał rady. Coś jednak się stało. Ledwie się ruszał
Nagle poczuł ból w całej klatce piersiowej: krew pulsowała mu tak gwałtownie, Ŝe pochylił
się i oparł na rękach. Potrząsnął głową w nadziei, Ŝe zacznie wyraźniej widzieć, w nadziei, Ŝe
ból ustąpi. Lewy bark, lewy bok pod Ŝebrami, lewe ucho, miejsce nad kolanem poniŜej biodra
- tam odniósł kiedyś rany, z których przeszło miesiąc temu zdjęto mu szwy A więc naruszył
sobie zrosty, naciągnął ścięgna i jeszcze nie w pełni sprawne mięśnie. O Chryste! Ale
przecieŜ musi wstać, musi dotrzeć do samochodu mordercy, wyciągnąć z niego trupa i uciec
Odrzucił głowę do tyłu skrzywił się z bólu, spojrzał na Marie. Właśnie wstawała
powoli na nogi Najpierw przyklękła na jednym kolanie, oparła się o ścianę budynku
hotelowego i zaczęła się dźwigać w górę. Za chwilę wstanie, potem pobiegnie. Ucieknie.
Na to nie moŜe jej pozwolić! PrzecieŜ gdy ona wpadnie z wrzaskiem do hotelu,
zbiegną się ludzie, niektórzy, by go obezwładnić, niektórzy, by zabić. Musi ja zatrzymać!
Wyciągnął się i zaczął turlać w lewo w zawrotnym tempie, jak manekin, nad którym


stracono kontrolę. Zatrzymał się półtora metra od ściany, półtora metra od Marie. Podniósł
broń i wycelował w jej głowę.
- Niech mi pani pomoŜe wstać - powiedział, sam wyczuwając napięcie w swoim
głosie,
- Co?
- Słyszała pani! Proszę pomóc mi wstać.
- Mówił pan, Ŝe mnie teraz puści! Dał mi pan słowo!
- Muszę je cofnąć...
- Proszę, niech pan tego nie robi.
- Broń wycelowana jest w pani twarz. Podejdzie tu pani i pomoŜe mi wstać. W
przeciwnym razie strzelę.

Wyciągnął trupa z samochodu, a kobiecie kazał usiąść za kierownicą. Sam otworzył
tylne drzwi i wczołgał się na siedzenie, tak Ŝeby nie było go widać.
- Niech pani jedzie - rozkazał. - Tam gdzie kaŜę.


6

Kiedy sam znajdziesz się w trudnej sytuacji - i będziesz miał czas do namysłu -
postępuj tak, jakbyś postępował na miejscu kogoś, kogo miałbyś okazję obserwować. Umysł
twój musi się odpręŜyć, niech myśli i obrazy powstają w nim swobodnie. Spróbuj nie narzucać
im Ŝadnej dyscypliny. Bądź jak gąbka, skup się na wszystkim i na niczym. A wtedy mogą ci
przyjść do głowy konkretne rozwiązania, mogą się uruchomić pewne pomysły zepchnięte w
zakamarki mózgu, teraz przywołane jakby na skutek impulsu elektrycznego.
Bourne’owi, który próbował jakoś ulokować się na tylnym siedzeniu i chciał choć
trochę się opanować, przypomniały się słowa Washburna. Zaczął masować sobie klatkę
piersiowa, delikatnie pocierając obolałe mięśnie wokół starej rany. WciąŜ odczuwał ból, ale
juŜ nie tak przejmujący jak przed kilkoma minutami.
- Nie moŜe pan ot tak, po prostu kazać mi jechać! - krzyknęła Marie St. Jacques. - Nie
wiem, dokąd jedziemy!
- Ja teŜ nie - odparł Jason. Polecił jej jechać droga nad jeziorem, bo było ciemno i
musiał mieć czas do namysłu. Gdyby tylko udało mu się udawać gąbkę.
- Ludzie będą mnie szukać! - wykrzyknęła.
- Mnie teŜ szukają.
- Zmusił mnie pan wbrew mojej woli. Uderzył mnie pan, i to nie raz. - Powiedziała to
trochę ciszej, usiłując się opanować - To jest porwanie, i napaść... a to powaŜne przestępstwa.
JuŜ się pan znalazł poza hotelem, a mówił pan, Ŝe tylko o to chodzi. Niech mnie pan puści, a
nikomu mc nie powiem. Przyrzekam!
- To znaczy, da mi pani słowo?
- Tak!
- Ja teŜ dałem pani słowo, a potem je cofnąłem. Pani mogłaby zrobić to samo.
- Nie jestem taka jak pan. Ja tego nie zrobię. Mnie nikt nie chce zabić! Och, BoŜe!
Proszę mnie puścić!
- Niech pani jedzie dalej.
Jedno było dla niego jasne: mordercy widzieli, Ŝe pośpiesznie uciekając porzucił
walizkę. A ona jednoznacznie świadczyła o tym, Ŝe jej właściciel zamierza wyjechać z
Zurychu, i niewątpliwie ze Szwajcarii. Czyli Ŝe na pewno będą na niego czekali zarówno na
dworcu kolejowym, jak i na lotnisku. Będą teŜ poszukiwali samochodu tego faceta, którego
Bourne zabił, a który najpierw chciał jego zabić.
Nie moŜe więc jechać ani na lotnisko, ani na dworzec. Poza tym musi się pozbyć tego
samochodu i znaleźć inny. Na szczęście, ma na to środki. Ma przy sobie sto tysięcy franków
szwajcarskich i ponad szesnaście tysięcy francuskich - szwajcarskie w oprawie paszportu,
francuskie w portfelu ukradzionym markizowi de Chambord. To o wiele więcej, niŜ trzeba
zapłacić za przerzut do ParyŜa.
Dlaczego właśnie tam? To miasto działało jak magnes przyciągając go do siebie w
niewytłumaczalny sposób.
Nie jesteś bezradny. Poradzisz sobie... kieruj się instynktem, oczywiście równieŜ
rozsądkiem.
Do ParyŜa.
- Była pani juŜ w Zurychu? - spytał swoją zakładniczkę.
- Nigdy.
- Chyba pani nie kłamie?
- Nie mam powodu, by panu kłamać! Proszę mi pozwolić się zatrzymać. Niech mnie
pan puści!
- Jak dawno pani tu przyjechała?


- Tydzień temu. Konferencja trwała tydzień.
- Miała więc pani czas trochę się rozejrzeć, trochę pozwiedzać.
- Prawie nie wychodziłam z hotelu. Nie miałam czasu.
- Program konferencji, który widziałem na tablicy, nie wyglądał na specjalnie
przeładowany. Tylko dwa referaty dziennie.
- Ale to były referaty specjalnie zaproszonych gości i rzeczywiście nie więcej niŜ dwa
dziennie. Niemniej większość naszej pracy polegała na czymś innym, to znaczy na debatach...
w niewielkich grupach. Dziesięcio-, piętnastoosobowych, uczestnicy z róŜnych krajów, o
róŜnych zainteresowaniach.
- Pani jest z Kanady?
- Tak, pracuję dla rządu kanadyjskiego...
- Tytuł „doktor” nie oznacza więc, Ŝe jest pani lekarzem.
- Jestem ekonomistką. Z Uniwersytetu McGill. Ukończyłam Pembroke College w
Oksfordzie.
- Jestem pełen podziwu.
Nagle jakby specjalnie piskliwym głosem powiedziała:
- Moi przełoŜeni oczekują mnie. Dziś wieczorem. JeŜeli się nie pokaŜę, będą
zaniepokojeni. Na pewno zaczną poszukiwania i powiadomią policję.
- Rozumiem - powiedział. - NaleŜy to przemyśleć. - Uświadomił sobie nagle, Ŝe mimo
przeraŜenia i gwałtownych wydarzeń ostatniej pół godziny Marie St. Jacques nie wypuściła
torebki z ręki. Pochylił się do przodu i krzywiąc z bólu, który gwałtownie się zaostrzył, rzekł:
- Niech mi pani da swoją torebkę.
- Co? - Szybko zdjęła rękę z kierownicy i chwyciła torebkę, na próŜno usiłując ją
zatrzymać.
- Niech pani dalej prowadzi, pani doktor - powiedział sięgając prawą ręką nad
oparciem, wbijając palce w skórę torby i zabierając ją na swoje siedzenie. Potem rozparł się
wygodnie.
- Nie ma pan prawa... - urwała, zdając sobie sprawę z tego, na ile bezsensowna jest ta
uwaga.
- Wiem o tym - odparł.
Otworzył torebkę, włączył boczną lampkę i przysunął się bliŜej światła, by obejrzeć
zawartość. Jak moŜna było oczekiwać po właścicielce w torbie panował idealny porządek.
Paszport, portfel, portmonetka, klucze, a w tylnej kieszeni posegregowane notatki i listy.
Szukał konkretnego, mianowicie tego w Ŝółtej kopercie, wręczonej kobiecie przez
recepcjonistę hotelu „Carillon du Lac”. Znalazł go, otworzył kopertę i wyjął złoŜony arkusz
papieru. Był to telegram z Ottawy.


Codzienne sprawozdania pierwszorzędne. Urlop udzielony. Spotkamy się na lotnisku w środę 26.
Numer lotu podaj telefonicznie lub telegraficznie. W Lyonie koniecznie bądź w Beau Meuniere. Wspaniała
kuchnia.
Całuję Peter

Jason włoŜył telegram z powrotem do torebki. Zobaczył w niej małe reklamowe
zapałki w białej błyszczącej oprawce z ozdobnym zakrętasem. Wyjął je i przeczytał napis.
„Kronehalle”. Restauracja... Restauracja. Coś go zaniepokoiło. Jeszcze nie wiedział co, ale
było to coś, co dotyczyło restauracji. Zatrzymał zapałki, zamknął torebkę, pochylił się i rzucił
ją na przednie siedzenie.
- Tylko to chciałem zobaczyć - powiedział sadowiąc się z powrotem w kącie i
przyglądając zapałkom. - Chyba wspominała pani coś o „kilku słowach z Ottawy” A wiec
otrzymała je pani. Do dwudziestego szóstego jest ponad tydzień.
- Bardzo proszę...


Prośba zabrzmiała jak błaganie o pomoc. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale
nie mógł na nią odpowiedzieć we właściwy sposób. Będzie potrzebował tej kobiety jeszcze
przez jakąś godzinę, potrzebował tak, jak kulawy potrzebuje kuli, albo ujmując to trafniej: jak
człowiek, który nie moŜe sam prowadzić samochodu, potrzebuje kierowcy. Lecz nie tego
samochodu.
- Niech pani zawróci - rozkazał. - Do hotelu „Carillon”.
- Do... hotelu?
- Tak - rzucił wpatrując się w zapałki, które wciąŜ obracał w palcach w świetle
lampki. - Potrzebny nam jest nowy samochód.
- Nam? Nie, nie zrobi pan tego. Nie pojadę ani... - znów przerwała w połowie zdania,
w połowie myśli. Najwyraźniej przyszła jej do głowy inna myśl. W milczeniu kręciła
zawzięcie kierownicą, aŜ samochód zawrócił na ciemnej drodze nad jeziorem. Nacisnęła
pedał gazu tak mocno, Ŝe samochód pomknął jak strzała; koła nagle zawirowały z zawrotną
szybkością. Zaraz potem, mocno trzymając kierownicę, usiłowała się opanować.
Bourne podniósł wzrok znad zapałek i spojrzał na tył jej głowy, na długie ciemnorude
włosy, połyskujące w świetle. Wyjął rewolwer z kieszeni i ponownie pochylił się w jej stronę.
Uniósł broń nad jej ramię i przytknął lufę do policzka.
- Niech pani uwaŜnie mnie posłucha. Zrobi pani dokładnie to, co kaŜę. Będzie się pani
trzymała mojego boku, a ja w kieszeni będę miał ten rewolwer, wycelowany dokładnie w pani
Ŝołądek, podobnie jak teraz w pani głowę. Jak pani widziała, walczę o Ŝycie i nie zawaham
się pociągnąć za spust. Niech pani traktuje to powaŜnie.
- Rozumiem - szepnęła w odpowiedzi. Oddychała przez rozchylone usta, była
przeraŜona.
Jason odjął lufę od policzka kobiety uwaŜając, Ŝe dostatecznie ją przekonał.
Był zadowolony, lecz zarazem odczuwał bunt.
Umyst twój musi się odpręŜyć... Zapałki. O co chodzi z tymi zapałkami? To nie chodzi
o zapałki, lecz o coś, co wiąŜe się z restauracją, nie z „Kronehalle”, ale w ogóle z restauracją.
PotęŜne belki, światło świec, czarne... czarne trójkąty na zewnątrz. Biały kamień i czarne
trójkąty. Trzy?... T r z y c z a r n e t r ó j k ąt y .
Ktoś tam jest... w restauracji z trzema trójkątami od frontu. Obraz był taki wyraźny,
taki Ŝywy... i taki niepokojący. O co chodzi? Czy takie miejsce w ogóle istnieje?
Mogą ci przyjść do głowy konkretne rozwiązania, mogą się uruchomić pewne
pomysły...
Czy to dzieje się teraz? O Chryste, nie wytrzymam tego!
W odległości kilkuset metrów widać było światła „Carillon du Lac”. Bourne nie
przemyślał dokładnie swoich ruchów; działał opierając się na dwóch przypuszczeniach. Po
pierwsze, zakładał, Ŝe mordercy nie pozostań w hotelu. Z drugiej strony jednak nie miał
zamiaru wpaść w zastawioną przez siebie samego pułapkę. Znał dwóch morderców, ale jeŜeli
są tam teraz jacyś inni, na pewno ich nie rozpozna.
Główny parking połoŜony był za kolistym podjazdem, po lewej stronie hotelu.
- Niech pani zwolni - rozkazał. - I skręci w pierwszą w lewo.
- To jest tylko wyjazd - zaprotestowała pełnym napięcia głosem - Wjedziemy pod
prąd.
- Ale nikt akurat nie wyjeŜdŜa. No, śmiało! Niech pani wjedzie na parking i zatrzyma
się tam, gdzie nie ma latarni.

Nikt nie zwracał na nich uwagi, a to dzięki scenie, jaka się rozgrywała przed
zadaszonym wejściem do hotelu. Na kolistym podjeździe stały cztery samochody policyjne z
sygnałami świetlnymi na dachach. Ich pulsujące światło stwarzało dookoła atmosferę sytuacji
krytycznej. Wśród tłumu podekscytowanych gości hotelowych Jason dostrzegł


umundurowanych funkcjonariuszy. Zadawali pytania, odpowiadali na pytania
zgromadzonych, sprawdzali toŜsamość gości, którzy odjeŜdŜali, odprowadzani do
samochodów przez pracowników hotelu w czarnych garniturach.
Marie St. Jacques przejechała przez parking docierając do jego nie oświetlonej części i
zatrzymała się na otwartej przestrzeni po prawej stronie. Wyłączyła silnik i siedziała bez
ruchu patrząc przed siebie.
- Niech pani uwaŜa - powiedział Bourne opuszczając szybę w samochodzie - i robi
wszystko powoli. Proszę otworzyć drzwi i wysiąść, stanąć przy moich i pomóc mi przy
wysiadaniu. Niech pani pamięta, szyba jest opuszczona, a ja trzymam broń. Dzieli nas tylko
kilkadziesiąt centymetrów, nie mogę więc chybić.
Zastosowała się do jego poleceń; poruszała się jak przeraŜony robot. Jason
przytrzymał się ramy okna, podciągnął i wysunął na zewnątrz. Przerzucił cięŜar ciała z jednej
nogi na druga i stwierdził, Ŝe łatwiej jest mu się poruszać. Mógł chodzić Niezbyt sprawnie, bo
kulał, ale mógł.
- Co ma pan zamiar zrobić? - zapytała jak gdyby bojąc się usłyszeć jego odpowiedź.
- Czekać. Prędzej czy później ktoś tu podjedzie i zaparkuje samochód. NiezaleŜnie od
tego, co się wydarzyło w hotelu, jest teraz pora kolacji. Ludzie dokonali rezerwacji, umówili
się na spotkania, z których wiele to spotkania w interesach. Na pewno nie zmienią planów.
- A kiedy rzeczywiście zatrzyma się tu jakiś samochód, jak go pan zajmie? - Zamilkła,
po czym sama sobie odpowiedziała: - Och. BoŜe, pan chce zabić kierowcę tego samochodu.
Chwycił ją za ramię. TuŜ obok widział jej przeraŜoną, biała jak kreda twarz. Musi
mieć władzę nad ta kobieta utrzymując ja w ciągłym strachu, ale nie moŜe przeholować, bo
ona wpadnie w histerię.
- Zabiję, jeŜeli będę musiał, ale chyba nie będzie to konieczne. Samochody
odprowadza tu obsługa parkingu. Kluczyki zostawiają zazwyczaj albo za osłoną
przeciwsłoneczną, albo pod fotelem. To ułatwia sprawę.
Na kolistym podjeździe wystrzeliły z ciemności światła reflektorów. PodjeŜdŜał
szybko mały samochód coupé, prowadzony najwyraźniej przez kogoś z obsługi parkingu
Jechał wprost na nich. Bourne zaniepokoił się, ale widok wolnej przestrzeni obok rozwiał
jego obawy. Reflektory świeciły wydobywając ich z ukrycia.
Zarezerwowany stolik... W restauracji. Jason podjął decyzję: skorzysta z okazji.
Z samochodu wysiadł chłopak z obsługi i połoŜył kluczyki pod fotelem. Przechodząc
na tył samochodu spojrzał na nich i skinął głową. Nie bez zaciekawienia. Bourne odezwał się
po francusku:
- Hej, młody człowieku! MoŜe mógłby nam pan pomóc?
- Słucham, proszę pana. - Chłopak zbliŜył się do nich z wahaniem, ostroŜnie.
Najwyraźniej był pod wraŜeniem wydarzeń w hotelu.
- Nie czuję się zbyt dobrze, wypiłem trochę za duŜo tego waszego wspaniałego
szwajcarskiego wina.
- Zdarza się, proszę pana. - Chłopak uśmiechnął się z ulgą.
- Moja Ŝona była zdania, Ŝe zanim ruszę do miasta, lepiej zaczerpnąć trochę świeŜego
powietrza.
- To dobry pomysł, proszę pana.
- Czy tam w środku ciągle takie zamieszanie? Miałem wraŜenie, Ŝe policjant nas nie
wypuści, chyba Ŝe na własnym mundurze zobaczy dowód, jak bardzo mi niedobrze.
- Tak, proszę pana, okropne zamieszanie. Wszędzie policja... Ale polecono nam nie
rozmawiać na ten temat.
- To zrozumiałe. Chcę pana tylko o coś zapytać, bo mamy problem. Mój
współpracownik przyleciał dziś po południu i umówiliśmy się w restauracji, ale zapomniałem
jej nazwy. Znam ją, nie pamiętam jednak, gdzie się znajduje ani jak się nazywa. Pamiętam


tylko, Ŝe od frontu są tam takie trzy dziwaczne kształty... jakby coś w rodzaju ozdoby. Chyba
to trójkąty.
- Ach, to restauracja „Drei Alpenhäuser”, proszę pana. To znaczy „Trzy Alpejskie
Chaty”. Mieści się na bocznej uliczce odchodzącej od Falkenstrasse.
- Tak, niewątpliwie to o nią chodzi! A Ŝeby tam dojechać, musimy... - Bourne
przeciągał słowa, jak ktoś, kto po wypiciu zbyt duŜej ilości wina usiłuje się skoncentrować.
- WyjeŜdŜając stąd naleŜy skręcić w lewo. Potem jechać z sześć kilometrów Uto Quai
aŜ do duŜego molo i tam skręcić w prawo. Ta ulica doprowadzi państwa do Falkenstrasse. A
kiedy juŜ miniecie państwo Seefeld, bez trudu traficie na uliczkę z restauracją. Na rogu jest
szyld.
- Dziękuję bardzo. Czy będzie pan tutaj, kiedy wrócimy za kilka godzin?
- Pracuję dziś do drugiej rano, proszę pana.
- Świetnie. Poszukam więc pana i w bardziej konkretny sposób wyraŜę swoją
wdzięczność.
- Dziękuję panu. Czy mam panu pomóc stąd wyjechać?
- Nie, dziękuję, juŜ dostatecznie pan nam pomógł. Powinienem jeszcze trochę
pospacerować.
Chłopak zasalutował i ruszył w stronę hotelu. Jason kuśtykając poprowadził Marie do
małego coupé.
- Niech się pani pośpieszy. Kluczyki są pod fotelem.
- A co pan zrobi, jeŜeli nas zatrzymają? Ten chłopak zobaczy, Ŝe odjeŜdŜamy nie
swoim samochodem. Będzie wiedział, Ŝe go ukradliśmy!
- Wątpię. JeŜeli zaraz ruszymy, niczego nie zauwaŜy; ledwie zdąŜy zmieszać się z
tłumem.
- A jeŜeli zauwaŜy?
- Wtedy wszystko zaleŜy od pani. Mam nadzieję, Ŝe umie pani szybko jeździć -
powiedział Bourne popychając ją w stronę drzwi. - Niech pani wsiada.
Chłopak z obsługi skręcił za róg, nagle przyśpieszając kroku! Jason wyciągnął
rewolwer i pokuśtykał szybko obchodząc maskę samochodu; oparł się o nią i wycelował broń
w przednią szybę. Otworzył drzwi od strony miejsca pasaŜera i wsiadł.
- Do jasnej cholery! Powiedziałem, Ŝeby pani wzięła kluczyki.
- Dobrze... nie potrafię teraz myśleć.
- To niech się pani postara!
- Och, BoŜe... - Sięgnęła pod fotel i zaczęła obmacywać wykładzinę na podłodze, aŜ w
końcu natrafiła na małe skórzane etui.
- Niech pani włączy silnik, ale nie cofa samochodu, dopóki nie powiem.
Czekał, bo wydawało mu się, Ŝe na kolistym podjeździe pojawią się za chwilę światła
reflektorów. Myślał, iŜ chłopak przyśpieszył nagle kroku dlatego, Ŝe zobaczył tam jakiś
samochód, którym powinien się zająć i odstawić go na parking. Reflektory jednak się nie
pokazały, czyli Ŝe chłopak musiał mieć inny powód do pośpiechu. Dwoje nieznanych ludzi na
parkingu.
- Niech pani rusza. Szybko. Chcę stąd wyjechać.
Marie wrzuciła wsteczny bieg i po paru sekundach wyjeŜdŜali juŜ na ulicę prowadzącą
nad jeziorem. Nagle na łuku drogi przed nimi pojawiła się taksówka.
- Zwolnić - rozkazał.
Wstrzymał oddech, zerknął przez przeciwległe okno na to, co się dzieje przed
wejściem do hotelu. JuŜ rozumiał, dlaczego chłopak nagle zaczął prawie biec. OtóŜ przed
hotelem wybuchła sprzeczka między policja a grupą gości. Musieli oni ustawić się w kolejce,
Ŝeby przed odjazdem policja sprawdziła ich toŜsamość. Z tego powodu wszyscy spóźnią się
na umówione spotkania, nic więc dziwnego, Ŝe ci niewinni ludzie wpadli w gniew.


- Jedźmy - rzucił Jason znów krzywiąc się z bólu, który przeszył mu klatkę piersiową.
- Jesteśmy czyści.

WraŜenie było obezwładniające, dziwne i niesamowite. Trzy trójkąty wyglądały
dokładnie tak, jak je sobie wyobraŜał: grube ciemne belki tworzyły coś w rodzaju
płaskorzeźby na tle białego kamienia. Trzy identyczne trójkąty wyobraŜały jakby dachy chat
w dolinie zasypanej tak głębokim śniegiem, Ŝe niŜszych partii budynków nie było widać. Nad
trzema wierzchołkami widniała nazwa restauracji wypisana gotyckim pismem. „Drei
Alpenhäuser”. Pod belką tworzącą podstawę środkowego trójkąta było wejście -
dwuskrzydłowe drzwi sklepione łukiem, z masywnymi kutymi pierścieniami z Ŝelaza, typową
ozdobą alpejskich zaników.
Okoliczne budynki z cegły stojące po obu stronach wąskiej uliczki były
odrestaurowanymi zabytkami, świadectwem długiej historii Zurychu i Europy. Uliczkę
zamknięto dla ruchu samochodowego; widać było na niej jedynie eleganckie powozy konne, z
ubranymi w cylindry stangretami na wysokich kozłach. Wszędzie świeciły lampy gazowe.
Jest to uliczka pełna śladów zapomnianych wspomnień, pomyślał męŜczyzna, który nie miał
Ŝadnych wspomnień.
A jednak to nieprawda, jedno wspomnienie było Ŝywe i niepokojące. Trzy ciemne
trójkąty, cięŜkie belki i światło świec. Miał rację. To wspomnienie Zurychu. Lecz z innego
Ŝycia.
- Jesteśmy na miejscu - powiedziała kobieta.
- Wiem.
- Niech pan mi powie, co robić! - krzyknęła. - Właśnie mijamy tę uliczkę.
- Proszę jechać co następnej przecznicy i skręcić w lewo. Potem objechać cały kwartał
i dopiero wtedy tu zatrzymać.
- Dlaczego?
- Sam chciałbym wiedzieć.
- Co?
- No więc dlatego, Ŝe tak powiedziałem.
Ktoś tam jest... w restauracji. Dlaczego nie pojawiają się inne obrazy? Inny obraz.
Twarz.
Dwa razy przejechali mijając restaurację. Weszły do niej osobno dwie pary i czworo
innych ludzi. Wyszedł jeden męŜczyzna i skierował się w stronę Falkenstrasse. Sądząc po
samochodach zaparkowanych przy krawęŜniku, w restauracji była umiarkowana liczba gości.
Zwiększy się za dwie godziny, jako Ŝe większość woli jeść wieczorny posiłek raczej koło
wpół do jedenastej niŜ o ósmej. Nie było sensu dłuŜej zwlekać Nic więcej nie przyszło
Bourne’owi do głowy. Mógł tylko siedzieć i obserwować mając nadzieję, Ŝe coś mu się
nasunie. Coś. No bo jednak, coś się nasunęło. Zapałki przywołały obraz z rzeczywistości. W
tej rzeczywistości kryje się jakaś prawda, którą musi odkryć.
- Niech pani się zatrzyma przed ostatnim samochodem. Wrócimy tam pieszo.
Marie wykonała rozkaz w milczeniu, nie komentując go ani nie wyraŜając protestu.
Jason spojrzał na nią, bo jej reakcja była zbyt potulna, inna niŜ poprzednie. Zrozumiał.
Dostała nauczkę. NiezaleŜnie od tego, co się mogło wydarzyć w „Drei Alpenhäuser”,
potrzebował tej kobiety aŜ do końca. Musi wywieźć go z Zurychu.
Samochód zatrzymał się, opony zaszurały o krawęŜnik. Wyłączyła silnik i zaczęła
wyjmować kluczyki - powolnym, zbyt powolnym ruchem. Wyciągnął rękę i chwycił ją za
nadgarstek. Kobieta patrzyła na niego w mroku, wstrzymując oddech. Przesunął palce po jej
ręce, aŜ natrafił na etui z kluczykami.
- Wezmę je - powiedział.
- Naturalnie - odparła trzymając z boku lewą rękę w jakiś nienaturalny sposób, opartą


o tapicerkę drzwi.
- Niech pani wysiada i stanie przy masce - rozkazał. - Tylko bez głupstw.
- Po co miałabym robić głupstwa? PrzecieŜ by mnie pan zabił.
- No dobrze. - Sięgnął do klamki udając, Ŝe jest mu trudno ją nacisnąć. Odwrócił
głowę od kobiety i otworzył gwałtownie drzwi.
Nagle rozległ się szelest jedwabiu, powietrze wtargnęło do samochodu bardziej
raptownie. Drzwi od strony Marie otworzyły się z hukiem, juŜ prawie wysiadła na ulice. Lecz
Bourne był na to przygotowany, wiedział swoje. Odwrócił się gwałtownie, wyciągnął lewe
ramię, zacisnął dłoń jak kleszcze na jedwabiu jej sukni między łopatkami. Wciągnął kobietę z
powrotem do środka i chwytając ją za włosy szarpnął do siebie, tak Ŝe dotykała głową jego
piersi, twarz mając odwrócona ku górze, tuŜ przy jego twarzy,
- JuŜ więcej tego nie zrobię - załkała; łzy pociekły jej z oczu. - Przysięgam, Ŝe nic
takiego juŜ nie zrobię.
Sięgnął ręką do jej drzwi, zatrzasnął je i patrzył na nią bacznie, usiłując zrozumieć
własną reakcję. Pół godziny temu w innym samochodzie, kiedy przyłoŜył Marie lufę do
policzka groŜąc, Ŝe w razie niebezpieczeństwa ją zabije, ogarnęło go uczucie mdłości. Teraz
jednak nic podobnego nie odczuwał - tą jawnie przeprowadzoną akcją kobieta przekroczyła
granicę. Stała się wrogiem, zagroŜeniem. W razie konieczności potrafiłby ją zabić, zabić z
zimna krwią, bo ze względów praktycznych byłoby to jedynym wyjściem.
- Niech pan coś powie - szepnęła. Ciałem jej wstrząsnął dreszcz, ciemny jedwab sukni
napinał się na falujących piersiach, oddech miała cięŜki. Chwyciła się za nadgarstek chcąc
zapanować nad sobą i po chwili trochę się uspokoiła. W końcu znów się odezwała, tym razem
nie szeptem, jej głos brzmiał monotonnie: - Powiedziałam, Ŝe juŜ tego nie zrobię, i
dotrzymam słowa.
- Niestety, wiem, Ŝe znów będzie pani próbowała - odpowiedział spokojnie. -
Przyjdzie taka chwila, kiedy pomyśli pani, Ŝe tym razem moŜe się udać, i wtedy spróbuje
pani. Ale niech mi pani wierzy, jak mówię, Ŝe to się pani nie uda. Przy następnej próbie zabiję
panią. Nie chciałbym zabić, bo moŜna by tego uniknąć, naprawdę moŜna. Ale jeŜeli zacznie
mi pani zagraŜać... a próba ucieczki to właśnie dla mnie zagroŜenie... będę musiał się bronić.
Wyraził prawdę tak, jak ją rozumiał. U podstaw decyzji leŜały powody podobnie
zdumiewająco nieskomplikowane dla niego, jak proste okazało się podjęcie samej decyzji.
Zabicie stanowiło kwestię wyłącznie praktyczną.
- Mówił pan, Ŝe mnie puści - odezwała się. - Ale kiedy?
- Kiedy będę bezpieczny. Kiedy juŜ nie będzie miało znaczenia to, co pani powie czy
zrobi.
- A kiedy to nastąpi?
- Mniej więcej za godzinę. Kiedy wyjedziemy z Zurychu i będę juŜ w drodze dokądś.
Ale pani nie będzie wiedziała, dokąd pojadę ani jak.
- Dlaczego miałabym panu wierzyć?
- Nic mnie to nie obchodzi, czy pani wierzy, czy nie. - Puścił ją. - Niech się pani
pozbiera. Wytrze oczy i uczesze się. Zaraz wchodzimy do restauracji.
- A co tam jest?
- Sam chciałbym to wiedzieć - odparł zerkając przez tylną szybę na drzwi „Drei
Alpenhäuser”.
- JuŜ pan to mówił.
Spojrzał na nią, na szeroko otwarte brązowe oczy, które szukały jego wzroku. Szukały
w przeraŜeniu i oszołomieniu.
- Wiem. Niech się pani pośpieszy.

Wysoki sufit alpejskiej restauracji był belkowany, drewniane stoły i krzesła wyglądały


masywnie, pod ścianami mieściły się gabinety, a salę oświetlało światło świec. Wędrował po
niej akordeonista grając bawarską Musik, której stłumione, przebijające się przez szum
głosów tony tworzyły specjalną atmosferę.
Bourne znał tę duŜą salę: belki i świece wryły mu się w pamięć, podobnie jak dźwięki
muzyki. Był tu w innym Ŝyciu. Teraz, stanęli w niewielkim foyer przed stanowiskiem maitre
d’hótel, który im się ukłonił.
- Haben Se einen Platz reserviert, mein Herr?
- JeŜeli pyta pan o to, czy mam zarezerwowany stolik, to obawiam się, Ŝe nie. Ale ktoś
mi bardzo polecał tę restaurację. Mam więc nadzieję, Ŝe znajdzie pan dla nas jakieś miejsca.
JeŜeli to moŜliwe, chciałbym dostać, gabinet.
- AleŜ oczywiście, proszę pana. Jeszcze jest wcześnie, nie mamy kompletu. Proszę
tędy.
Zaprowadził ich do gabinetu zajmującego najbliŜszy naroŜnik. Na środku stołu stała
migocąca świeca. Zaproponował im ten najbliŜszy gabinet, bo zauwaŜył, Ŝe męŜczyzna kuleje
i wspiera się na ramieniu kobiety. Jason dał ruchem głowy znak Marie, Ŝeby usiadła, po czym
sam wsunął się za stół i usiadł naprzeciwko niej.
- Niech się pani przesunie pod ścianę - rozkazał, kiedy maitre d’hôtel odszedł. - Niech
pani pamięta, Ŝe w kieszeni mam rewolwer i wystarczy, bym podniósł stopę, a znajdzie się
pani w sytuacji bez wyjścia,
- Mówiłam, Ŝe nie będę próbowała nic robić.
- Mam nadzieję, Ŝe dotrzyma pani słowa. Proszę zamówić drinka, nie mamy czasu na
jedzenie.
- I tak nic bym nie przełknęła. - Znów chwyciła się za nadgarstek. Widać było, jak
drŜy jej ręka. - Ale dlaczego nie mamy czasu? Na co pan czeka?
- Nie wiem.
- Dlaczego wciąŜ to pan powtarza? WciąŜ tylko „nie wiem” albo „sam chciałbym to
wiedzieć”. Po co tu przyjechaliśmy?
- Bo juŜ tu kiedyś byłem.
- To Ŝadna odpowiedź!
- Nie ma powodu, bym pani odpowiadał.
Podszedł kelner. Marie zamówiła wino, a Bourne szkocką, bo czuł, Ŝe musi się napić
czegoś mocniejszego. Rozejrzał się po restauracji usiłując się skupić „na wszystkim i na
niczym”. Jak gąbka. Ale znalazł tylko nic. W umyśle jego nie pojawił się Ŝaden obraz, ani
jedna myśl nie wypełniła pustki w głowie. Nic.
AŜ nagle po przeciwnej stronie sali zobaczył twarz. Szeroką twarz, duŜa głowę, otyłe
ciało oparte o ścianę w ostatnim gabinecie, tuŜ przy zamkniętych drzwiach. Tęgi męŜczyzna
pozostawał w mroku swojego stanowiska obserwacyjnego, jak gdyby mrok był jego
zabezpieczeniem, a nie oświetlona część podłogi jego sanktuarium. Wzrok miał wbity w
Jasona, a w jego oczach malował się w takim samym stopniu strach co niedowierzanie.
Bourne nie znał tej twarzy, ale jej właściciel wiedział, kim on jest. Grubas podniósł palce do
ust, wytarł ich kąciki i zaczął przenosić wzrok z jednego gościa na drugiego. Tak lustrował
stolik po stoliku. Dopiero potem rozpoczął najwyraźniej bolesną wędrówkę przez salę do
gabinetu Jasona i Marie.
- Idzie tu do nas jakiś męŜczyzna - rzucił Jason nad płomykiem świecy. - To tęgi facet,
boi się. Niech się pani nie odzywa NiezaleŜnie od tego, co będzie mówił, proszę trzymać
język za zębami, i nie patrzeć na niego. Niech pani podniesie głowę i oprze się swobodnie na
łokciu, i patrzy na ścianę, nie na niego.
Kobieta ściągnęła brwi i podniosła prawą rękę do twarzy. Palce jej drŜały. Usta
ułoŜyły się tak, jakby chciała o coś spytać, ale nie powiedziała ani słowa. Jason jednak
odpowiedział na to nie zadane pytanie.


- Dla pani własnego dobra. Po co miałby panią później rozpoznać.
Grubas wyłonił się zza krawędzi gabinetu. Bourne zdmuchnął świecę, przez co przy
stoliku zrobiło się dość ciemno. Tamten spojrzał na niego z góry i odezwał się niskim, pełnym
napięcia głosem.
- Lieber Gott! Po co pan tu przyszedł? Co takiego zrobiłem, Ŝe stawia mnie pan w
takiej sytuacji?
- Jak pan wie, smakuje mi tutejsza kuchnia.
- Czy jest pan wyzuty z wszelkich uczuć? Mam rodzinę: Ŝonę i dzieci. Zrobiłem tylko
to, co mi kazano. Dałem panu kopertę, nie zaglądałem do niej, więc nic nie wiem!
- I zapłacono panu za to, prawda? - spytał wiedziony instynktem Jason.
- Tak, ale nic nie powiedziałem. Nigdy się nie spotkaliśmy, nie podałem nikomu
pańskiego rysopisu. Z nikim nie rozmawiałem!
- To dlaczego pan się boi? Jestem przecieŜ zwykłym gościem, który czeka, Ŝeby
zamówić obiad.
- Błagam niech pan stad wyjdzie.
- Denerwuje mnie pan. I proszę mi lepiej powiedzieć, o co chodzi. Grubas podniósł
rękę do twarzy i znów wytarł palcami kropelki potu, które zrosiły mu skórę wokół ust.
Przechylił głowę, zerknął na drzwi i ponownie zwrócił się do Bourne’a:
- MoŜe inni coś powiedzieli, moŜe inni wiedza, kim pan jest. Ja juŜ swoje oberwałem
od policji, która oczywiście przyjdzie prosto do mnie.
Marie St. Jacques straciła panowanie nad sobą. Spojrzała na Jasona.
- Policja... To była policja - wymknęło jej się.
Bourne przeszył ją pełnym wściekłości wzrokiem, po czym zwrócił się ponownie do
zdenerwowanego grubasa:
- Mówi pan, Ŝe policja wyrządzi krzywdę pańskiej Ŝonie i dzieciom?
- Nie bezpośrednio, jak sam pan dobrze wie. Ale przez to, Ŝe będzie się mną
interesowała, inni nie dadzą mi spokoju. Ani mojej rodzinie. Ilu ludzi pana szuka, rnein Herr?
I kim oni są? Ja nie potrzebuję panu na to odpowiadać. Nie cofną się przed niczym... śmierć
Ŝony czy dziecka to dla nich drobiazg. Proszę... Zaklinam pana na moje Ŝycie, niech pan stąd
wyjdzie. Nic nikomu nie mówiłem.
- Przesadza pan. - Jason podniósł drinka do ust, dając tym samym znak, Ŝe chce
zakończyć rozmowę.
- W imię BoŜe, niech pan tego nie robi! - MęŜczyzna pochylił się chwytając za
krawędź stołu. - Chce pan, bym udowodnił, Ŝe milczałem. Oto dowód: wiadomość
rozpowszechniła „Verbrecherwelt”. Wszyscy posiadający jakiekolwiek informacje powinni
dzwonić pod numer wskazany przez policję w Zurychu. Utrzymane to zostanie w najgłębszej
tajemnicy. Co do tego „Verbrecherwelt” nie będzie kłamać. Wyznaczono wysokie nagrody,
policja kilku krajów prześle na nie fundusze przez Interpol. Dawne zatargi z prawem
rozpatrzone zostaną w nowym świetle. - Konspirator wyprostował się, znów wytarł usta, jego
potęŜna postać górowała nad stołem. - Taki człowiek jak ja mógłby wiele zyskać na lepszych
stosunkach z policją. A jednak nic nie zrobiłem. Mimo gwarancji zachowania ścisłej
tajemnicy nic nie zrobiłem!
- A inni? Niech mi pan powie prawdę, bo i tak się dowiem, czy pan kłamał.
- Znam tylko Chernaka. To jedyny facet, z którym rozmawiałem, przyznający się do
tego, Ŝe pana w ogóle widział. Ale pan o tym wie. To przez niego przekazano mi kopertę. On
nie zdradzi się słowem.
- A gdzie jest teraz Chernak?
- Tam gdzie zawsze. W swoim mieszkaniu przy Löwenstrasse.
- Nigdy tam nie byłem. Pod którym numerem?
- Nigdy pan nie był?... - Grubas zamilkł, usta mu się ściągnęły, w oczach pojawił się


strach. - Czy pan mnie sprawdza?
- Niech pan odpowie na pytanie.
- Pod trzydziestym siódmym. Zna pan ten adres równie dobrze jak ja.
- No więc rzeczywiście sprawdzam pana. Kto dał kopertę Chernakowi?
MęŜczyzna zamarł; jego problematyczna uczciwość została wystawiona na próbę.
- Nie mam pojęcia, i nigdy się nie dowiem.
- Nie był pan ciekaw?
- Oczywiście Ŝe nie. Kozioł nie pcha się z własnej woli do kryjówki wilka.
- Kozły stąpają pewnie po ziemi i mają doskonały węch.
- Ale są ostroŜne, mein Herr. Bo wilk jest szybszy, zdecydowanie bardziej agresywny.
Skończyłoby się na jednym polowaniu. Dla kozła ostatnim.
- Co było w kopercie?
- JuŜ mówiłem, Ŝe jej nie otwierałem.
- Ale wie pan, co w niej było.
- Myślę, Ŝe pieniądze.
- Myśli pan?
- No więc dobrze, pieniądze. DuŜo pieniędzy. JeŜeli coś się nie zgadzało, ja nie
miałem z tym nic wspólnego. A teraz proszę, niech pan stąd wyjdzie!
- Na co były te pieniądze?
Tłuścioch patrzył z góry na Bourne’a głośno sapiąc; na jego policzkach błyszczały
kropelki potu.
- Zadaje mi pan katusze, mein Herr, ale ja je zniosę. MoŜna to nazwać odwaga nic nie
znaczącego kozła, któremu udało się przeŜyć. Czytam codziennie gazety. W trzech językach.
Pół roku temu zabito człowieka. O jego śmierci donosiły na pierwszych stronach wszystkie
gazety.
7

OkrąŜywszy kwartał uliczek wyjechali na Falkenstrasse i skręcili w stronę Limmat
Quai i kościoła Grossmünster. Löwenstrasse połoŜona była po drugiej stronie rzeki, w
zachodniej części miasta. Najszybciej moŜna się było tam dostać przez most Münster i
Nuscheierstrasse. Jak się dowiedzieli od pary wchodzącej do „Drei Alpenhäuser”, ulice te
przecinały się.
Marie St. Jacques milczała zaciskając dłonie na kierownicy tak samo mocno, jak
podczas dramatycznych wydarzeń w hotelu „Carillon” ściskała pasek torebki. Najwidoczniej
pomagało jej to zachować zdrowa zmysły. Bourne spojrzał na nią ze zrozumieniem.
„...zabito człowieka! O jego śmierci donosiły na pierwszych stronach wszystkie
gazety”.
Jasonowi Bourne’owi zapłacono za zamordowanie jakiegoś człowieka, a Policja w
kilku krajach przesłała przez Interpol fundusze mające skłonić do mówienia opornych
informatorów, Ŝeby rozszerzyć pole poszukiwań. Co oznaczało, Ŝe tamten człowiek został
zabity...
„Ilu ludzi pana szuka, mein Herr? I kim oni są?... Nie cofną się przed niczym. Śmierć
Ŝony czy dziecka to dla nich drobiazg!”
Kim oni są? A wiec to nie policja, lecz jacyś inni ludzie.
Na nocnym niebie rysowały się bliźniacze wieŜe kościoła Grossmünster; światła
reflektorów wydobywały tajemnicze cienie. Jason patrzył na starą budowlę - znał ją, podobnie
jak wiele innych, a jednocześnie wcale nie znał. Widział ją juŜ kiedyś, a mimo to patrzył na
nią jak gdyby po raz pierwszy w Ŝyciu.
„Znam tylko Chernaka... To przez niego przekazano mi kopertę... Löwenstrasse


trzydzieści siedem. Zna pan ten adres równie dobrze jak ja”.
Znał ten adres? Czy to moŜliwe?
Przedostawszy się przez most wjechali w ruchliwe ulice nowszej części miasta.
Panował tam tłok. Na kaŜdym skrzyŜowaniu samochody szły o lepsze z pieszymi. Czerwone i
zielone światła zachowywały się całkiem nieobliczalnie; czasem mijała wieczność, nim
światło się zmieniło. Bourne usiłował skupić się na wszystkim... i na niczym. Pomału
objawiały mu się zarysy prawdy; jeden tajemniczy kształt wyłaniał się po drugim, a kaŜdy
wydawał się bardziej zaskakujący od poprzedniego. Bourne wcale nie był pewien, czy jego
umysł cokolwiek jeszcze zdoła wchłonąć.
- Sie! Fräulein. Ihre Scheinwerfer! Und Sie signalisieren. Unrechter Weg!
Podniósł wzrok. Świdrujący ból ścisnął mu Ŝołądek. Obok nich zatrzymał się
samochód policyjny. Policjant krzyczał coś przez otwarte okno. Wszystko stało się nagle
jasne. Jasona ogarnęła furia. Ta St. Jacques zobaczyła w bocznym lusterku wóz policyjny, po
czym zgasiła reflektory i włączyła lewy kierunkowskaz, sygnalizując skręt w lewo, w ulicę
jednokierunkową, choć znak na skrzyŜowaniu wyraźnie wskazywał, Ŝe w tym miejscu wolno
skręcać tylko w prawo. Skręcając w lewo i to tuŜ przed maską samochodu policyjnego,
popełniłaby kilka wykroczeń naraz - byłaby wśród nich jazda bez świateł, a moŜe nawet
umyślne zderzenie z innym samochodem. Zostaliby zatrzymani, a kobieta miałaby okazję,
Ŝeby narobić wrzasku.
Bourne błyskawicznie włączył reflektory i przechylając się nad kolanami dziewczyny
zgasił kierunkowskaz; drugą ręką chwycił ją mocno za ramię, dokładnie w tym samym
miejscu co przedtem.
- Zabiję panią, pani doktor - rzekł cicho, po czym krzyknął przez okno do policjanta:
- Przepraszam! Jesteśmy trochę skołowani, jak to turyści! Mieliśmy zamiar skręcić  w
następną przecznicę!
Policjant znajdował się niewiele ponad pół metra od Marie St. Jacques; nie odrywał
wzroku od jej twarzy, wyraźnie zdumiony brakiem jakiejkolwiek reakcji ze strony kobiety.
Na skrzyŜowaniu zmieniło się światło.
- Niech pani rusza, ale pomału. śadnych głupstw - powiedział Jason. Przez zamknięte
okno machnął ręką do policjanta. - Raz jeszcze przepraszam! - wrzasnął.
Policjant wzruszył ramionami i odwrócił się do kolegi, wznawiając przerwaną
rozmowę.
- Kiedy ja naprawdę byłam skołowana - powiedziała dziewczyna. Jej łagodny głos
zadrŜał. - Tyle tu samochodów... O BoŜe, złamał mi pan rękę!... Łajdak!
Bourne puścił ją, zaniepokojony jej wybuchem gniewu. Wolał, kiedy się bała.
- Nie myśli chyba pani, Ŝe w to uwierzę? - spytał.
- W to, Ŝe złamał mi pan rękę?
- śe była pani skołowana.
- Mówił pan, Ŝe niedługo mamy skręcać w lewo, więc myślałam tylko o tym, Ŝeby
skręcić.
- Na drugi raz niech pani patrzy, co się dzieje na jezdni. - Odsunął się, ale nie
spuszczał wzroku z jej twarzy.
- Pan naprawdę zachowuje się jak zwierzę - szepnęła, zamykając na chwilę oczy.
Natychmiast je otworzyła, znów ogarnięta trwogą.
Wjechali w Löwenstrasse. Była to szeroka ulica, przy której stały niskie domki z cegły
i masywnych belek, wciśnięte między okazy nowoczesnej architektury z gładkiego betonu i
szkła. Pełne uroku dziewiętnastowieczne kamieniczki bynajmniej nie traciły w zestawieniu z
funkcjonalną nijakością współczesnych budynków. Jason bacznie śledził numery domów:
osiemdziesiąt ileś, a dalej coraz niŜsze numery. Z kaŜdą chwilą rosła liczba starych
kamieniczek, natomiast nowoczesne wieŜowce mieszkalne stawały się coraz rzadsze, aŜ


wreszcie cała ulica wróciła w zamierzchłe czasy. Teraz ciągnął się wzdłuŜ niej juŜ tylko
szereg schludnych, dwupiętrowych kamieniczek. Ich dachy i okna obramowane były
drewnem. Kamienne schodki z poręczami prowadziły do drzwi ukrytych w niszach,
omywanych światłem powozowych latarni. Bourne rozpoznał obraz, którego nie mógł znikąd
pamiętać. Nie to jednak go zdumiało, lecz co innego; ten szereg domów przywołał inną scenę
- bardzo wyraziste wspomnienie innego szeregu kamienic, podobnych w zarysie, a jednak
dziwnie odmiennych. Tamte były zniszczone, starsze, bynajmniej nie tak schludne i
zadbane... miały popękane szyby w oknach, a z uszkodzonych poręczy sterczało
poszczerbione Ŝelazo. Gdzieś dalej, w innej dzielnicy... Zurychu - tak, bo przecieŜ byli
właśnie w Zurychu. W niewielkiej dzielnicy, do której prawie nigdy nie zaglądali ludzie nie
będący jej stałymi mieszkańcami, i która pozostała w tyle za resztą miasta, ale nie zachowała
staroświeckiego wdzięku.
- Steppdeckstrasse - powiedział sam do siebie, skupiwszy się na obrazie, który ukazał
mu się we wspomnieniu. Widział drzwi pokryte resztkami czerwonej farby, tak ciemnej, jak
jedwabna suknia kobiety siedzącej obok niego. - Pensjonat... na Steppdeckstrasse.
- Co? - spytała z niepokojem Marie St. Jacques. Najwidoczniej odniosła jego słowa do
siebie i wpadła w panikę.
- Nic. - Przestał przyglądać się jej sukience i wyjrzał przez okno. - Tam jest numer
trzydzieści siedem - powiedział, wskazując piąty dom w rzędzie. - Niech pani zatrzyma
samochód.
Wysiadł pierwszy, a jej kazał przesunąć się na siedzeniu i takŜe wysiąść prawymi
drzwiami. Rozruszał nogi na próbę i wziął od niej kluczyki.
- MoŜe pan chodzić - powiedziała dziewczyna. - A skoro tak, to mógłby pan takŜe
prowadzić samochód.
- Pewnie mógłbym.
- No to proszę mnie puścić! Zrobiłam wszystko, czego pan ode mnie Ŝądał.
- Jeszcze jeden drobiazg.
- Nikomu nic nie powiem. Czy pan tego nie rozumie? Jest pan ostatnim człowiekiem,
którego chciałabym jeszcze raz oglądać na oczy, ostatnim, z jakim chciałabym mieć w
jakikolwiek sposób do czynienia. Nie chcę być świadkiem na rozprawie, nie chcę mieć nic
wspólnego z policją, nie chcę zeznawać, nic z tych rzeczy! Nie chcę nawet otrzeć się o to, o
co pan się ociera! Boję się śmiertelnie... a mój strach gwarantuje panu bezpieczeństwo, nie
rozumie pan? Niech pan mnie puści, proszę.
- Nie mogę.
- Pan mi nie wierzy.
- To bez znaczenia. Pani jest mi potrzebna.
- Do czego?
- Musi mi pani pomóc załatwić pewną sprawę, to zupełne głupstwo. Nie mam prawa
jazdy. Bez prawa jazdy nie moŜna wynająć samochodu, a ja muszę go mieć.
- PrzecieŜ ma pan ten, którym przyjechaliśmy.
- Wystarczy najwyŜej na godzinę. Niedługo ktoś wyjdzie z „Carillon du Lac” i zacznie
go szukać. Wszystkie radiowozy dostaną opis tego samochodu.
Spojrzała na niego. W jej błyszczących oczach malowała się śmiertelna trwoga.
- Nie chcę tam iść z panem. Słyszałam, co mówił ten człowiek, w restauracji, jeŜeli
usłyszę coś jeszcze, pan mnie zabije.
- To, co pani dotąd usłyszała, jest dla mnie równie pozbawione sensu jak dla pani, a
moŜe nawet bardziej. Chodźmy!
Ujął ją za ramię, drugą ręka opierając się o poręcz, Ŝeby w miarę moŜności oszczędzić
sobie bólu przy wchodzeniu po schodach.
Kobieta patrzyła na niego wzrokiem, w którym osłupienie mieszało się ze strachem.


Pod drugą skrzynką na listy widniało nazwisko M. Chernak, a niŜej dzwonek. Bourne
nie dotknął go, lecz nacisnął sąsiednie cztery W ciągu paru sekund rozległa się kakofonia
głosów, dobywających się z głośniczków zakrytych aŜurowymi płytkami. Głosy te, mówiące
szwajcarską niemczyzną, dopytywały, kto dzwoni. Jeden z lokatorów nie odezwał się, lecz od
razu nacisnął brzęczyk otwierający drzwi. Jason wszedł, popychając przed sobą Marie St.
Jacques.
Pchnął ją pod ścianę i odczekał chwilę. Z góry dobiegał odgłos otwieranych drzwi, a
potem kroków, zmierzających w stronę schodów.
- Wer ist da?
- Johann?
- Wie bitte?
Cisza, a po chwili słowa wypowiedziane zirytowanym tonem. Znów kroki. Drzwi się
zamknęły. M. Chernak mieszkał na pierwszym piętrze, pod numerem 2C. Bourne ujął
dziewczynę za ramię, dokuśtykał wraz z nią do schodów i zaczął mozolną wspinaczkę.
Kobieta oczywiście miała rację. Byłoby znacznie lepiej, gdyby poszedł bez niej, ale nic nie
mógł na to poradzić - naprawdę potrzebował jej pomocy.
Podczas tygodni spędzonych w Port Noir studiował mapy samochodowe - do Lucerny
była najwyŜej godzina jazdy, a do Berna dwie i pół godziny, moŜe trzy. Mógł pojechać do
któregoś z tych dwóch miast, wysadzić dziewczynę po drodze w jakimś odludnym miejscu i
zniknąć. Była to wyłącznie kwestia koordynacji wszystkich posunięć. Miał dość pieniędzy,
Ŝeby wyrobić sobie odpowiednie kontakty. Potrzebował tylko kanału, którym mógłby
wydostać się z Zurychu, a właśnie ona była takim kanałem.
Przed wyjazdem musiał jednak poznać prawdę. Musiał porozmawiać z człowiekiem,
który nazywał się...
M. Chernak. Nazwisko to wypisane było na prawo od dzwonka u drzwi. Jason stanął
obok nich, pociągając za sobą kobietę.
- Mówi pani po niemiecku? - spytał.
- Nie.
- Niech pani nie kłamie.
- Mówię prawdę.
Bourne rozejrzał się po krótkim korytarzu. Pomyślał chwilę.
- Proszę zadzwonić - powiedział. - JeŜeli drzwi się otworzą, niech pani po prostu
stanie w progu. JeŜeli nikt nie otworzy, tylko odezwie się ze środka, proszę powiedzieć, Ŝe ma
pani wiadomość - pilną wiadomość - od przyjaciela z „Drei Alpenhäuser”.
- A jeśli ten ktoś powie, Ŝebym wsunęła kartkę pod drzwi?
Jason spojrzał na nią.
- Bardzo dobrze - stwierdził.
- Po prostu nie chcę więcej przemocy - powiedziała. - Nie chcę juŜ nic wiedzieć,
niczego oglądać. Chcę tylko...
- Wiem - przerwał. - Wrócić do podatków Cezara i wojen punickich. JeŜeli kaŜą pani
włoŜyć kartkę pod drzwi, proszę powiedzieć, Ŝe wiadomość jest ustna i moŜe ja pani
przekazać tylko komuś, kto będzie odpowiadał znanemu pani rysopisowi.
- A jeśli spyta o ten rysopis? - spytała lodowatym tonem. Zmysł analityczny na
moment wziął górę nad strachem.
- Głowa pracuje, pani doktor - powiedział Jason.
- Jestem po prostu dokładna. Boję się. JuŜ przecieŜ panu mówiłam. Co mam zrobić,
jeśli kaŜą mi podać rysopis?
- Niech ich pani pośle do diabła i powie, Ŝe kto inny przekaŜe wiadomość. Potem ma
pani iść w stronę schodów.
Podeszła do drzwi i nacisnęła dzwonek. Z wnętrza dobiegł jakiś dziwny odgłos.


Chrobot - coraz głośniejszy, równomierny. Po chwili dźwięk umilkł, rozległ się natomiast
donośny głos.
- Was ist los?
- Niestety, nie mówię po niemiecku - powiedziała kobieta.
- Englisch. O co chodzi? Kim pani jest?
- Mam pilną wiadomość od przyjaciela z „Drei Alpenhäuser”.
- Proszę wsunąć kartkę pod drzwi.
- To niemoŜliwe. Nie dano mi nic na piśmie. Muszę osobiście powtórzyć wiadomość
człowiekowi, którego wygląd mi opisano.
- To chyba nic trudnego - odparł głos. Szczęknął zamek i drzwi otworzyły się. Bourne
odsunął się od ściany i stanął w progu.
- Pan zwariował! - krzykną! męŜczyzna mający zamiast nóg dwa kikuty. Siedział na
wózku inwalidzkim. - Proszę wyjść! Proszę się stąd wynosić!
- Nie mam ochoty więcej tego słuchać - powiedział Jason, wciągając dziewczynę do
mieszkania i zamykając drzwi.

Nietrudno było namówić Marie St. Jacques, Ŝeby podczas rozmowy obu męŜczyzn
pozostała w niewielkiej alkowie. Posłuchała z ochotą. Beznogi Chernak bliski był paniki.
Jego wyniszczona twarz przybrała kolor kredy. Kaleka miał brudne, szpakowate włosy,
zmierzwione na czole i karku.
- Czego pan ode mnie chce? - spytał. - Przy ostatniej transakcji przysiągł pan, Ŝe to juŜ
naprawdę ostatnia! Nic więcej nie mogę zrobić. Nie mogę ryzykować. Byli u mnie posłańcy.
Mimo zachowania wszelkiej ostroŜności, mimo tylu ogniw pośrednich jednak i tu dotarli!
JeŜeli któryś zostawi jeden adres w niewłaściwym miejscu, będzie po mnie!
- Jak na to, ile musiał pan ryzykować, nie jest z panem aŜ tak źle - powiedział Bourne
stojąc przed kaleką. Gorączkowo zastanawiał się nad jakimś słowem czy zdaniem, które
mogłoby uruchomić potok informacji. Przypomniał sobie o kopercie. „JeŜeli coś się nie
zgadzało, ja nie miałem z tym nic wspólnego”. Grubas z „Drei Alpenhäuser”.
- To tylko drobne korzyści w porównaniu z ryzykiem, jakie podjąłem - odparł
Chernak, kręcąc głową. Pierś mu falowała. Kikuty nóg wysunięte poza krawędź wózka
poruszały się obrzydliwie w tę i z powrotem. - Zanim pojawił się pan w moim Ŝyciu, byłem
zadowolony, miałem powody do zadowolenia, mein Herr, bo byłem naprawdę drobną płotką.
Stary Ŝołnierz, który zdołał jakoś dotrzeć do Zurychu - ofiara wybuchu, kaleka, do niczego
niezdatny, posiadający jedynie pewne informacje, których zatajenie skąpo opłacali dawni
koledzy. Był to przyzwoity dochód, niewielki, ale wystarczający. A potem pan mnie
odnalazł...
- Jestem wzruszony... - przerwał mu Jason. – Porozmawiajmy o kopercie, tej, którą
przekazał pan naszemu wspólnemu znajomemu z „Drei Alpenhäuser”. Kto ją panu dał?
- Posłaniec. KtóŜ by inny?
- Skąd ta koperta pochodziła?
- Nie mam pojęcia. Przyszła w pudełku, tak jak wszystkie. Rozpakowałem ją i
posłałem dalej. PrzecieŜ sam pan chciał, Ŝebym tak zrobił. Mówił pan, Ŝe juŜ nie moŜe pan tu
przychodzić.
- Ale pan ją otworzył - rzekł Bourne z naciskiem.
- AleŜ skąd!
- A gdybym panu powiedział, Ŝe zginęła pewna suma.
- Odpowiedziałbym, Ŝe nie została wypłacona. Nie było jej w kopercie! - Kaleka
podniósł głos. - Ale ja panu nie wierzę. Gdyby było tak, jak pan mówi, nie przyjąłby pan
zlecenia. Ale pan przyjął to zlecenie. Więc po co pan teraz przyszedł?
Bo muszę poznać prawdę. Bo juŜ wariuję. Widzę i słyszę rzeczy, których nie rozumiem.


Jestem sprawnym, zaradnym... warzywem! Pomocy!
Bourne odsunął się od wózka. Bez Ŝadnego konkretnego zamiaru podszedł do półki z
ksiąŜkami, na której stało parę fotografii opartych o ścianę. Wyjaśniały one przeszłość
człowieka, którego Jason miał za plecami. śołnierze niemieccy z owczarkami na smyczach,
stojący grupami obok baraków ogrodzonych drutem kolczastym...
I przed bramą z takiegoŜ drutu, nad którą wisiała tablica z napisem, częściowo
widocznym na zdjęciu. DACH...
Dachau.
Człowiek za jego plecami. Wykonał jakiś ruch? Jason odwrócił się: kaleka trzymał
rękę w płóciennej torbie, przymocowanej do wózka; oczy mu płonęły, wyniszczoną twarz
ściągnął grymas. Szybko wyjął z torby rękę, w której trzymał rewolwer o krótkiej lufie; zanim
Bourne zdąŜył sięgnąć po broń, inwalida wystrzelił. Strzały padły jeden po drugim. Lodowaty
ból przeszył głowę, a potem lewe ramię Jasona - o BoŜe! Dał nura w prawo, wykonując piruet
na dywanie, pchnął w stronę kaleki cięŜką lampę stojącą na podłodze, znowu wykonał skręt,
aŜ znalazł się z tyłu za wózkiem. Przykucnął i skoczył przed siebie, wpierając prawy bark w
plecy kaleki. Ten wypadł z wózka na podłogę. Bourne sięgnął do kieszeni po broń.
- Zapłacą mi za twojego trupa! - wrzeszczał Chernak, wijąc się na podłodze. Próbował
przyjąć pozycje, z której mógłby oddać celny strzał. - Nie poślesz mnie do grobu! Ja pierwszy
ciebie w nim zobaczę! Carlos zapłaci! Jak Boga kocham, zapłaci!
Jason rzucił się w lewo i strzelił. Chernakowi głowa odskoczyła do tyłu, a z gardła
trysnęła krew. Nie Ŝył.
Zza drzwi alkowy dobiegł krzyk. Narastał - głuchy, przeciągły skowyt, w którym
przeplatały się lęk i odraza. Krzyk kobiety... aleŜ oczywiście, kobieta! Jego zakładniczka - ta,
dzięki której miał się wydostać z Zurychu! O Chryste - na niczym nie moŜe skoncentrować
wzroku! Skroń przeszywa mu potworny ból!
Nie docierało do jego świadomości, Ŝe ból rozrywa mu czaszkę. Stopniowo odzyskał
wzrok. Zobaczył otwarte drzwi łazienki, a za nimi ręczniki, umywalkę i szafkę z lustrem.
Wbiegł do łazienki i szarpnął lustro z taką siłą, ze wyskoczyło z zawiasów, gruchnęło na
podłogę i rozprysło się w drobny mak. Półki. Paczki gazy, plastry i... niczego więcej nie
zdąŜył chwycić. Musiał się czym prędzej wynieść z tego mieszkania. Strzały. Huk wystrzałów
mógł kogoś zaalarmować. Bourne wiedział, Ŝe musi się stąd wydostać - zabrać zakładniczkę i
uciekać! Alkowa, alkowa. GdzieŜ ona jest?
Krzyk, zawodzenie... trzeba iść za tym dźwiękiem! Dotarł do drzwi i otworzył je
kopniakiem. Kobieta... zakładniczka - jakŜeŜ ona ma na imię, do diabła? - stała pod ścianą.
Twarz miała zalaną łzami, usta rozchylone. Jason wbiegł do alkowy, złapał kobietę za rękę w
przegubie i pociągnął za sobą.
- Mój BoŜe, zabiłeś go! - krzyczała kobieta. - Starca bez…
- Zamknij się! - krzyknął. - Pchnął ją w stronę drzwi, otworzył je i wypchnął kobietę
za próg. Widział zamazane sylwetki w drzwiach mieszkań, przy poręczach, w korytarzach.
Wszyscy zaczęli biegać, pojawiać się i znikać. Słyszał trzask zamykanych raptownie drzwi,
krzyki. Lewą ręką chwycił kobietę za ramię. Kiedy zacisnął dłoń, ostry ból przeszył mu
łopatkę. Popchnął kobietę w stronę klatki schodowej i zmusił, Ŝeby z nim zeszła. Opierał się
na niej, w prawej ręce trzymając broń.
Dowlekli się do sieni i do masywnych drzwi.
- Otwieraj! - rozkazał. Posłuchała. Minąwszy rząd skrzynek na listy doszli do drzwi
frontowych. Puścił ją na chwilę. Sam otworzył drzwi i wyjrzał na ulicę, nasłuchując ryku
syren, wycia karetek. Cisza.
- Chodź! - powiedział, ciągnąc ją w dół po kamiennych stopniach i dalej na chodnik. -
Sięgnął do kieszeni krzywiąc się z bólu i wyjął kluczyki do samochodu. - Wsiadaj!
W samochodzie rozpakował gazę i przytknął cały zwój do skroni. Gaza zaczęła


wchłaniać struŜkę krwi. Z głębi świadomości Jasona wyłoniło się poczucie dziwnej ulgi. A
wiec to tylko draśnięcie. Wpadł w panikę, gdy kula trafiła go w głowę, ale pocisk na szczęście
nie wniknął do wnętrza czaszki. Nie, nie wniknął. Nie miały więc powtórzyć się męczarnie,
jakie znosił w Port Noir.
- Ruszaj, do cholery! Musimy się stad wynosić!
- Dokąd? Nie powiedział pan, dokąd jechać. - Kobieta nie krzyczała. Przeciwnie - była
całkiem spokojna. Dziwnie spokojna. Patrzyła na niego... ale czy rzeczywiście na niego?
Znów zaczynało mu się kręcić w głowie. Wszystko zamazywało się przed oczami.
- Steppdeckstrasse...
Usłyszał to słowo, lecz nie był pewien, kto je wymówił. Jeszcze raz ujrzał w myślach
drzwi pokryte ciemnoczerwoną farbą, popękane szyby... poszczerbione Ŝelazo.
- Steppdeckstrasse - powtórzył.
Co się działo? Czemu silnik nie zapalił? Czemu samochód nie ruszył z miejsca? Czy
ona nie słyszy, co się do niej mówi?
Dotychczas oczy miał zamknięte. Teraz je otworzył. Rewolwer! Broń leŜała na jego
kolanach. PołoŜył ją tam, kiedy przykładał sobie bandaŜ do skroni... dziewczyna uderzała
ręka w rewolwer, raz po raz! Broń spadła z hukiem na podłogę. Sięgnął, Ŝeby ją podnieść, a
wtedy kobieta popchnęła go tak, Ŝe głową uderzył w okno. Otworzyła drzwi z lewej strony,
wyskoczyła na chodnik i rzuciła się do ucieczki. Z kaŜdą chwilą coraz bardziej się oddalała!
Jego zakładniczka - ta, dzięki której miał opuścić miasto, uciekała chodnikiem Löwenstrasse!
Nie mógł pozostać w samochodzie, nie ośmieliłby się go prowadzić. Była to stalowa
pułapka, która ściągnęłaby na niego uwagę otoczenia. Schował broń do kieszeni, w której
miał juŜ zwój plastra, i chwycił gazę; zacisnął ją w lewej pięści, gotów natychmiast przyłoŜyć
sobie opatrunek do skroni, gdyby krew znów popłynęła. Wysiadł z samochodu i pokuśtykał
chodnikiem, starając się iść jak najszybciej.
Prędzej czy później musiał przecieŜ dotrzeć do jakiegoś rogu ulicy, a potem do
taksówki. Steppdeckstrasse.

Marie St. Jacques biegła środkiem szerokiej, opustoszałej ulicy, przecinając kolejne
kręgi światła padającego z latarń. Machając rękami bezskutecznie usiłowała zatrzymać któryś
z samochodów pędzących Löwenstrasse. Ilekroć omywało ją światło reflektorów jakiegoś
nadjeŜdŜającego z tyłu pojazdu, odwracała się ku niemu twarzą i podnosiła ręce w błagalnym
geście, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Samochody przyspieszały i mijały ją. Bądź co bądź
działo się to w Zurychu, a Löwenstrasse nocą kaŜdemu wydawała się za szeroka, za ciemna,
połoŜona za blisko wyludnionego parku i rzeki Sihl.
MęŜczyźni jadący którymś z kolejnych aut zwrócili jednak na nią uwagę. Kierowca
zgasił reflektory, z daleka zauwaŜywszy kobietę. Zwrócił się do swego towarzysza, mówiąc
szwajcarską niemczyzną:
- To moŜe być ona. Chernak mieszka niedaleko stąd, na tej samej ulicy.
- Hamuj. Niech podejdzie. Miała być ubrana w jedwabną... tak, to ona.
- Upewnijmy się, nim zawiadomimy resztę.
Wysiedli z samochodu. PasaŜer dyskretnie obszedł maskę, Ŝeby stanąć po tej samej
stronie co kierowca. Obaj mieli na sobie urzędowe garnitury w konserwatywnym stylu. Ich
twarze przybrały wyraz uprzejmy, zarazem jednak powaŜny i rzeczowy. Kobieta, ogarnięta
paniką, podeszła do nich. MęŜczyźni szybkim krokiem wyszli na środek jezdni.
- Fräulein! Was ist los? - zawołał kierowca.
- Na pomoc! - krzyknęła Marie St. Jacques. - Nie... nie mówię po niemiecku. Nicht
sprechen. Proszę wezwać policję... Polizei!
Towarzysz kierowcy przemówił autorytatywnym tonem, który natychmiast ją
uspokoił.


- My właśnie jesteśmy z policji - rzekł po angielsku. - Züriche Sicherheit. Z początku
nie byliśmy pewni. To pani jest tą kobietą z „Carillon du Lac”?
- Tak! - zawołała. - Ten człowiek nie chciał mnie puścić! WciąŜ mnie bił i straszył
bronią! To było straszne!
- Gdzie on się teraz znajduje?
- Jest ranny. Dostał postrzał. Uciekłam z samochodu... on w nim siedział, kiedy
uciekałam! - wskazała za siebie, w głąb Löwenstrasse. - O, tam. Chyba dwie przecznice stąd.
Gdzieś w połowie drogi między drugą a trzecią. Coupé, szare coupé. Jest uzbrojony.
- My teŜ jesteśmy uzbrojeni, proszę pani - powiedział kierowca. - Proszę iść z nami.
Niech pani usiądzie na tylnym siedzeniu. Nic a nic pani nie grozi. Będziemy bardzo ostroŜni.
No, proszę nie zwlekać.
Powoli, ze zgaszonymi światłami podjechali do szarego coupé. Nie było w nim
nikogo. Natomiast na chodniku i kamiennych schodkach domu z numerem 37 stali ludzie
rozmawiając z oŜywieniem. Towarzysz kierowcy zwrócił się do przeraŜonej kobiety, która
wcisnęła się w kąt tylnego siedzenia.
- Tu mieszka niejaki Chernak. Czy tamten coś o nim mówił? Czy wspominał, Ŝe się do
niego wybiera?
- AleŜ on tam był. Zmusił mnie, Ŝebym z nim poszła! Zabił Chernaka! Zabił tego
starego kalekę!
- Radioapparat! Schnell! - powiedział męŜczyzna do kierowcy, chwytając mikrofon
umocowany na tablicy rozdzielczej. Samochód skoczył do przodu. Kobieta uczepiła się
oburącz oparcia przedniego fotela.
- Co panowie robią najlepszego? PrzecieŜ tam zabito człowieka!
- A my musimy znaleźć zabójcę - odparł kierowca. - Sama pani powiedziała, Ŝe jest
ranny. MoŜe nie zdąŜył zbytnio się oddalić. Nasz samochód wygląda jak zwykłe auto
cywilne. MoŜe gdzieś zauwaŜymy mordercę. Oczywiście zaczekamy, aŜ pojawią się ludzie z
brygady śledczej, ale my mamy zupełnie inne obowiązki niŜ oni.
Samochód zwolnił, po czym podjechał do krawęŜnika i zatrzymał się o paręset
metrów od domu z numerem 37 na Löwenstrasse.
Podczas gdy kierowca tłumaczył dziewczynie, na czym polegają ich obowiązki
słuŜbowe, siedzący obok niego męŜczyzna mówił coś do mikrofonu. Z głośnika na tablicy
rozdzielczej dobiegły trzaski, a potem słowa:
- Aufenthalt, Zwanzig Minuten.
- Nasz szef wkrótce tu przyjedzie - powiedział sąsiad kierowcy. - Mamy tu na niego
czekać. Chce z panią rozmawiać.
Marie St. Jacques oparła się plecami, zamknęła oczy i odetchnęła głęboko.
- O, BoŜe! Z jaką rozkoszą wypiłabym kieliszek!
Kierowca roześmiał się i skinął głową, dając znak swemu towarzyszowi. Ten wyjął z
kieszeni w drzwiach nieduŜą butelkę i z uśmiechem podał ją kobiecie.
- Nie jesteśmy zbyt wytworni. Nie mamy kieliszków ani kubków, dysponujemy
natomiast koniakiem. Oczywiście tylko w celach leczniczych, do uŜycia w nagłych
wypadkach. Teraz chyba zdarzył się właśnie taki wypadek. Proszę uprzejmie.
Marie St. Jacques odwzajemniła uśmiech i przyjęła z rąk męŜczyzny butelkę.
- Bardzo panowie są mili. Nawet sobie nie wyobraŜacie, jaka jestem wdzięczna. Jeśli
kiedykolwiek przyjedziecie panowie do Kanady, przyrządzę najlepszą potrawę według
francuskiego przepisu, jaką tylko moŜna zjeść w prowincji Ontario.
- Dziękuję pani - powiedział kierowca.

Bourne uwaŜnie oglądał bandaŜ na swym ramieniu. MruŜąc oczy wpatrywał się w
mętne odbicie w brudnym, umazanym lustrze, czekając, aŜ wzrok przystosuje się do słabego


światła w niechlujnym pokoju. Nie pomylił się co do Steppdeckstrasse. Obraz czerwonych
drzwi z resztkami czerwonej farby dokładnie odpowiadał rzeczywistości. Podobnie jak
popękane szyby okienne i zardzewiałe poręcze. Nie zadawano mu Ŝadnych pytań, kiedy
wynajmował pokój, choć było widać, Ŝe jest ranny. Niemniej jednak Vermieter powiedział
przyjmując od niego pieniądze:
- Gdyby to było coś powaŜniejszego, dałoby się znaleźć lekarza, który potrafi trzymać
język za zębami.
- Dam panu znać - odparł Bourne.
Rana nie była aŜ tak powaŜna: musi wystarczyć plaster, dopóki nie znajdzie lekarza,
na którym moŜna by polegać bardziej niŜ na tym, co prowadzi potajemną praktykę na
Steppdeckstrasse.
Jeśli w wyniku jakiejś trudnej sytuacji doznasz obraŜeń, musisz zdawać sobie sprawę,
Ŝe mogą one mieć charakter nie tylko fizyczny, lecz równieŜ psychiczny. MoŜesz odczuwać
rzeczywistą odrazę wobec bólu i obraŜeń cielesnych. Nie podejmuj ryzyka, lecz o ile czas ci na
to pozwoli, postaraj się przystosować do sytuacji. Nie wpadaj w panikę...
Bourne uległ jednak panice; ogarniał go jak gdyby częściowy paraliŜ. Choć rana w
ramieniu i draśnięcie na skroni były rzeczywiste i sprawiały mu prawdziwy ból, Ŝadne z tych
obraŜeń nie wydawało się na tyle powaŜne, Ŝeby go unieruchomić. Nie mógł poruszać się tak
szybko, jakby sobie Ŝyczył, ani z tą siła, o której wiedział, Ŝe ją ma, był jednak w stanie
panować nad swymi ruchami. Sygnały przebiegające między mózgiem a mięśniami były
odbierane i nadawane; cały organizm mógł więc normalnie funkcjonować.
Funkcjonowałby jeszcze lepiej, gdyby Bourne trochę odpoczął. PoniewaŜ nie miał
teraz Ŝadnego sposobu na wydostanie się z Zurychu, musiał wstać na długo przed świtem,
Ŝeby rozejrzeć się za jakimś innym kanałem, który pozwoli mu wymknąć się z miasta.
Vermieter ze Steppdeckstrasse lubi pieniądze. Za godzinę lub coś koło tego Jason zbudzi
niechlujnego kamienicznika.
Bourne ostroŜnie połoŜył się na zapadniętym łóŜku. Oparłszy głowę na poduszce
wpatrywał się w gołą Ŝarówkę pod sufitem, starając się nie słyszeć słów; chciał trochę
wypocząć. Ale mimo wszystko słowa zabrzmiały, napełniając mu uszy łoskotem
przypominającym dudnienie kotłów.
„Zabito człowieka...”
„Ale pan przyjął to zlecenie...”
Odwrócił się do ściany i zamknął oczy, wznosząc barierę między sobą a słowami.
Wtedy pojawiły się inne słowa; Bourne siadł raptownie, pot wystąpił mu na czoło.
„Zapłacą mi za twojego trupa!... Carlos zapłaci! Jak Boga kocham, zapłaci!”
Carlos.

Wielka limuzyna wjechała przed coupé i zatrzymała się przy krawęŜniku. Z tyłu przed
dom z numerem 37 na Löwenstrasse kwadrans temu zajechał samochód policyjny, a przed
niespełna pięcioma minutami - karetka pogotowia. Na chodniku w pobliŜu klatki schodowej
tłoczyli się mieszkańcy okolicznych domów, ale fala największego podniecenia juŜ opadła.
Ktoś poniósł śmierć nocą, ktoś został zabity w tej spokojnej części Löwenstrasse. Wszyscy
byli w najwyŜszym stopniu zaniepokojeni: to, co stało się pod numerem 37, mogło powtórzyć
się pod numerem 40 lub 53. Świat ogarniało szaleństwo i nawet Zurych zaczynał mu ulegać.
- Przyjechał szef. Czy moŜemy panią do niego zaprowadzić?
Towarzysz kierowcy wysiadł z samochodu i otworzył drzwiczki przed Marie St.
Jacques.
- Oczywiście.
Wysiadła z auta i poczuła na ramieniu rękę męŜczyzny. Był to dotyk o wiele
delikatniejszy od chwytu zwierzęcia, które przedtem przystawiało jej do policzka lufę


rewolweru. ZadrŜała na samo wspomnienie. Oboje podeszli do limuzyny od tyłu. Kobieta
wsiadła. Oparła się wygodnie i spojrzała na swego sąsiada. Nagle zaparło jej dech; zastygła w
bezruchu, jak gdyby sparaliŜowana. Siedzący obok niej męŜczyzna samym swym widokiem
przypomniał jej chwile grozy.
Światło latarni ulicznej odbijało się od złotej oprawki jego okularów.
- To pan!... Był pan wtedy w hotelu, wśród tamtych!
Skinął głową ze znuŜeniem. Jego zmęczenie rzucało się w oczy.
- Zgadza się. Jesteśmy oddziałem specjalnym policji miejskiej. Przede wszystkim
muszę panią zapewnić, Ŝe podczas wydarzeń w „Carillon du Lac” ani przez chwilę nie
zagraŜało pani niebezpieczeństwo z naszej strony. Jesteśmy dobrze wyszkolonymi
snajperami. Nie padł ani jeden strzał, który mógłby wyrządzić pani krzywdę, a z oddania
kilku zrezygnowano, poniewaŜ znajdowała się pani zbyt blisko człowieka, którego mieliśmy
na muszce.
Spokojny, autorytatywny ton męŜczyzny przywrócił jej spokój. Szok minął.
- Jestem panu za to wdzięczna - powiedziała.
- Nie wymagało to zbyt wielkich uzdolnień - odparł. - O ile dobrze zrozumiałem,
ostatnio widziała go pani, kiedy oboje siedzieliście w samochodzie, który stoi za nami.
- Tak. Był ranny.
- CięŜko?
- Na tyle, Ŝe bełkotał coś bez związku. Przykładał sobie do skroni bandaŜ i miał
pokrwawione ramię, to znaczy płaszcz. Kim on jest?
- Nazwiska są tu bez znaczenia. Ten człowiek ma ich wiele, ale jak zdąŜyła pani się
przekonać, jest mordercą. Okrutnym mordercą. Trzeba go powstrzymać, zanim znów kogoś
zabije. Tropimy go juŜ od kilku lat. My i policje wielu innych krajów. Teraz trafia nam się
okazja, jakiej nikt dotąd nie miał. Wiemy, Ŝe przebywa w Zurychu i Ŝe jest ranny. Nie mógł
zostać w tej dzielnicy, ale jak daleko zdołał uciec? Czy mówił coś o tym, jak zamierza
wydostać się z miasta?
- Miał zamiar wynająć samochód. Chyba na moje nazwisko. Nie ma prawa jazdy.
- Okłamał panią. Zawsze ma przy sobie najrozmaitsze fałszywe dokumenty. Była pani
dla niego zakładniczką jednorazowego uŜytku. Proszę mi powtórzyć wszystko, co pani
powiedział, od samego początku. Dokąd pani z nim jeździła, z kim się spotkał - wszystko co
pani przychodzi na myśl.
- Jest taka restauracja, „Drei Alpenhäuser”. Był tam olbrzymi grubas, który
śmiertelnie się bał... - Marie St. Jacques opowiadała wszystko, co była w stanie sobie
przypomnieć. Oficer policji przerywał jej co pewien czas, zadając dodatkowe pytania w
związku z jakimś zdaniem lub czyjąś reakcją, bądź teŜ nagłą decyzją mordercy. Raz po raz
zdejmował okulary w złotej oprawie i przecierał je w roztargnieniu, ściskając oprawkę
palcami, jakby chciał w ten sposób zapanować nad rozdraŜnieniem. Wypytywał kobietę przez
prawie dwadzieścia pięć minut, po czym podjął decyzję.
- „Drei Alpenhäuser”. Schnell! - powiedział do kierowcy, a następnie zwrócił się do
Marie St. Jacques:
- Wykorzystamy przeciwko niemu jego własne słowa. Umyślnie tak bełkotał. Wie
znacznie więcej, niŜ powiedział przy stole.
- Bełkotał... - wymówiła to słowo półgłosem, przypomniawszy sobie, w jakim sensie
sama go uŜyła. - Steppdeck... Steppdeckstrasse. Popękana szyba, pokoje.
- Co?
- „Pensjonat na Steppdeckstrasse”. Tak właśnie powiedział. Wszystko działo się
błyskawicznie, ale jestem pewna, Ŝe dobrze usłyszałam. W ostatniej chwili, nim wyskoczyłam
z samochodu, jeszcze raz powtórzył tę nazwę. Steppdeckstrasse.
- Der Alte ist verrückt. Steppdeckstrasse gibt es! - powiedział kierowca.


- Nie rozumiem - powiedziała Marie St. Jacques.
- To zaniedbana dzielnica, nie nadąŜająca za naszą epoką - wyjaśnił oficer. - Dawniej
były tam fabryki włókiennicze. Bezpieczna przystań dla ludzi, którym niezbyt się powiodło...
i róŜnych innych. Los! - powiedział do kierowcy.
Samochód ruszył.


8

Zaskrzypiało. Gdzieś na korytarzu. Jak strzał, którego echo przechodzi w ostrą frazę
końcową, dźwięk przenikliwy, zamierający w dali. Bourne otworzył oczy.
Schody. Obskurna klatka schodowa. Ktoś wchodzi po schodach. Nagle przystanął,
świadom hałasu, jaki pod jego cięŜarem wydaje spaczone, popękane drewno. Zwykły gość ze
Steppdeckstrasse nie miałby takich skrupułów.
Cisza.
Skrzypienie. Teraz bliŜej. Zaryzykował. NajwaŜniejsze to synchronizacja, i szybkość,
bo szybkość to bezpieczeństwo. Jason zerwał się z łóŜka, sięgnął po rewolwer, który miał
przy głowie, i przylgnął do ściany koło drzwi. Przykucnął słysząc kroki - kroki jednego
człowieka, który juŜ nie dbał o hałas, chciał tylko dotrzeć do celu. Bourne nie miał
wątpliwości, co to znaczy; nie mylił się.
Drzwi rozwarły się z hukiem; Jason odbił je z powrotem, a następnie rzucił się na nie
całym cięŜarem, przygwaŜdŜając intruza do framugi i ciosami w Ŝołądek, piersi i ramię
wgniatając w uskok ściany. Przyciągnął drzwi i wkręcił duŜy palec prawej stopy w gardło
napastnika, jednocześnie lewą ręką łapiąc go za jasne włosy i jednym szarpnięciem wciągając
do pokoju. Dłoń męŜczyzny zwiotczała, broń wypadła na podłogę - był to rewolwer z długą
lufą i tłumikiem.
Jason zamknął drzwi nasłuchując odgłosów na schodach. Cisza. Spojrzał na
nieprzytomnego męŜczyznę. Złodziej? Morderca? Co to za jeden?
Policja? CzyŜby Vermieter pensjonatu złamał kodeks Steppdeckstrasse dla nagrody?
Bourne odwrócił intruza i wyjął mu portfel. Druga natura kazała mu zabrać pieniądze, choć
wiedział, Ŝe to śmieszne; znalazł przy nim niewiele. Obejrzał róŜne karty kredytowe i prawo
jazdy; uśmiechnął się, ale wkrótce jego uśmiech znikł. Nie było w tym nic zabawnego - karty
kredytowe wystawione na róŜne nazwiska, a nazwisko na prawie jazdy nie pasowało do
Ŝadnej z nich. Nieprzytomny męŜczyzna nie był policjantem.
Był to profesjonalista, który przyszedł na Steppdeckstrasse zabić Jasona. Ktoś go
wynajął. Ale kto? Kto mógł wiedzieć, Ŝe on tutaj jest?
CzyŜby ta kobieta? Czy wspomniał o Steppdeckstrasse, kiedy patrzył na rząd
schludnych domków szukając numeru 37?... Nie, to nie ona; mógł wprawdzie coś powiedzieć,
ale ona by i tak nie zrozumiała, A nawet gdyby, to zamiast zawodowego mordercy w jego
pokoju byłaby policja otaczająca kordonem te ruderę.
Wyobraźnia Bourne’a przywołała obraz stojącego przy stole i spływającego potem
wielkiego tłustego męŜczyzny. Ten sam męŜczyzna ocierając pot ze swoich wydatnych warg
mówił o „odwadze nic nie znaczącego kozła, któremu udało się przeŜyć”. CzyŜby to był
przykład jego techniki pozostawania przy Ŝyciu? Czy on wiedział o Steppdeckstrasse? Czy
znał zwyczaje gościa, którego widok tak go przeraził? Czy był w tym obskurnym
pensjonacie? Dostarczył tu kopertę?
Jason złapał się za głowę i zamknął oczy. Dlaczego nie mogę sobie przypomnieć?
Kiedy ustąpi ta mgła? I czy w ogóle kiedykolwiek ustąpi?
Przestań się zadręczać...
Otworzył oczy i skoncentrował wzrok na leŜącym blondynie. Mało nie wybuchnął
śmiechem - miał w ręku wizę wyjazdowa z Zurychu i zamiast się cieszyć, tracił czas
zadręczając się. Schował portfel mordercy do kieszeni wtykając go za portfel markiza de
Chambord, podniósł broń, wsunął ją za pasek, a następnie zawlókł nieprzytomną postać na
łóŜko.
W chwilę potem męŜczyzna został przywiązany do wygniecionego materaca i
zakneblowany kawałkiem podartego prześcieradła, którym Jason owiązał mu twarz. Nie ruszy


się z miejsca przez kilka godzin, a za kilka godzin Jasona juŜ nie będzie w Zurychu, i to
wszystko dzięki uprzejmości spoconego tłuściocha.
Jason spał w ubraniu, więc nie było co pakować, nie miał nic do zabrania poza
płaszczem. WłoŜył go na siebie i wypróbował nogę - trochę późno. W podnieceniu ostatnich
kilku minut zupełnie zapomniał o bólu; ale ból pozostał, tak jak i utykanie, choć ani jedno, ani
drugie nie uniemoŜliwiało mu poruszania się. Z ramieniem było nieco gorzej - ogarniał je jak
gdyby powolny paraliŜ: koniecznie musi iść do lekarza. A głowa... o głowie wolał nie myśleć.
Wyszedł na słabo oświetlony korytarz, zamknął za sobą drzwi i stał bez ruchu
nasłuchując. Z góry doszedł go wybuch śmiechu; Jason przylgnął plecami do ściany, z bronią
w pogotowiu. Śmiech ucichł - był to śmiech pijaka, bezsensowny, głupkowaty.
Pokuśtykał do schodów i trzymając się poręczy zaczął schodzić na dół. Znajdował się
na najwyŜszym piętrze trzypiętrowego budynku - poprosił o najwyŜej połoŜony pokój,
poniewaŜ instynktownie przywołał na pamięć „wysoki poziom”. Dlaczego mu to przyszło do
głowy? I co to miało znaczyć w kontekście wynajęcia obskurnego pokoju na jedna noc?
Kryjówki?
Dość tego!
Znalazł się na podeście pierwszego piętra, cały czas schodząc przy akompaniamencie
skrzypienia drewnianych stopni. Gdyby Vermieter wyszedł teraz ze swojego mieszkania na
parterze, Ŝeby zaspokoić ciekawość, byłaby to na wiele godzin ostatnia potrzeba, jaką by
zaspokoił.
Hałas. Szelest. Krótkie otarcie się delikatnej tkaniny o szorstką powierzchnię.
Materiału o drewno. Ktoś się ukrywał na krótkim odcinku korytarza pomiędzy końcem
jednych schodów a początkiem drugich. Nie zakłócając rytmu swego kroku wpatrzył się w
mrok: w ścianie po prawej stronie było troje drzwi we wnękach, tak samo jak piętro wyŜej. W
jednej z tych wnęk...
Zrobił jeszcze krok. Nie w pierwszej, pierwsza była pusta, i nie w ostatniej - korytarz
kończył się ślepo, nie było tam miejsca na jakikolwiek ruch. A więc druga z kolei, tak, drugie
drzwi. Z tej wnęki moŜna było rzucić się naprzód, w lewo czy w prawo, albo pchnąć niczego
nie podejrzewającą ofiarę, tak Ŝeby wywinęła kozła przez poręcz i spadła ze schodów.
Bourne skręcił w prawo, przekładając rewolwer do lewej ręki, a prawą sięgając do
paska po pistolet z tłumikiem. Dwa kroki przed wnęką wycelował automat, który trzymał w
lewej ręce w mrok i jednocześnie obrócił się stając plecami do ściany.
- Was? ... - Pojawiło się ramię. Jason wypalił - kula rozerwała dłoń. - Ach! - Postać
wychyliła się w szoku, niezdolna złoŜyć się do strzału. Bourne strzelił ponownie trafiając
męŜczyznę w udo: ranny padł na ziemię, wijąc się i kuląc. Jason zbliŜył się o krok i
przyklęknął przyduszając mu piersi kolanem i przykładając broń do głowy. Odezwał się
szeptem:
- Czy tam na dole jest jeszcze ktoś?
- Nein! - odparł męŜczyzna krzywiąc się z bólu. - Zwei... tylko nas dwóch. Zapłacili
nam.
- Kto wam zapłacił?
- Wiesz kto.
- MęŜczyzna imieniem Carlos?
- Nie odpowiem. MoŜesz mnie zabić.
- Skąd wiedzieliście, Ŝe tu jestem?
- Chernak.
- On nie Ŝyje.
- Teraz. Ale wczoraj Ŝył. Do Zurychu dotarła wiadomość, Ŝe Ŝyjesz. Sprawdziliśmy
kaŜdego... wszędzie. Chernak wiedział.
Bourne zagrał.


- ŁŜesz! - Wcisnął męŜczyźnie lufę pistoletu w szyję. - Nigdy nie mówiłem
Chernakowi o Steppdeckstrasse.
MęŜczyzna znów się skrzywił, odginając szyję do tyłu.
- MoŜe nie musiałeś. Ta hitlerowska świnia miała wszędzie swoich kapusiów.
Dlaczego Steppdeckstrasse miałaby być wyjątkiem? Tylko on cię potrafił opisać. Nikt inny.
- Owszem, męŜczyzna z „Drei Alpenhäuser”.
- Nigdy nie słyszeliśmy o takim męŜczyźnie.
- Co to za „my”?
Facet przełknął ślinę i jego wargi rozciągnęły się w grymasie bólu.
- Biznesmeni... tylko biznesmeni.
- A twój zawód to zabijanie, co?
- Nie powinienem z tobą gadać. Ale nein. Mieliśmy cię wziąć, nie zabijać.
- Dokąd?
- Mieli nam powiedzieć przez radio. Na częstotliwości samochodowej.
- Wspaniale - rzekł Jason bezbarwnym głosem. - Jesteś nie tylko kiepski, ale jeszcze
usłuŜny. Gdzie masz samochód?
- Przed domem.
- Dawaj kluczyki! - Bourne pomyślał, Ŝe samochód zidentyfikuje po radiu.
MęŜczyzna usiłował się opierać. Odepchnął kolano Bourne’a i zaczął się turlać w
stronę ściany.
- Nein!
- Nie masz wyboru. - Jason walnął go kolbą pistoletu w głowę. Szwajcar stracił
przytomność.
Bourne znalazł kluczyki - były trzy w skórzanym etui - zabrał mu broń i schował do
kieszeni. Była mniejsza niŜ pistolet Bourne’a i nie miała tłumika, co nadawało wiarygodności
zapewnieniom męŜczyzny, Ŝe mieli Jasona wziąć Ŝywego. Blondyn na górze spełniał rolę
czujki i dlatego w razie konieczności postrzelenia ofiary musiał mieć broń z tłumikiem.
Głośny strzał mógłby spowodować komplikacje. Szwajcar na pierwszym piętrze go
ubezpieczał - jego broń była głównie na postrach.
Ale wobec tego dlaczego pozostał na pierwszym piętrze? Dlaczego nie poszedł za
kolegą? Nie czekał na korytarzu? Coś tu nie grało, trudno to było wytłumaczyć względami
taktycznymi, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Na ulicy stał samochód, a Jason
miał kluczyki.
Nic nie moŜna przegapić. Trzeci rewolwer.
Podniósł się z trudem i znalazł automat, który zabrał Francuzowi w windzie w
Gemeinschaft Bank. Uniósł lewą nogawkę spodni i wsunął broń za elastyczną skarpetkę. Tam
była bezpieczna.
Zatrzymał się na chwilę, Ŝeby nabrać tchu i złapać równowagę, a następnie ruszył, w
stronę schodów, świadom bólu w lewym ramieniu, który coraz szybciej rozchodził się
paraliŜującą falą. Bodźce przesyłane przez mózg do członków były coraz mniej klarowne.
Prosił Boga, Ŝeby tylko mógł prowadzić samochód.
Na piątym stopniu zatrzymał się nagle nasłuchując, tak jak nasłuchiwał zaledwie
minutę temu, jakichś odgłosów z ukrycia; szelestu materiału, cichego wciągnięcia powietrza.
Cisza. Ranny męŜczyzna mógł być nieporadny w sprawach taktycznych, ale powiedział
prawdę. Jason pospieszył na dół. Opuści Zurych - jakoś - i znajdzie lekarza - gdzieś.
Bez trudu znalazł samochód. WyróŜniał się na tle nędznych samochodów właściwych
dla tej ulicy. Wielki, dobrze utrzymany, z wypukłością w miejscu, gdzie antena była
przynitowana do maski bagaŜnika. Jason podszedł od strony fotela kierowcy i przejechał ręką
dokoła szyby przedniej i lewego przedniego błotnika, Ŝeby sprawdzić, czy nie ma alarmu - nie
było.


Przekręcił kluczyk, a następnie otworzył drzwi wstrzymując oddech - a nuŜ się
pomylił co do alarmu; nie pomylił się. Siadł za kierownicą, usadowił się wygodnie,
szczęśliwy, Ŝe wóz ma automatyczną skrzynię biegów. DuŜy rewolwer za paskiem ograniczał
mu ruchy. PołoŜył go na siedzeniu obok siebie i sięgnął do stacyjki zakładając, Ŝe kluczyk,
którym otworzył drzwi, jest właściwy.
Nie był. Spróbował następnego, ale i ten nie pasował. Uznał, Ŝe to kluczyk od
bagaŜnika. A więc ten trzeci.
Ale czy rzeczywiście? Z uporem dźgał otwór, ale kluczyk nie chciał wejść; jeszcze raz
spróbował drugiego - blokada, i znów pierwszy kluczyk. śaden jednak nie pasował do
stacyjki! A moŜe sygnały wysyłane z mózgu do ręki, do palców, były fałszywe, moŜe
koordynacja ruchów niedoskonała? Do diabła! Spróbuj jeszcze raz!
Z jego lewej strony zabłysło ostre światło, raŜąc w oczy, oślepiając. Sięgnął do broni,
ale wtedy drugi promień światła strzelił z prawej strony. Drzwi otworzyły się gwałtownie i
cięŜka latarka z całą siłą wylądowała na dłoni Jasona; czyjaś ręka wzięła z siedzenia broń.
- Wyłaź! - rozkaz dobiegł z lewej, Bourne poczuł na szyi ucisk lufy.
Wysiadł z samochodu, przed oczami miał tysiące białych rozjarzonych kół. Kiedy
powoli odzyskiwał zdolność widzenia, pierwszą rzeczą, jaką dostrzegł, była para kółek.
Złotych kółek - okulary mordercy, który go ścigał przez całą noc. MęŜczyzna odezwał się:
- Podobno według praw fizyki kaŜdemu działaniu towarzyszy równe mu, skierowane
przeciwnie - przeciwdziałanie. Zachowanie pewnych ludzi w określonych okolicznościach
jest równie łatwe do przewidzenia. W przypadku kogoś takiego jak ty wystarczy rzucić
rękawicę - i powiedzieć kaŜdemu z uczestników, co ma mówić, jeśli ulegnie w walce. A jeśli
nie ulegnie, to znaczy, Ŝe cię mamy. O ile natomiast ulegnie, to zostałeś wyprowadzony w
pole, a twoja uśpiona czujność daje ci fałszywe poczucie sukcesu.
- To wielkie ryzyko - powiedział Jason - dla uczestników pojedynku.
- Są wysoko płatni. No i jeszcze jedno: oczywiście nie ma mowy o Ŝadnych
gwarancjach, a jednak jakaś gwarancja jest. Enigmatyczny Bourne nie zabija bez wyboru. Nie
z delikatności oczywiście, ale z przyczyn znacznie bardziej praktycznych. Ludzie pamiętają,
jeśli zostaną oszczędzeni - to przenika do armii wroga. Wyrafinowana taktyka partyzancka
zastosowana w warunkach skomplikowanego pola bitwy. Wyrazy uznania.
- Kretyn. - To było wszystko, na co Jason potrafił się zdobyć. - Ale obaj twoi ludzie
Ŝyją, jeśli ci o to chodzi.
W polu widzenia Bourne’a pojawiła się następna postać - wyłoniła się z cienia
budynku, prowadzona przez niskiego, krępego męŜczyznę. Była to kobieta - Marie St.
Jacques.
- To on - powiedziała cicho nie spuszczając wzroku.
- BoŜe... - Bourne z niedowierzaniem potrząsnął głową. - Jak to moŜliwe, pani doktor?
- zapytał podnosząc głos. - Czy ktoś obserwował mój pokój w „Carillonie”? Czy winda była
specjalnie zaprogramowana, a inne unieruchomione? Pani jest bardzo przekonywająca. A ja
myślałem, Ŝe pani wpadnie na wóz policyjny.
- Jak się okazało - odparła - nie było takiej potrzeby. To jest policja.
Jason spojrzał na stojącego przed nim mordercę; męŜczyzna poprawiał sobie właśnie
okulary w złotej oprawie.
- Wyrazy uznania - powiedział Bourne.
- Nie ma o czym mówić - odparł morderca. - Po prostu były odpowiednie warunki.
Sam je zresztą stworzyłeś.
- Co dalej? Tamten facet powiedział, Ŝe mają mnie nie zabijać, tylko wziąć.
- Zapomniałeś o jednym: Ŝe on miał powiedziane, co ma mówić. - Szwajcar przerwał.
- A więc to tak wyglądasz. W ciągu ostatnich dwóch czy trzech lat wielu z nas się nad tym
zastanawiało. Aleśmy sobie łamali głowę! A ile było na ten temat sprzeczek... Jest wysoki,


nie, średniego wzrostu. Blondyn, nie, ma czarne włosy. Naturalnie oczy niebieskie, aleŜ skąd,
to jasne, Ŝe ma piwne oczy. Ostre rysy - nic podobnego, zupełnie pospolita twarz, nie do
odróŜnienia w tłumie. Ale nie przypisywali Ci nic zwykłego. Wszystko w tobie było
niezwykłe.
Twoje rysy zostały złagodzone, wszystkie ostrości rozmyte. Zmień kolor włosów, to
zmienisz twarz... Niektóre rodzaje szkieł kontaktowych mają za zadanie zmienić kolor oczu...
Zacznij nosić okulary, to staniesz się innym człowiekiem. Wizy, paszporty... moŜesz je
zmieniać do woli.
A więc to o to chodziło. Teraz wszystko pasowało. MoŜe nie na wszystkie pytania
uzyskał odpowiedzi, ale w kaŜdym razie dowiedział się więcej, niŜ chciał usłyszeć.
- Skończmy juŜ z tym - powiedziała Marie St. Jacques robiąc krok do przodu. -
Podpiszę, co mam podpisać - w pańskim biurze, jak się spodziewam, i zaraz wracam do
hotelu. Chyba nie muszę mówić, co przeszłam tej nocy.
Szwajcar spojrzał na nią przez swoje okulary w złotej oprawce. Krępy męŜczyzna,
który wyprowadził Marie z cienia, wziął ją pod rękę. Popatrzyła najpierw na obu męŜczyzn, a
następnie na trzymającą ją rękę.
I dopiero potem na Bourne’a. Zaparło jej dech - poraziło ją straszliwe skojarzenie.
Oczy mało nie wyszły jej z orbit.
- Puśćcie ja - odezwał się Jason. - Ona jest w drodze do Kanady: Nigdy jej więcej nie
zobaczycie.
- Bądź rozsądny, Bourne. PrzecieŜ ona nas widziała. Obaj jesteśmy profesjonalistami,
ostatecznie obowiązują chyba jakieś reguły. - MęŜczyzna błyskawicznie podbił Bourne’owi
brodę lufą, a następnie Jason poczuł jej ucisk na gardle. Facet obmacał go, znalazł broń w
kieszeni, wyjął. - Tak przypuszczałem - powiedział i zwrócił się do krępego męŜczyzny. -
Weź ją do tego drugiego wozu. Limmat.
Bourne zamarł. Zamierzają zabić Marie St. Jacques i wrzucić jej ciało do rzeki
Limmat.
- Chwileczkę. - Jason zrobił krok do przodu, ale nadział się szyją na lufę, która rzuciła
go na maskę samochodu. - Jesteś głupi! Ona pracuje dla rządu kanadyjskiego. Za chwilę
będzie ich tu w Zurychu pełno.
- Ciebie chyba głowa o to nie boli. Ciebie tu nie będzie.
- Bo to niepotrzebna strata! - wykrzyknął Bourne. - Jesteśmy zawodowcami, juŜ
zapomniałeś?
- Nudzisz mnie. - Morderca zwrócił się do krępego męŜczyzny: - Machen Się mal los!
Der Guisan Quai.
- Drzyj się wniebogłosy! - krzyknął Jason. - Wrzeszcz! Nie przestawaj ani na chwilę.
Spróbowała krzyknąć, ale paraliŜujący cios w gardło połoŜył kres jej wysiłkom.
Upadła na chodnik, a jej przyszły kat powlókł ją w stronę niewielkiego czarnego samochodu
nieokreślonej marki.
- T o dopiero było głupie - rzekł morderca wpatrując się w twarz Bourne’a przez
swoje złote okulary. - W ten sposób po prostu przyspieszasz to, co i tak nieuchronne. Z
drugiej strony tylko nam ułatwiłeś sytuację. Mogę zluzować jednego człowieka, który zajmie
się naszymi rannymi. Strasznie to wszystko brzmi po wojskowemu, co? Prawdziwe pole
bitwy. - Zwrócił się do męŜczyzny z latarką: - Daj sygnał Johannowi, Ŝeby szedł tam do
budynku. Wrócimy po nich później.
Facet dwukrotnie zapalił i zgasił latarkę. Czwarty męŜczyzna, który otworzył skazanej
drzwi samochodu, skinął głową. Marie St. Jacques została wrzucona na tylne siedzenie, a
drzwi samochodu dokładnie zamknięte. MęŜczyzna imieniem Johann ruszył ku betonowym
stopniom, kiwając teraz głową w stronę tego, który miał wykonać wyrok.
Jasonowi zrobiło się niedobrze, kiedy widział, jak mały samochód na pełnym gazie


oddala się od krawęŜnika, a jego pogięty, błyszczący zderzak znika w mrocznej perspektywie
Steppdeckstrasse. A w tym samochodzie kobieta, którą po raz pierwszy w Ŝyciu zobaczył
dopiero trzy godziny temu. Zabił ją.
- Widzę, Ŝe nie cierpisz na brak Ŝołnierzy - powiedział.
- Gdyby się znalazło i stu ludzi, którym mógłbym zaufać, zapłaciłbym im z ochotą.
Jak to się mówi, jak cię widzą, tak cię piszą.
- A gdybym tak ja zapłacił tobie; byłeś w banku, wiesz, Ŝe mam forsę.
- Prawdopodobnie miliony, ale ja bym nie tknął banknotu frankowego.
- Dlaczego? Boisz się?
- Jasne. Bogactwo jest proporcjonalne do czasu, w jakim moŜesz z niego korzystać. Ja
bym nie miał nawet pięciu minut. - Morderca zwrócił się do swego podwładnego: - Weź go
do samochodu, i rozbierz. Chcę mieć jego zdjęcie nago - zanim nas opuści i potem.
Znajdziesz przy nim kupę forsy; niech przy nim zostanie. Ja poprowadzę. - Spojrzał na
Bourne’a. - Carlos weźmie pierwszą odbitkę. A ja nie mam wątpliwości, Ŝe resztę dobrze
sprzedam na wolnym rynku. Pisma ilustrowane płacą bajońskie sumy.
- A dlaczego niby Carlos miałby ci wierzyć? Dlaczego k t o k o l w i e k miałby ci
wierzyć? PrzecieŜ nikt nie wie, jak ja naprawdę wyglądam.
- Zabezpieczyłem się - odparł Szwajcar - wystarczająco. Dwóch bankierów z Zurychu
zidentyfikuje cię jako Jasona Bourne’a. Tego samego Jasona Bourne’a, który spełnił
najsurowsze warunki, jakimi prawo szwajcarskie obwarowało dostęp do konta specjalnego.
To wystarczy. - Tym razem zwrócił się do bandziora: - Pospiesz no się, prędzej! Mam jeszcze
nadać depesze, i odebrać od wierzycieli pieniądze.
PotęŜne ramię ujęło szyję Bourne’a w Ŝelazne imadło, a pchnięcie lufą w plecy zalało
jego klatkę piersiową falą bólu, kiedy wciągano go do samochodu. MęŜczyzna, który się nim
zajmował, był zawodowcem; nawet gdyby Jason nie był ranny, nie mógłby marzyć o
wyrwaniu mu się. Sprawność fachowca nie zadowoliła jednak szefa tej akcji. Usiadł za
kierownicą i wydał następne polecenie:
- Połam mu palce.
Na chwilę ucisk potęŜnego ramienia pozbawił Jasona tchu, podczas gdy lufa pistoletu
raz po raz spadała na jego dłoń - dłonie. Bourne instynktownie lewą ręką osłonił prawą. Kiedy
trysnęła krew, splótł palce tak, Ŝeby przeciekła i na prawą rękę. Zdławił krzyk - uchwyt zelŜał
i wtedy Bourne wrzasnął:
- Moje ręce! Połamaliście mi ręce!
- Gut.
Ale dłonie Jasona nie były połamane. Lewa wprawdzie została zmasakrowana w
stopniu praktycznie uniemoŜliwiającym posługiwanie się nią, ale nie prawa. Poruszył palcami
w mroku; prawa ręka była w porządku.
Samochód mknął jakiś czas Steppdeckstrasse, a następnie skręcił w boczną ulicę
kierując się na południe. Jason jęcząc opadł na oparcie siedzenia. Bandzior zaczął go szarpać
za ubranie, rozdarł mu koszulę, zerwał pasek. Jeszcze kilka sekund i będzie do pasa nagi, a
paszport, papiery, karty kredytowe i pieniądze, jednym słowem wszystko, co niezbędne do
tego, Ŝeby mógł się wydostać z Zurychu, zostanie mu zabrane. Teraz albo nigdy. Wrzasnął.
- Moja noga! Moja cholerna noga! - I rzucił się do przodu, jednocześnie prawą ręką
rozpaczliwie manipulując w ciemności i macając wewnątrz nogawki spodni. Jest. Kolba
automatu.
- Nein! - ryknął facet za kierownicą. - UwaŜaj na niego! - Wiedział; wiedział
instynktownie.
Ale było juŜ za późno. Bourne trzymał broń w ciemności przy podłodze, gdy potęŜny
Ŝołnierz go pchnął. Jason poleciał do tyłu trzymając automat na poziomie pasa, wycelowany
prosto w pierś napastnika.


Strzelił dwa razy; męŜczyzna wygiął się do tyłu. Jason poprawił - tym razem cel miał
pewny. MęŜczyzna, z kulą w sercu, zwalił się na składane siedzenie.
- Rzuć to! - wrzasnął Bourne, przekładając automat przez oparcie fotela kierowcy i
wciskając mu wylot lufy w nasadę czaszki. - Rzuć to!
Kierowca rzucił broń, oddychając nierówno.
- Pogadamy - powiedział ujmując kierownicę. - Obaj jesteśmy zawodowcami.
Pogadamy. - Wielka limuzyna wyrwała do przodu nabierając szybkości, w miarę jak
kierowca cisnął gaz.
- Wolniej!
- Co ty na to? - Samochód przyspieszył. Widzieli przed sobą światła pojazdów;
opuszczali rejon Steppdeckstrasse i wjeŜdŜali w bardziej ruchliwą dzielnicę miasta. - Chcesz
się wydostać z Zurychu i ja cię mogę z Zurychu wywieźć. Beze mnie ci się nie uda.
Wystarczy, Ŝe skręcę kierownicę i walnę w krawęŜnik. Nie mam nic do stracenia, Herr
Bourne. Wszędzie tu dokoła jest pełno policji. Nie sądzę, Ŝebyś miał ochotę na spotkanie z
policją.
- Pogadamy - skłamał Jason. Wszystko zaleŜało od synchronizacji, precyzyjnej, co do
ułamka sekundy. Dwóch zabójców w pędzącej pułapce. śaden z nich nie zasługiwał na
zaufanie, i obaj o tym wiedzieli. Jeden wykorzysta te pół sekundy, które drugi straci.
Zawodowcy. - Noga na hamulec!
- Rzuć broń na siedzenie koło mnie.
Jason wypuścił automat z ręki. Upadł na broń mordercy wydając brzęk, kiedy cięŜki
metal zetknął się z metalem.
- Załatwione.
Kierowca zdjął nogę z pedału gazu i przeniósł ją na pedał hamulca. Najpierw powoli
zwiększał nacisk, a potem zaczął pompować, tak Ŝe wielka limuzyna kilka razy zakołysała się
w tył i w przód. Naciski na hamulec stały się coraz wyraźniejsze; Bourne zrozumiał - była to
strategia kierowcy - wywaŜanie szans Ŝycia i śmierci.
Strzałka szybkościomierza przesunęła się w lewo: trzydzieści kilometrów,
osiemnaście, dziewięć kilometrów. JuŜ się prawie zatrzymali, był to właśnie ten moment, owe
ekstra pół sekundy na dodatkowy ruch - na ocenę szans, szansy na Ŝycie.
Jason złapał męŜczyznę za szyję, ścisnął go za gardło i podniósł z siedzenia, a
następnie lewą zakrwawioną dłonią przejechał mu po oczach. Potem poluzował ucisk na
gardle męŜczyzny i prawą ręką sięgnął po broń. Złapał za kolbę odpychając jednocześnie rękę
męŜczyzny; morderca wrzasnął, niemal oślepiony, nie mogąc dosięgnąć broni. Jason rzucił
się na piersi przeciwnika, przyparł go do drzwi, lewym łokciem przygniatając mu gardło i
krwawiącą lewą dłonią łapiąc za kierownicę. Spojrzał przez szybę i skręcił w prawo kierując
samochód w stertę śmieci na chodniku.
Samochód zarył się w kupie odpadków - jak wielki, leniwy owad wpełzał w śmieci,
swoim wyglądem zadając kłam aktom gwałtu, jakie się dokonywały w jego skorupie.
MęŜczyzna wyrwał się spod Jasona i przeturlał na siedzeniu. Jason trzymał automat w
ręce szukając palcami spustu - znalazł go. Zgiął rękę w przegubie i wypalił.
Niedoszły zabójca zwiotczał, a na jego czole ukazał się ciemnoczerwony otwór.
Na ulicy przechodnie spieszyli ku wypadkowi, spowodowanemu, jak zapewne uznali,
karygodną lekkomyślnością. Jason cisnął trupa w poprzek siedzenia, a sam usiadł za
kierownicą. Wrzucił wsteczny bieg, niezdarnie wymanewrował samochód ze śmieci, przez
krawęŜnik na ulicę. Opuścił szybę i do nadbiegających niedoszłych wybawicieli krzyknął:
- Przepraszam bardzo! Wszystko w porządku! Po prostu trochę za duŜo wypiłem!
Grupa zainteresowanych rozeszła się szybko - jedni gestami przywoływali Bourne’a
do porządku, inni wracali do pozostawionych partnerów. Jason oddychał głęboko usiłując
opanować mimowolne drŜenie, które ogarnęło całe jego ciało. Wrzucił jedynkę: samochód


skoczył do przodu. Z pamięci, która mu nie dopisywała, usiłował odtworzyć obraz Zurychu.
Orientował się z grubsza, gdzie jest - gdzie był - a co waŜniejsze, dokładnie wiedział,
jak się ma Guisan Quai do Limmat.
Machen Sie mal los! Der Guisan Quai!
Marie St. Jacques miała zostać zamordowana na Guisan Quai, a jej ciało wrzucone do
Limmat. Było tylko jedno miejsce, w którym Guisan i Limmat się spotykały, a mianowicie
ujście rzeki do Jeziora Zuryskiego od strony zachodniej. Gdzieś na pustym parkingu albo w
opustoszałym ogrodzie z widokiem na wodę krępy, niski męŜczyzna miał na rozkaz
martwego pracodawcy dokonać egzekucji. Być moŜe do tej pory zdąŜył juŜ oddać strzał albo
zatopić nóŜ po rękojeść - tego Jason nie mógł wiedzieć, ale musiał sprawdzić. Obojętne, kim
czy teŜ czym był, nie mógł ot tak po prostu sobie odejść.
Jako profesjonalista czuł jednak, Ŝe przede wszystkim powinien zboczyć w szeroką,
ciemną aleję, którą miał przed sobą. Wiózł w samochodzie dwa trupy; stanowiły one ryzyko i
obciąŜenie, które nie sposób było zlekcewaŜyć. Cenne sekundy, które poświęci na pozbycie
się niewygodnego ładunku, oszczędzą mu moŜe spotkania z policjantem, który zaglądając do
samochodu przez szybę zobaczyłby śmierć.
Ocenił to na trzydzieści dwie sekundy; wywleczenie z samochodu jego niedoszłych
zabójców zajęło mu niespełna minutę. Kiedy utykając obchodził maskę samochodu
zmierzając ku drzwiom, jeszcze raz na nich spojrzał. LeŜeli koło siebie nieprzyzwoicie
powykręcani pod obskurnym murem z cegieł. W ciemności.
Usiadł za kierownicą i wycofał samochód z alei.
Der Guisan Quai!


9

Dojechał do skrzyŜowania i stanął na światłach. Światła. Po lewej stronie, kilka
przecznic na wschód, widział światła wznoszące się łagodnym łukiem ku mrocznemu niebu.
Most! Rzeka Limmat! Kiedy zapaliło się zielone światło, wykonał skręt w lewo.
Ponownie znalazł się na Bahnhofstrasse; po kilku minutach dotarł do General Guisan
Ufer. Szeroka aleja biegła najpierw wzdłuŜ jeziora, a następnie rzeki. Wkrótce po lewej ręce
dojrzał ciemne zarysy parku, latem stanowiącego raj dla spacerowiczów, teraz jednak całkiem
wyludnionego i pogrąŜonego w mroku. Minął wjazd dla samochodów; nad białą nawierzchnią
drogi wisiał cięŜki łańcuch przymocowany do dwóch kamiennych słupków. Po chwili minął
drugi wjazd, równieŜ zagrodzony łańcuchem, niby dokładnie taki sam, a jednak... Bourne
zatrzymał samochód i rozejrzał się uwaŜnie; podniósł leŜącą na siedzeniu latarkę, którą zabrał
swojemu niedoszłemu zabójcy, i włączył ją kierując snop światła na łańcuch. O co mogło
chodzić? Co było nie tak?
Nie chodziło o łańcuch, lecz o to, co znajdowało się pod nim, na białej nawierzchni
utrzymywanej w idealnej czystości przez słuŜby parkowe. Widniały na niej ślady opon,
wyraźnie nie pasujące do panującego wokół porządku. Latem nie zwróciłby na nie uwagi, ale
teraz rzucały się w oczy. Miał wraŜenie, jakby brudy ze Steppdeckstrasse przywędrowały aŜ
tu.
Zgasił latarkę i odłoŜył ją na siedzenie. Nagle dojmujące pieczenie w rozbitej lewej
ręce zlało się z koszmarnym bólem promieniującym z ramienia; Bourne wiedział, Ŝe musi
starać się o nim zapomnieć, i w miarę moŜliwości zatamować krwawienie. Koszulę miał
podartą; szarpnął za połę i oderwał kawałek materiału, którym owinął lewą dłoń, zaciągając
supeł zębami i palcami prawej ręki. Więcej juŜ nic nie mógł zrobić.
Sięgnął po pistolet, własność swojego niedoszłego zabójcy, i sprawdził magazynek.
Był pełen. Odczekał, aŜ przejadą dwa zbliŜające się samochody, następnie wyłączył
reflektory i zawrócił; zatrzymał wóz tuŜ przy łańcuchu. Wysiadł, odruchowo sprawdzając,
czy moŜe stać na rannej nodze, po czym dokuśtykał do najbliŜszego słupka i z zamocowanego
do niego stalowego kółka zdjął hak. Opuścił łańcuch na ziemię, najciszej jak potrafił, i wrócił
do samochodu.
Wrzucił bieg, leciutko nacisnął na pedał gazu i wolno wjechał na rozległy, nie
oświetlony parking; biała nawierzchnia skończyła się przechodząc w czarny asfalt, który
sprawiał, Ŝe panujący wokół mrok wydawał się jeszcze gęstszy. Mniej więcej w odległości
dwustu metrów biegła ciemna, prosta linia falochronu osłaniającego brzeg przed naporem
wpadającej do Jeziora Zuryskiego rzeki Limmat. Dalej Jason widział światła statków
kołyszących się majestatycznie na wodzie, a za nimi nieruchome światła Starego Miasta oraz
niewyraźny blask reflektorów palących się na ciemnych przystaniach. Ogarniał to wszystko
wzrokiem, ale horyzont go nie interesował - to, czego szukał, musiało znajdować się gdzieś w
pobliŜu.
Na prawo. Tak, na prawo. Ciemny kształt, ciemniejszy od falochronu, czarna plama na
tle nieco jaśniejszej czerni, niewyraźna, ledwo dostrzegalna, ale jednak prawdziwa, w
odległości stu metrów... teraz juŜ dziewięćdziesięciu... osiemdziesięciu pięciu... Jason zgasił
silnik i zatrzymał wóz. Siedział bez ruchu, wyglądając przez otwarte okno i usiłując dojrzeć
coś więcej. Wiedział, Ŝe wiatr wiejący znad wody zagłuszył warkot jego silnika.
Jakiś dźwięk. Krzyk. Niski, stłumiony... krzyk przeraŜenia. Potem mocne pacnięcie,
jakby odgłos ciosu, po nim drugie i trzecie. Znów krzyk, urwany w połowie, niosący się
echem wśród ciszy.
Bourne wysiadł bezszelestnie z samochodu, z pistoletem w prawej ręce, z latarką w
zakrwawionej i obolałej lewej, po czym najciszej jak umiał zaczął się skradać, kuśtykając, w


stronę majaczącego niewyraźnie czarnego kształtu.
Najpierw dostrzegł to, co widział wówczas, kiedy niewielki czarny wóz znikał w
mroku Steppdeckstrasse: błyszczący, pogięty zderzak, który lśnił teraz w blasku księŜyca.
Cztery szybkie pacnięcia, odgłosy uderzeń dłoni o gołe ciało, odgłosy razów
zadawanych w dzikim szale, i następujące po nich okrzyki przeraŜenia. Okrzyki natychmiast
tłumione, przechodzące w ciche jęki, odgłosy szamotaniny - to wszystko dochodziło z
wnętrza wozu!
Jason pochylił się najniŜej jak mógł i okrąŜywszy tył samochodu zakradł się do
prawego bocznego okna. Powoli wyprostował się i uŜywając głosu jako straszaka, ryknął w
całej siły, jednocześnie kierując do środka potęŜny snop światła.
- Jeszcze jeden ruch i strzelam!
Widok, jaki ujrzał, napełnił go odrazą i wściekłością. Marie St. Jacques leŜała na wpół
obnaŜona, ubranie miała podarte na strzępy. Ręce napastnika niczym szpony wbijały się w jej
nagie ciało, ugniatały jej piersi, rozchylały uda. Z rozporka wystawał członek; przed
wykonaniem wyroku śmierci zabójca dopuszczał się aktu ostatecznej zniewagi.
- Wyłaź, ty skurwysynu!
Nagle szyba pękła na drobne kawałki. Gwałciciel w mig pojął, Ŝe Bourne nie uŜyje
pistoletu z obawy przed zabiciem dziewczyny; zsunął się więc ze swojej ofiary, mocno waląc
obcasem w okno. Szkło rozprysło się, ostre odłamki posypały się prosto w twarz Jasona.
Zamknął oczy i odsunął się w tył.
Drzwi samochodu otworzyły się gwałtownie i rozległ się wystrzał, któremu
towarzyszył krótki, oślepiający błysk. Rozdzierający ból przeszył prawy bok Bourne’a. Kula
rozerwała płaszcz i resztki koszuli, na którą trysnęła krew. Bourne pociągnął za spust, choć
zamroczony ledwie widział toczącego się po ziemi zbira. Ponownie wystrzelił - kula trafiła w
asfaltową nawierzchnię; zbir turlając się i czołgając, znikł mu z pola widzenia, chroniąc się w
najczarniejszym mroku.
Jason wiedział, Ŝe zginie, jeśli nie ruszy się z miejsca. Powłócząc nogą, czym prędzej
rzucił się w stronę otwartych drzwi samochodu i skrył się za nimi.
- Nie wychodź! - krzyknął do Marie St. Jacques, która w popłochu usiłowała wydostać
się na zewnątrz. - Do jasnej cholery, nie ruszaj się!
Huk wystrzału; kula trafiła w drzwi pojazdu, i wtem nad krawędzią falochronu
zamajaczyła sylwetka biegnącej postaci. Bourne oddał dwa strzały i poczuł satysfakcję, kiedy
w oddali usłyszał jęk. Zranił napastnika; nie zabił go, ale przynajmniej wróg będzie teraz
mniej sprawny niŜ przed minutą.
Światła. Przyćmione światła... kwadratowe, jakby w ramkach!
Skąd się wzięły? Co znaczyły? Spojrzał w lewo i zobaczył coś, czego nie dostrzegł
wcześniej. Mały, murowany budynek przy falochronie. StróŜówka. Wewnątrz zapalono
światło; ktoś usłyszał strzały.
- Was ist! Ist da jemand?
W oświetlonych drzwiach pojawiła się postać starego, zgarbionego człowieka. Po
chwili silny błysk jego latarki przeciął ciemności tam, gdzie mrok był najgęstszy. Bourne
odwrócił głowę z nadzieją, Ŝe moŜe światło padnie na napastnika.
I padło. Stał pochylony przy falochronie. Jason wyprostował się i pociągnął za spust.
Na dźwięk wystrzału starzec ze stróŜówki skierował latarkę w stronę pojazdu. Teraz Bourne
stanowił idealny cel. Z ciemności rozległy się dwa strzały: jedna kula odbiła się od listwy
biegnącej wzdłuŜ okna. Rykoszet trafił Jasona w szyję, trysnęła krew.
Odgłos biegnących kroków. Wróg pędził w stronę stróŜówki, skąd dochodziło światło.
- Nein!
Dobiegł. Rzucił się na postać w drzwiach, otaczając ją ramieniem i unieruchamiając
niczym w klatce. Latarka zgasła. W świetle padającym z okna Jason widział, Ŝe zabójca


ciągnie starca w mrok, uŜywając go jako tarczy.
Z bronią daremnie wycelowaną nad maską samochodu Bourne patrzył za nim, dopóki
jeszcze rozróŜniał kształty. Czuł się bezradny i pozbawiony sił.
Usłyszał ostatni strzał, a po nim chrapliwy jęk i znów odgłos biegnących nóg. Kat
wykonał wyrok śmierci, nie na skazanej kobiecie, lecz na niewinnym starcu, i teraz uciekał.
Bourne nie mógł juŜ biec, ból wreszcie zmógł go do końca: wszystko wirowało mu
przed oczami, zgasł jego instynkt przetrwania. Osunął się na asfalt. PogrąŜył się w pustce, nic
go nie obchodziło.
To niewaŜne kim jest. NiewaŜne.
Marie St. Jacques wyczołgała się z samochodu, przytrzymując swoje podarte ubranie:
kaŜdy jej ruch świadczył o szoku, jaki przeŜyła. Spojrzała na Jasona i w jej oczach pojawił się
wyraz zaskoczenia, strachu i dezorientacji.
- Niech pani ucieka - szepnął Jason mając nadzieję, Ŝe go słyszy. - Tam dalej stoi mój
wóz, kluczyki są w środku. Niech pani ucieka. On moŜe tu wrócić z innymi.
- Pan wrócił po mnie - powiedziała tonem bezbrzeŜnego zdumienia.
- Uciekaj, kobieto! Wsiadaj do samochodu i zmykaj stąd czym prędzej! Gdyby ktoś
próbował, cię zatrzymać, rozjedź go. Musisz dotrzeć na policję... do prawdziwych glin, w
mundurach... - W gardle go paliło, a wnętrzności przenikał mu dojmujący chłód. Ogień i lód;
juŜ kiedyś doświadczył takiego uczucia. Gdzie to było?
- Uratował mi pan Ŝycie... - ciągnęła dalej tym samym tonem; miał wraŜenie, Ŝe jej
słowa same unoszą się w powietrzu. - Wrócił pan po mnie. Wrócił tu po mnie... i uratował mi
Ŝycie.
- Niech pani nie robi ze mnie bohatera.
Nie o panią mi chodziło, pani doktor. Moje zachowanie było odruchowa reakcją na
stres, podyktowaną przez instynkt zrodzony z zapomnianych wspomnień. Widzi pani? Umiem
to wytłumaczyć... ale nic mnie juŜ nie obchodzi. Co za ból... o mój BoŜe, co za ból...
- Był pan wolny. Mógł uciec, ale nie zrobił tego. Wrócił pan po mnie.
Słyszał jej głos poprzez warstwy bólu. Otworzył oczy i to, co zobaczył, wydało mu się
całkiem pozbawione sensu, równie bezsensowne jak ból, który go przeszywał. Kobieta
klęczała tuŜ obok niego, dotykała jego głowy, jego twarzy. Przestań! Nie ruszaj! Zostaw
mnie!
- Dlaczego? - to był jej głos, nie jego.
Kobieta zadała mu pytanie. Czy nic nie rozumiała? Nie mógł jej odpowiedzieć.
Co ona robi? Oderwała od sukienki kawałek materiału i owinęła mu wokół szyi; po
chwili oderwała drugi, większy. Poluzowała mu pasek u spodni i zaczęła wsuwać cienką,
miękką tkaninę na jego rozpalone prawe biodro.
- Wcale nie chodziło o panią. - Odnalazł właściwe słowa i szybko je wypowiedział.
Pragnął spokoju, jaki niesie z sobą ciemność; juŜ kiedyś go pragnął, ale nie pamiętał kiedy.
Zdawał sobie jednak sprawę, Ŝe znajdzie go dopiero wówczas, gdy zostanie sam. - Tamten
facet... On mnie widział. Mógł mnie rozpoznać. Chodziło o niego. Wróciłem po to, Ŝeby go
wykończyć. Niech sobie pani idzie!
- Nie on jeden pana widział - odparła jakby z przekorą. - Nie wierzę panu.
- AleŜ mówię prawdę!
Wstała, a po chwili znikła. Odeszła! Wreszcie go zostawiła! Wkrótce ogarnie go
spokój, pogrąŜy się w ciemnej, wzburzonej wodzie, która zmyje z niego ból. Oparł głowę o
samochód i zaczął odpływać wraz ze swymi myślami.
Jakiś hałas przerwał ciszę. Miarowy, denerwujący warkot silnika. Przeszkadzał mu,
zakłócał spokój fal, na których się kołysał. Nagle poczuł na ramieniu czyjąś rękę, potem
drugą; delikatnie usiłowały go podnieść.
- Proszę - odezwał się głos. - Niech pan spróbuje wstać.


- Puść! - krzyknął tonem rozkazującym, ale rozkaz nie został spełniony. Ogarnął go
gniew; rozkazy powinno się wykonywać!... Ale nie zawsze, szepnął jakiś wewnętrzny głos.
Znów wiał wiatr, ale nie tu, w Zurychu, tylko gdzieś indziej, wysoko na nocnym niebie.
Nagle ujrzał jakiś znak, błysk światła i ciśnięty przez potęŜną nową falę poderwał się na nogi.
- Świetnie. Bardzo proszę - powiedział irytujący głos, który lekcewaŜył jego rozkazy.
- A teraz proszę podnieść nogę. No, do góry! O tak. Znakomicie. A teraz niech pan wsunie się
do środka i usiądzie... powoli... bardzo dobrze.
Leciał... spadał z czarnego jak smoła nieba. A potem lot się zakończył, wszystko się
skończyło i zapanowała cisza; słyszał tylko własny oddech... i kroki, tak, słyszał teŜ kroki... a
potem odgłos zatrzaskiwanych drzwi... i miarowy, denerwujący warkot, który rozlegał się
gdzieś pod nim, przed nim... wszędzie.
Ruch, kołysanie się. Stracił równowagę i ponownie zaczął spadać, lecz wtem ktoś go
przytrzymał, czyjeś ciało było przy jego ciele, czyjaś ręka dotykała jego dłoni, zmuszała go,
Ŝeby się połoŜył. Poczuł chłód na twarzy, a po chwili nie czuł juŜ nic. Znów unosił się na
wodzie; fale były teraz łagodniejsze, mrok pełny.

Gdzieś nad sobą, niezbyt daleko, słyszał głosy. W świetle padającym z lamp
przedmioty powoli zaczynały nabierać ostrości. LeŜał w dość obszernym pokoju, na wąskim
łóŜku, przykryty kocami. Na drugim końcu pomieszczenia zobaczył dwie osoby, męŜczyznę
w płaszczu i kobietę... w białej bluzce i rudawej spódnicy... rudawej tak jak jej włosy...
Marie St. Jacques? Tak, to była ona; stała przy drzwiach i rozmawiała z męŜczyzną,
który w lewej ręce trzymał skórzaną walizeczkę. Mówili po francusku.
- NajwaŜniejszy jest wypoczynek - powiedział męŜczyzna. - Jeśli zdecydują się
państwo wcześniej wyjechać, szwy moŜe usunąć kaŜdy. Sądzę, Ŝe mniej więcej za tydzień
moŜna je będzie zdjąć.
- Dziękuję, panie doktorze.
- To ja dziękuję. Była pani nad wyraz hojna. A teraz muszę iść. MoŜe znów się
zobaczymy, a moŜe juŜ nie.
Otworzył drzwi; kiedy wyszedł, kobieta zasunęła zasuwę, po czym odwróciła się i
spostrzegła, Ŝe Bourne się jej przygląda. OstroŜnie, wolnym krokiem, zbliŜyła się do łóŜka...
- Słyszy mnie pan? - spytała. Skinął głowa.
- Jest pan ranny - rzekła. - CięŜko ranny. Musi pan poleŜeć kilka dni, wtedy obejdzie
się bez szpitala. Ten człowiek, który tu był przed chwilą, to, jak się pan zapewne domyśla,
lekarz. Zapłaciłam mu z pieniędzy, które miał pan przy sobie: znacznie więcej niŜ normalnie
się płaci lekarzowi, ale powiedziano mi, Ŝe moŜna mu zaufać. Zresztą to był pański pomysł.
Przez cała drogę powtarzał pan; Ŝe trzeba znaleźć lekarza, który za odpowiednią zapłatą
będzie trzymał język za zębami. Miał pan rację. Znalezienie go poszło dość łatwo.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał. Usłyszał swój głos, cichy i słaby, ale wyraźny.
- W Lenzburg; to taka mała wioska trzydzieści pięć kilometrów od Zurychu. Lekarz
mieszka w pobliskim miasteczku, w Wohlen. Wpadnie do pana za tydzień, o ile pan tu
jeszcze będzie.
- A jak... - Usiłował się podnieść, ale zabrakło mu sił. Kobieta połoŜyła rękę na jego
ramieniu, nakazując mu, Ŝeby się nie ruszał.
- Opowiem panu wszystko i moŜe wówczas znajdzie pan odpowiedź na swoje
pytania... przynajmniej taką mam nadzieję, bo jeśli nie, to obawiam się, Ŝe nie będę umiała
panu pomóc. - Stała bez ruchu, przyglądając mu się; po chwili opanowanym głosem mówiła
dalej. - Jakiś bydlak mnie gwałcił, potem zgodnie z poleceniem miał mnie zabić. Nie było dla
mnie Ŝadnego ratunku. Na Steppdeckstrasse próbował ich pan powstrzymać, a kiedy to się
panu nie udało, kazał mi pan krzyczeć, wrzeszczeć na całe gardło. Nic więcej nie mógł pan
zrobić, a wołając do mnie, Ŝebym krzyczała, ryzykował pan własne Ŝycie. Później uwolnił się


pan... Nie wiem jak, ale wiem, Ŝe choć został pan cięŜko ranny, wrócił pan, Ŝeby mnie
odszukać.
- Jego, nie panią - przerwał jej Jason.
- JuŜ mi pan to mówił i moja odpowiedź brzmi tak samo jak poprzednio: nie wierzę
panu. Nie dlatego, Ŝe kiepski z pana łgarz, ale dlatego, Ŝe nie zgadza się to z faktami. W pracy
mam do czynienia ze statystyką, panie Washburn, panie Bourne, czy jak tam panu. Szanuję
dane, potrafię teŜ wyłapać najmniejsze nieścisłości. Tego mnie nauczono. Dwaj męŜczyźni
weszli za panem do tamtego budynku i sama słyszałam, jak pan mówi, Ŝe obaj Ŝyją. Oni teŜ
mogliby pana rozpoznać. Podobnie jak właściciel „Drei Alpenhäuser”. Takie są fakty i wie
pan o nich równie dobrze jak ja... Nie, pan wrócił po mnie. Wrócił pan i uratował mi Ŝycie.
- Niech pani mówi dalej - poprosił trochę juŜ silniejszym głosem. - Co było potem?
- Potem podjęłam decyzję, najtrudniejszą decyzję w moim Ŝyciu. Wydaje mi się, Ŝe
taką decyzję moŜe podjąć tylko osoba, która była o krok od straszliwej śmierci i która
zawdzięcza Ŝycie innemu człowiekowi. Postanowiłam panu pomóc... Poświęcić choć kilka
godzin, ale pomóc panu w wydostaniu się z miasta.
- Dlaczego nie pojechała pani na policję?
- Chciałam; sama nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłam. MoŜe z powodu gwałtu,
naprawdę nie wiem. Jestem z panem szczera. Mówi się, Ŝe gwałt to najstraszniejsza rzecz,
jaka moŜe spotkać kobietę. Teraz wiem, Ŝe to prawda. Kiedy pan wrzasnął na tego drania,
usłyszałam w pańskim głosie wściekłość i obrzydzenie. Choćbym bardzo chciała, do końca
Ŝycia nie zapomnę tego, co mi się przydarzyło.
- Dlaczego nie pojechała pani na policję? - powtórzył.
- Ten człowiek w „Drei Alpenhäuser” powiedział, Ŝe policja pana szuka. śe podano
numer telefonu, pod który naleŜy dzwonić, gdyby się pana widziało. - Na moment zamilkła. -
Nie mogłam pana oddać w ręce policji. Nie po tym, co pan dla mnie zrobił.
- Mimo Ŝe wiedziała pani, kim jestem?
- Wiedziałam tylko to, co usłyszałam, a to, co usłyszałam, nijak nie przystawało do
obrazu rannego człowieka, który uratował mi Ŝycie naraŜając własne.
- Niezbyt mądre rozumowanie.
- Myli się pan, panie... Bourne, prawda? Tak on pana nazwał... Potrafię bardzo mądrze
rozumować.
- Uderzyłem panią. Groziłem śmiercią.
- Gdybym była na pana miejscu i jakieś typy próbowałyby mnie zabić, to jeśli
dałabym radę, postąpiłabym dokładnie tak samo...
- Więc wywiozła mnie pani z Zurychu...
- Ale nie od razu. Przez pół godziny jeździłam bez celu, musiałam się uspokoić,
podjąć decyzję. Jestem osobą działającą metodycznie.
- Zaczynam to dostrzegać.
- Byłam roztrzęsiona, w opłakanym stanie. Potrzebne mi było jakieś ubranie, szczotka
do włosów, kosmetyki. Nie mogłam się nikomu pokazać na oczy. Zatrzymałam się przy
budce telefonicznej nad rzeką, nikt nie kręcił się w pobliŜu, więc wysiadłam i zadzwoniłam
do hotelu...
- Z kim pani rozmawiała? Z tym Francuzem? Z Belgiem?
- Nie. Oni byli na odczycie Bertinellego i pomyślałam sobie, Ŝe jeśli rozpoznali mnie
wtedy na scenie, to na pewno podali moje nazwisko policji. Rozmawiałam z kobietą, która
jest członkiem naszej delegacji. Nie poszła na odczyt, bo nie cierpi Bertinellego. To moja
przyjaciółka, pracujemy razem od kilku lat. Powiedziałam jej, Ŝeby się nie przejmowała, jeśli
cokolwiek dziwnego o mnie usłyszy. śe nic mi nie jest, a jeśli ktoś zacznie o mnie
wypytywać, niech powie, Ŝe spędzam wieczór... a gdyby co, to nawet noc... ze znajomym. śe
po prostu wyszłam wcześniej z odczytu.


- Istotnie, działa pani bardzo metodycznie.
- Tak. - Pozwoliła sobie na lekki uśmiech. - Poprosiłam, Ŝeby poszła do mojego
pokoju... mieszkamy na tym samym piętrze, i pokojówka, która pracuje na nocną zmianę,
wie, Ŝe się przyjaźnimy... więc poprosiłam, by tam poszła i jeśli nikogo w pokoju nie będzie,
to Ŝeby spakowała mi do walizki trochę ciuchów i kosmetyków. Powiedziałam, Ŝe zadzwonię
do niej za pięć minut.
- I co, bez protestu zastosowała się do pani poleceń?
- Mówiłam panu, Ŝe to moja przyjaciółka. Wiedziała, Ŝe nic mi nie jest... byłam moŜe
podekscytowana, ale to nie powód do obaw. Prosiłam ją tylko o drobną przysługę. - Na
moment zamilkła. - Pewnie myślała, Ŝe mówię prawdę.
- Co dalej?
- Zadzwoniłam; miała juŜ moje rzeczy, spakowane.
- Czyli panowie delegaci nie zawiadomili policji. W przeciwnym razie pokój byłby
zamknięty i pod obserwacją.
- MoŜe, nie wiem. Jeśli zawiadomili później, to policja przesłuchała moją znajomą, a
ona powiedziała im to, co usłyszała ode mnie.
- No dobrze, znajoma z pani rzeczami była w hotelu, a pani nad rzeką. W jaki
sposób...
- To było łatwe. Trochę jak z kiepskiego romansu, ale łatwe. Powiedziała pokojówce,
Ŝe chcę uniknąć spotkania z pewnym facetem z hotelu, bo umówiłam się z innym na mieście,
Ŝe potrzebuję torby ze zmiana bielizny, Ŝe czekam w samochodzie przy rzece i czy nie wie,
jak moŜna by mi tę torbę dostarczyć... Przywiózł ją kelner, który właśnie skończył słuŜbę.
- Nie zdziwił go pani wygląd?
- Nie miał okazji mi się przyjrzeć. BagaŜnik otworzyłam wcześniej, a później nie
ruszając się z samochodu poprosiłam, Ŝeby wrzucił tam torbę. Na kole zapasowym
zostawiłam banknot dziesięciofrankowy.
- Jest pani kobietą nie tylko działającą metodycznie, ale i bardzo niezwykłą.
- Przesadza pan.
- A jak znalazła pani lekarza?
- Zapytałam konsjerŜa... tak się tu na nich mówi, prawda? Zanim ruszyliśmy w drogę,
okryłam pana najlepiej jak mogłam, zatamowałam krwawienie na tyle, na ile to było moŜliwe.
Jak większość osób znam podstawowe zasady udzielania pierwszej pomocy. Musiałam pana
częściowo rozebrać; właśnie wtedy trafiłam na plik pieniędzy, jaki miał pan przy sobie i
zrozumiałam, o co panu chodziło z lekarzem, który trzymałby język za zębami. Mój BoŜe, ma
pan dziesiątki tysięcy dolarów. Znam tutejszy kurs wymiany.
- To tylko drobna część.
- Słucham?
- Nie, nic. - Znów usiłował się podnieść i znów okazało się to dla niego zbyt duŜym
wysiłkiem. - Nie boi się mnie pani? I tego, co pani zrobiła?
- Boję się. Ale wiem, co pan zrobił dla mnie.
- Na pani miejscu nie byłbym taki ufny.
- Pan chyba nie do końca zdaje sobie sprawę z własnego połoŜenia. Jest pan nadal
bardzo osłabiony, a ja mam broń. Poza tym jest pan całkiem nagi.
- Całkiem?
- Całkiem. Wyrzuciłam wszystko, nawet pańskie slipy. Wyglądałby pan dość
zabawnie biegnąc po ulicy w samym pasku na pieniądze.
Mimo bólu Bourne roześmiał się, przypominając sobie markiza de Chambord w La
Ciotat.
- Bardzo metodycznie pani działa.
- Owszem.


- I co teraz?
- Zapisałam panu nazwisko lekarza i opłaciłam pokój na tydzień. KonsjerŜ będzie
przynosił panu posiłki, w południe otrzyma pan pierwszy. Ja wyjadę za kilka godzin;
dochodzi juŜ szósta, niedługo powinno się rozwidnić. Wrócę do hotelu po resztę swoich
rzeczy i po bilet lotniczy i postaram się nikomu nie pisnąć o panu słówka.
- A jeśli to będzie niemoŜliwe? Jeśli ktoś panią rozpoznał?
- Zaprzeczę wszystkiemu. Było ciemno. W sali wybuchła panika.
- Rozumuje pani teraz niezbyt metodycznie, a juŜ na pewno nie tak metodycznie, jak
będzie to robiła policja szwajcarska. Mam lepszy pomysł. Niech pani zadzwoni do
przyjaciółki z prośbą, Ŝeby spakowała wszystkie pani bagaŜe i zapłaciła za hotel. Potem niech
pani weźmie ode mnie pieniądze, ile pani chce, i wsiądzie w pierwszy samolot lecący do
Kanady. Łatwiej zaprzeczać na odległość.
Spojrzała na niego w milczeniu i skinęła głową.
- To bardzo kusząca propozycja.
- I bardzo rozsądna.
Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, a jej oczy zdradzały napięcie, jakie coraz
silniej w niej narastało. Wreszcie odwróciła się od łóŜka i podeszła do okna, spoglądając w
kierunku pierwszych promieni wschodzącego słońca. Obserwował twarz Marie, na którą
spływało blade, Ŝółtawe światło poranka, czuł jej zdenerwowanie i wiedział, skąd się brało.
Nie mógł kobiecie w niczym pomóc; wybawiona od strachu, od potwornego poniŜenia,
jakiego Ŝaden męŜczyzna nigdy nie zrozumie, od śmierci, robiła to, co uwaŜała za słuszne. A
swoim postępowaniem łamała wszelkie prawo.
Odwróciła się gwałtownie od okna, oczy jej płonęły.
- Kim pan jest?
- Słyszała pani, co mówili.
- Ale co innego widziałam! Co innego czuję!
- Proszę nie szukać usprawiedliwień dla swoich czynów. Postąpiła pani tak, a nie
inaczej. Nie wnikajmy w pobudki, dajmy temu spokój.
Spokój. BoŜe, dlaczego nie zostawiła mnie pani w spokoju? Czułbym teraz tylko
pustkę. A tak, odzyskam wkrótce siły i znów będę musiał walczyć, znów stawić wszystkiemu
czoło.
Nagle stanęła w nogach łóŜka, z bronią w ręce. Wycelowała pistolet w Jasona; głos jej
drŜał.
- Chce pan, Ŝebym zmieniła zdanie? śebym zadzwoniła na policję i podała im ten
adres?
- Jeszcze kilka godzin temu powiedziałbym, Ŝe tak. Ale teraz nie potrafię się na to
zdobyć.
- Więc kim pan jest?
- Podobno nazywam się Bourne. Jason Charles Bourne.
- Co to znaczy „podobno”?
Spojrzał na pistolet, na ciemny wylot lufy. Nie pozostało nic innego, jak wyznać
prawdę... taką, jaką zdołał poznać.
- Co to znaczy? - powtórzył jej pytanie. - Wie pani o mnie prawie tyle co ja sam.
- Nie rozumiem.
- Dobrze, opowiem pani swoją historię. MoŜe poczuje się pani lepiej. MoŜe gorzej.
Nie mam pojęcia. Ale opowiem pani, bo to wszystko, co wiem.
Opuściła pistolet.
- Słucham.
- Moje Ŝycie zaczęło się pięć miesięcy temu na Île de Port Nor, niewielkiej wysepce
na Morzu Śródziemnym...




Słońce sięgało juŜ koron rosnących przed domem drzew, a jego promienie
prześwitujące między targanymi wiatrem gałęziami rzucały na ściany świetliste, nieregularne
plamy, kiedy Bourne, całkiem wyczerpany, opadł z powrotem na poduszkę. Skończył swoją
opowieść; nie miał juŜ nic do dodania.
Marie, z podkurczonymi pod siebie nogami, siedziała w głębokim, obitym skórą fotelu
po drugiej stronie pokoju; na stoliku obok leŜał pistolet i paczka papierosów. Kobieta
siedziała niemal bez ruchu, ze spojrzeniem utkwionym w Jasonie; nawet kiedy paliła, jej oczy
ani razu nie przesunęły się po pokoju, ani razu nie oderwały od twarzy męŜczyzny. Słuchała
go z uwagą analityka, który szacuje dane, ocenia fakty.
- Ciągle pan to powtarzał - powiedziała cicho, kolejne słowa wymawiając bardzo
powoli: - „Nie mam pojęcia”... „Sam chciałbym to wiedzieć”. Często wpatrywał się pan w
coś tak intensywnie, Ŝe ogarniał mnie lęk. Kiedy pytałam pana, o co chodzi, co pan dalej
zamierza, znów padała ta sama odpowiedz: „Nie mam pojęcia”. Mój BoŜe, to straszne, co pan
przeŜył... i nadal przeŜywa.
- Po tym, jak z panią postąpiłem, pani mi jeszcze współczuje?
- To dwie całkiem róŜne sprawy - odparła marszcząc w zadumie czoło.
- RóŜne?
- Wywodzące się z jednego źródła, lecz rozwijające się niezaleŜnie od siebie... bywają
takie absurdy w ekonomii... Wtedy na Löwenstrasse, zanim poszliśmy do mieszkania
Chernaka, błagałam, Ŝeby pan mnie z sobą nie zabierał. Byłam pewna, Ŝe jeśli cokolwiek
więcej usłyszę, zabije mnie pan. I wówczas powiedział pan najdziwniejszą rzecz pod
słońcem: „To, co pani dotąd usłyszała, jest dla mnie równie pozbawione sensu jak dla pani, a
moŜe nawet bardziej...” Pomyślałam sobie, Ŝe nie jest pan przy zdrowych zmysłach.
- Amnezja jest pewną formą obłędu. Zdrowy człowiek ma pamięć. Ja nic nie
pamiętam.
- Dlaczego się pan nie przyznał, Ŝe Chernak chciał pana zabić?
- Nie było czasu na wyjaśnienia i nie wydawało mi się to istotne.
- MoŜe panu nie... ale dla mnie miało to znaczenie.
- Dlaczego?
- Dlatego, Ŝe Ŝywiłam nadzieję, Ŝe nie będzie pan pierwszy strzelał do kogoś, kto nie
próbuje pana zabić.
- AleŜ próbował. Zostałem ranny.
- Nie znałam kolejności wypadków; nie powiedział mi pan o tym.
- Nie rozumiem...
Marie zapaliła papierosa.
- To trudno wytłumaczyć, ale przez cały ten czas, kiedy byłam pańską zakładniczką,
nawet wówczas, kiedy mnie pan uderzył czy ciągnął za sobą przytykając mi broń do brzucha,
do głowy, bałam się, piekielnie się bałam, ale widziałam coś w pańskich oczach... jakby
pewne wahanie, niechęć... Nie umiem tego lepiej określić.
- No dobrze, ale do czego pani zmierza?
- Nie jestem pewna. Przypominam sobie równieŜ inną scenę, kiedy siedzieliśmy przy
stoliku w „Drei Alpenhäuser”. Na widok tego grubasa, który szedł w naszą stronę, kazał mi
pan przysunąć się do ściany i zasłonić ręką twarz. „Dla pani własnego dobra. Po co miałby
panią później rozpoznać”.
- No właśnie, po co.
- „Dla pani własnego dobra”. Morderca psychopata nie myśli tymi kategoriami.
Przypominałam sobie te słowa i to dziwne spojrzenie w pańskich oczach... Ŝeby nie
zwariować.
- WciąŜ nie rozumiem, do czego pani zmierza.


- Ten człowiek w okularach w złotej oprawie, który udawał policjanta, powiedział, Ŝe
jest pan okrutnym mordercą i Ŝe trzeba pana powstrzymać, zanim pan znów kogoś zabije.
Gdyby nie ta historia z Chernakiem, nie uwierzyłabym mu. Ani w to, Ŝe jest policjantem, ani
w to, Ŝe pan jest mordercą. Policjanci inaczej się zachowują, nie strzelają w ciemnych
uliczkach pełnych ludzi. Pan po prostu starał się... i nadal stara... ocalić własną skórę, ale na
pewno nie jest pan mordercą.
Bourne podniósł rękę.
- Pani wybaczy, ale mam wraŜenie, Ŝe pani ocena sytuacji wynika z nieuzasadnionego
poczucia wdzięczności. Twierdzi pani, Ŝe szanuje fakty. W porządku, spójrzmy na fakty.
Słyszała pani, co o mnie mówili; bez względu na to, co pani sądzi i czuje, liczą się tamte
słowa. Jedno jest pewne: otrzymywałem wypchane pieniędzmi koperty, Ŝeby wykonać
konkretne zlecenia, i chyba jest to dość oczywiste, o jakiego typu zlecenia mogło chodzić.
Mam konto z szyfrem numerycznym w Gemeinschaft Bank, a na nim ponad cztery miliony
dolarów. Skąd się wzięło tyle forsy? W jaki sposób taki człowiek jak ja, umiejący posługiwać
się bronią, dochodzi do tak wielkiej fortuny? - Wpatrywał się w sufit; ból powracał, a wraz z
nim uczucie beznadziejności. - To są fakty, droga pani. Pora się poŜegnać.
Marie wstała z fotela i zgasiła papierosa, następnie podniosła ze stolika pistolet i
podeszła do łóŜka.
- Czy nie sądzi pan, Ŝe zbyt pochopnie pan się potępia?
- Szanuję fakty.
- A zatem jeśli to, co pan mówi, jest prawdą, równieŜ i mnie czeka pewne konkretne
zadanie do spełnienia... jako praworządny i prawomyślny obywatel powinnam zadzwonić na
policję i donieść, gdzie się pan ukrywa.
Uniosła wyŜej pistolet. Bourne odwrócił głowę.
- Myślałem, Ŝe...
- śe co? - przerwała mu. - PrzecieŜ uwaŜa się pan za zbira, z którym jak najszybciej
naleŜałoby skończyć, nieprawdaŜ? LeŜy pan tu, mówiąc o sobie z taką ostatecznością, a
jednocześnie chyba rozczulając się nad sobą i licząc na moje... - jak to pan określił? -
nieuzasadnione poczucie wdzięczności, tak? Powiem panu coś. Nie jestem idiotką. Gdybym
choć przez chwilę wierzyła w to, co o panu mówią inni, nie byłoby mnie tu; pana teŜ nie.
Fakty nie poparte dowodami nie są faktami. Pan nie przedstawił mi Ŝadnych faktów, tylko
konkluzje, wnioski, jakie pan wyciągnął na podstawie słów ludzi, których sam pan uwaŜa za
śmieci.
- I na podstawie tajemniczego konta z czterema milionami dolarów. Proszę o nim nie
zapominać.
- JakŜebym mogła? Uchodzę za geniusza od spraw finansowych. Nie wiem, czy
ucieszy się pan, kiedy pozna rzeczywisty powód, dla którego załoŜono panu to konto, ale
przynajmniej jest ono zaopatrzone w klauzulę nadającą wszystkiemu w miarę normalny
charakter. Zgodnie z nią kaŜdy upowaŜniony dyrektor korporacji Tread coś tam moŜe mieć w
nie wgląd, a przypuszczalnie nawet naruszyć jego zawartość. Płatni mordercy nie miewają
takich kont.
- Co z tego, Ŝe nazwa korporacji figuruje w klauzuli, skoro nie znalazłem jej w Ŝadnej
ksiąŜce telefonicznej?
- W ksiąŜce telefonicznej? AleŜ pan naiwny... Wracajmy jednak do przerwanego
wątku. To jak, mam dzwonić na policję czy nie?
- Zna pani moją odpowiedź. Wolałbym nie, ale nie mogę pani powstrzymać.
Opuściła pistolet.
- W porządku, nie zadzwonię. Z tego samego powodu, dla którego pan wolałby,
Ŝebym nie dzwoniła. Oboje nie wierzymy, Ŝe jest pan tym, za kogo tamci pana uwaŜają.
- Więc w co pani wierzy?


- Nie wiem, nie jestem pewna. Wiem tylko to, Ŝe siedem godzin temu leŜało na mnie
wstrętne bydlę; czułam na sobie jego usta, ręce, i byłam przekonana, Ŝe za chwilę zginę, i Ŝe
przyszedł mi na ratunek człowiek, który zamiast uciekać, wrócił po mnie, naraŜając własne
Ŝycie. Chyba po prostu wierzę w tego człowieka.
- A jeśli się pani myli?
- Jeśli się mylę, to znaczy, Ŝe popełniam wielki błąd.
- Dziękuję. Gdzie są moje pieniądze?
- Na biurku. W portfelu, obok paszportu. Wsunęłam tam równieŜ kartkę z nazwiskiem
lekarza i opłacony rachunek za pokój.
- Mogłaby mi je pani podać? To są franki szwajcarskie.
- Wiem. - Wręczyła mu portfel. - KonsjerŜ dostał trzysta za pokój i dwieście za
nazwisko lekarza. Honorarium lekarza wyniosło czterysta pięćdziesiąt, dodałam mu sto
pięćdziesiąt za zachowanie dyskrecji. W sumie wydałam tysiąc sto franków.
- Nie musi się pani wyliczać.
- Ale chcę. Co pan zamierza?
- Dać pani pieniądze na powrót do Kanady.
- Chodziło mi o to, co pan później zamierza.
- Zobaczę, jak się będę czuł. Myślę, Ŝe za odpowiednią zapłatą konsjerŜ kupi mi jakieś
ubranie. Dam sobie radę.
Wyjął z portfela plik banknotów o wysokich nominałach i wręczył je kobiecie.
- AleŜ to ponad pięćdziesiąt tysięcy franków.
- Wiele pani wycierpiała.
Spojrzała na pieniądze, a potem na pistolet, który wciąŜ trzymała w lewej ręce.
- Nie wezmę ich - oświadczyła, kładąc broń na stoliku nocnym.
- Jak to?
Odwróciła się w stronę fotela; siadając popatrzyła na męŜczyznę.
- Chcę panu pomóc.
- Ale pani nie...
- Proszę - przerwała mu - ...proszę mnie o nic teraz nie pytać, i przez chwilę nic do
mnie nie mówić.


CZĘŚĆ II


10

Nie wiedzieli, kiedy się nawiązała, ani prawdę rzekłszy, czy w ogóle. A jeśli tak, to do
jakiego stopnia będą się starali tę więź utrzymać lub pogłębić. Przestało dochodzić między
nimi do spięć, znikły konflikty, problemy. Nastąpiło porozumienie wyraŜające się w słowach,
w spojrzeniach i - nie mniej od nich waŜnych - częstych wybuchach serdecznego śmiechu.
Ich wzajemne stosunki były jednak tak sterylne, jakby przebywali w szpitalu, a nie w
małym wiejskim pensjonacie, gdzie wynajmowali pokój. W ciągu dnia Marie zajmowała się
takimi przyziemnymi sprawami, jak kupowanie ubrań, map, gazet, i dostarczanie posiłków.
Od razu na samym początku wybrała się do odległego o szesnaście kilometrów miasteczka o
nazwie Reinach; tam porzuciła skradziony samochód i wróciła do Lenzburg taksówką.
Bourne zaś, kiedy zostawał sam, poświęcał czas na odpoczynek i gimnastykę. Coś z
zapomnianej przeszłości mówiło mu, Ŝe szybki powrót do zdrowia zaleŜy od jednego i
drugiego, więc do obu rzeczy przykładał się z Ŝelazną dyscypliną. JuŜ kiedyś to robił...
jeszcze przed Port Noir.
Kiedy byli razem, na ogół rozmawiali; z początku szło im to opornie, toczyli
szermierkę słowna jak dwoje obcych ludzi, którzy zetknęli się na skutek okoliczności i
jeszcze nie całkiem wrócili do równowagi po przeŜytym szoku. Starali się zachowywać
normalnie, choć o normalności nie mogło być mowy, i dopiero kiedy zaakceptowali
nienormalność sytuacji, ich kontakt stał się łatwiejszy. Prawie wszystko, o czym mówili, siłą
rzeczy obracało się wokół niedawnych wydarzeń. Tematy neutralne zaś pojawiały się tylko
wtedy, gdy wyczerpani roztrząsaniem tego, przez co przeszli, na moment milkli; cisza, jaka
zapadała, stanowiła odskocznię do nowych słów i innych myśli.
Właśnie podczas jednej z takich przerw Jason dowiedział się kilku waŜnych faktów o
kobiecie, której zawdzięczał Ŝycie. Pewnego dnia zaprotestował, Ŝe ona wie o nim tyle samo
co on, a on o niej zupełnie nic. Skąd pochodzi? Jak to się stało, Ŝe taka atrakcyjna kobieta o
kasztanowych włosach, i cerze świeŜej jakby całe Ŝycie spędziła na farmie, została doktorem
ekonomii?
- Bo znudziła się jej farma.
- Serio? Naprawdę mieszkałaś na wsi?
- Tak, na małym ranczo, to znaczy małym w porównaniu z tymi wielkimi
posiadłościami, jakie widuje się w Albercie. W czasach młodości mojego ojca, kiedy
Kanadyjczyk francuskiego pochodzenia wyruszał na zachód, Ŝeby kupić ziemię, ograniczały
go pewne niepisane prawa. Jedno z nich brzmiało: nie staraj się być lepszy od tych, co stoją w
hierarchii wyŜej od ciebie. Ojciec często mawiał, Ŝe gdyby miał na nazwisko St. James
zamiast St. Jacques, byłby dziś znacznie bogatszym człowiekiem.
- Był ranczerem?
Marie roześmiała się.
- Został nim. Z księgowego przekwalifikował się na ranczera pod wpływem latania na
bombowcach. W czasie wojny słuŜył w Królewskim Lotnictwie Kanadyjskim. Podejrzewam,
Ŝe praca księgowego wydała mu się tak nudna w porównaniu z lataniem w przestworzach, Ŝe
nie umiał do niej wrócić.
- Taka decyzja wymagała wiele odwagi.
- Bardzo wiele. Zanim dorobił się rancza, sprzedawał cudze bydło na ziemi, która teŜ
nie naleŜała do niego. Francuz z krwi i kości, mawiali o nim ludzie.
- Chybaby mi się spodobał.
- Jestem tego pewna.
Marie mieszkała w Calgary z rodzicami i dwoma braćmi, dopóki nie skończyła,
osiemnastu lat, po czym dostała się na McGill University w Montrealu i rozpoczęła nowe


Ŝycie, o jakim nigdy nie śniła. Przeciętna uczennica, która wolała konne przejaŜdŜki po
rozległych polach niŜ nudny ład w prowadzonej przez zakonnice szkole z internatem w
Albercie, nagle odkryła przyjemność płynącą z wysiłku umysłowego.
- To przyszło samo z siebie. Zawsze traktowałam ksiąŜki z wrogością i nagle
znalazłam się wśród ludzi, którzy byli nimi pochłonięci i cudownie się tym bawili. Toczyły
się nieustanne dyskusje, dniami, nocami, w salach wykładowych, na seminariach, przy
zatłoczonych stolikach nad kuflami piwa. To chyba te dyskusje zmieniły moje nastawienie.
Rozumiesz, prawda?
- Rozumiem, choć sam nic takiego nie pamiętam. śadnych studiów czy znajomych,
ale te wspomnienia gdzieś we mnie muszą tkwić. - Uśmiechnął się. - Dyskusje nad kuflami
piwa... dość wyrazisty obraz.
Odpowiedziała mu uśmiechem i ciągnęła dalej.
- Przyznam ci się, Ŝe byłam całkiem niezła w te klocki. Taka silna, krzepka dziewucha
z Calgary, która całe Ŝycie usiłowała dorównać dwóm starszym braciom... nic dziwnego, Ŝe
potrafiłam wypić więcej niŜ połowa facetów na uniwersytecie.
- Mieli do ciebie pretensje?
- Zazdrościli mi.
Przed Marie St. Jacques stanął otworem zupełnie nowy świat i do starego juŜ nigdy
nie wróciła. Poza wypadami do Calgary w czasie przerw semestralnych, dłuŜsze pobyty w
domu stawały się coraz rzadsze. Krąg znajomych w Montrealu powiększał się, a letnie
miesiące wypełniała jej praca na terenie uniwersytetu lub poza nim. Z początku pociągała ją
historia, później zrozumiała, iŜ historię kształtują siły ekonomiczne - Ŝeby państwo było
potęŜne, musi mieć czym płacić - więc postanowiła poznać teorie ekonomii. Pochłonęły ją
bez reszty.
Studiowała na McGill pięć lat, zwieńczeniem studiów był tytuł magisterski oraz
stypendium rządu kanadyjskiego na studia doktoranckie w Oksfordzie.
- Co to był za dzień! Myślałam, Ŝe ojciec dostanie ataku apopleksji. Wyobraź sobie, Ŝe
zostawił swoje ukochane bydło pod opieką moich braci, a sam przyleciał do Montrealu, Ŝeby
wybić mi pomysł z głowy.
- Wybić ci pomysł z głowy? Ale dlaczego? PrzecieŜ kiedyś sam był księgowym, a ty
zamierzałaś pisać doktorat z ekonomii...
- Popełniasz ten sam błąd co wszyscy! - zawołała. - Wbrew pozorom, księgowi i
ekonomiści to najwięksi wrogowie. Jedni widzą pojedyncze drzewa, drudzy cały las, więc ich
oceny rzadko bywają zbieŜne. Poza tym mój ojciec był nie tylko Kanadyjczykiem, ale
Kanadyjczykiem francuskiego pochodzenia, a to róŜnica. Uznał mnie wręcz za zdrajczynię.
Dał się udobruchać dopiero wówczas, gdy dowiedział się, Ŝe po powrocie z Anglii do kraju
kaŜdy stypendysta musi przepracować minimum trzy lata w administracji państwowej.
Ucieszył się, Ŝe „będziemy mieli w rządzie swojego człowieka”. Vive Québec, vive la
France!
Oboje wybuchnęli śmiechem.
Trzyletni okres pracy w Ottawie ze zrozumiałych względów wydłuŜył się: ilekroć
bowiem Marie zamierzała odejść; otrzymywała awans, a co za tym idzie, większy gabinet
oraz liczniejszy personel.
- Poczucie władzy działa oczywiście jak narkotyk - rzekła z uśmiechem. - I nikt tego
lepiej nie wie niŜ urzędnik państwowy, o którego względy zabiegają róŜne banki i spółki.
Chyba Napoleon ujął go najtrafniej: „Dajcie mi dość orderów, a wygram wam kaŜdą bitwę”.
W kaŜdym bądź razie zostałam. Praca, którą wykonuję, sprawia mi ogromną przyjemność.
MoŜe dlatego, Ŝe dobra jestem w tym, co robię.
Jason wpatrywał się w nią uwaŜnie, kiedy opowiadała mu o sobie.
Pod zewnętrzną warstwą opanowania kryło się w niej coś z dziecka: tryskająca radość


Ŝycia. Była osobą pełną werwy, która starała się hamować swój zapał, ilekroć jej zdaniem
stawał się nazbyt widoczny. Jason nie wątpił, Ŝe Marie jest świetnym fachowcem;
podejrzewał, Ŝe wszystko, do czego się bierze, wykonuje z pełnym poświęceniem.
- Jestem tego pewien - rzekł. - Ale czy masz czas na inne sprawy?
- Jakie sprawy?
- No wiesz... mąŜ, dzieci, domek z białym płotkiem.
- MoŜe kiedyś załoŜę rodzinę. Nie wykluczam tej moŜliwości.
- Ale dotąd nie załoŜyłaś?
- Nie. Kilka razy byłam zakochana, ale do zaręczyn, pierścionków z diamentami i tak
dalej nie doszło.
- Kto to jest Peter?
Uśmiech znikł jej z twarzy.
- Zapomniałam, Ŝe czytałeś telegram.
- Przepraszam.
- Nie przepraszaj, juŜ to sobie wyjaśniliśmy, a Peter... Uwielbiam Petera!
Mieszkaliśmy razem przez dwa lata, potem się rozstaliśmy.
- Sądząc po telegramie, nie czuje do ciebie Ŝadnej urazy.
- Niechby tylko spróbował! - zawołała ze śmiechem. - Jest dyrektorem mojego
wydziału i liczy, Ŝe wkrótce wejdzie do rządu. Jeśli tylko zacznie stroić fochy, natychmiast
opowiem w Ministerstwie Skarbu o wszystkich jego niedociągnięciach i moŜe się poŜegnać z
ambicjami.
- Napisał, Ŝe dwudziestego szóstego wyjdzie po ciebie na lotnisko. Zadepeszuj do
niego.
- Tak, będę musiała.
Na temat jej wyjazdu nigdy nie rozmawiali, starannie go unikali, wiedząc, Ŝe prędzej
czy później musi nastąpić. Rozstanie było sprawą przyszłości, a ich rozmowy obracały się
wokół tego, co się zdarzyło w przeszłości. Kiedy Marie oznajmiła, Ŝe pragnie mu pomóc,
Jason zgodził się, myśląc, iŜ kierowana owym nieuzasadnionym poczuciem wdzięczności,
chce z nim zostać jeszcze dzień lub dwa dłuŜej, i bardzo się z tego powodu ucieszył.
Cokolwiek innego nie wchodziło w rachubę.
I dlatego nie mówili o przyszłości. Wymieniali słowa i spojrzenia, wybuchali cichym
śmiechem, nawiązywali przyjazny kontakt. Zdarzały się chwile nieśmiałej czułości, ale wtedy
oboje świadomi niebezpieczeństwa szybko się wycofywali. Cokolwiek innego nie wchodziło
w rachubę.
Powracali więc w rozmowach do nienormalności sytuacji, do minionych wydarzeń.
Częściej oczywiście dyskutowali o tym, co przydarzyło się jemu, nie jej, bo to on stanowił
irracjonalną przyczynę ich bycia razem... razem w jednym pokoju w małym szwajcarskim
pensjonacie. W racjonalnym, uporządkowanym świecie Marie St. Jacques nie występowały
takie anormalne sytuacje i właśnie dlatego, Ŝe nie występowały, jej chłodny, analityczny
umysł został pobudzony do działania. Niedorzeczności naleŜało zbadać, rozwikłać, wyjaśnić.
Zaczęła bezlitośnie drąŜyć pamięć Jasona; była równie nieustępliwa jak Geoffrey Washburn z
Île de Port Noir, lecz pozbawiona jego cierpliwości. Wiedziała, Ŝe na cierpliwość, nie ma
czasu i to sprawiało, Ŝe niekiedy posuwała się za daleko.

- Co cię uderza, kiedy czytasz gazety?
- Chaos. Który jest chyba zjawiskiem uniwersalnym.
- Nie Ŝartuj. Czy cokolwiek wydaje ci się znajome?
- Prawie wszystko, ale nie umiem powiedzieć dlaczego.
- Na przykład co?
- Dziś rano przeczytałem artykuł o wysyłce drogą morską amerykańskiej broni do


Grecji i o debacie, jaka później miała miejsce w Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Rosjanie wyrazili protest. Rozumiem powagę sytuacji, znam powody walki o władzę w
krajach śródziemnomorskich, wiem o kryzysie na Bliskim Wschodzie.
- Podaj inny przykład.
- Był artykuł o ingerencji rządu wschodnioniemieckiego w sprawy ambasady
zachodnioniemieckiej w Warszawie. Państwa bloku wschodniego, zachodniego... to teŜ
rozumiem.
- Wiesz, o czym to świadczy, prawda? śe twój umysł jest wyczulony na sprawy
związane z polityką, z geopolityką.
- Albo Ŝe posiadam zwykłą, normalną wiedzę o tym, co się dzieje we współczesnym
świecie. Nie sądzę, Ŝebym kiedykolwiek był dyplomatą. Wysokość mojego konta w
Gemeinschaft Bank raczej wyklucza pracę na państwowej posadzie.
- Zgadzam się, ale jednak orientujesz się w polityce. A co z mapami? Prosiłeś, Ŝeby ci
je kupić. O czym myślisz, kiedy na nie patrzysz?
- Czasem nazwy miejscowości przywodzą mi na myśl pewne obrazy, tak jak to miało
miejsce w Zurychu. Widzę budynki, hotele, ulice... rzadziej twarze, które zawsze są
bezimienne.
- DuŜo podróŜowałeś.
- Chyba tak.
- Na pewno tak.
- No dobrze, masz rację.
- Jak podróŜowałeś?
- Jak to jak?
- Czym częściej? Samolotem czy samochodem? Nie chodzi mi o taksówki, tylko
pojazd własnoręcznie prowadzony.
- Jednym i drugim. A dlaczego?
- Gdybyś powiedział, Ŝe samolotem, oznaczałoby to, Ŝe częściej odbywałeś dalekie
podróŜe. Czy w trakcie wyjazdów spotykałeś się z ludźmi? Na lotnisku? MoŜe w hotelu?
- Na ulicy - odparł niemal odruchowo.
- Na ulicy? Dlaczego na ulicy?
- Nie wiem. Spotykaliśmy się na ulicy... i w cichych, ciemnych pomieszczeniach.
- W restauracjach? Kawiarniach?
- Tak... i w pokojach.
- Hotelowych?
- Tak.
- Nie w biurach? Gabinetach?
- MoŜe czasem. Ale rzadko.
- W porządku. Spotkania. Twarze. Czyje? MęŜczyzn? Kobiet? Jednych i drugich?
- Na ogół męŜczyzn. Niekiedy kobiet, ale przewaŜali męŜczyźni.
- O czym mówili?
- Nie wiem.
- Postaraj się sobie przypomnieć.
- Nie mogę. Nie pamiętam Ŝadnych głosów, słów.
- To nie były przypadkowe spotkania, prawda? Spotykałeś się z ludźmi, to znaczy, Ŝe
byłeś z nimi umówiony. Oczekiwali ciebie, a ty ich. Kto wyznaczał te spotkania? Bo ktoś
musiał.
- Przysyłano telegramy albo dzwoniono...
- Kto przysyłał? I skąd?
- Nie wiem. Wiadomość zawsze do mnie docierała.
- Do hotelu?


- Nie pamiętam. Chyba tak.
- Powiedziałeś, Ŝe z tego, co mówił zastępca dyrektora hotelu „Carillon”, wynikało, Ŝe
zostawiano ci wiadomości w recepcji.
- Tak, rzeczywiście.
- Kto zostawiał? Ludzie z tego Tread coś tam?
- Treadstone-71.
- Treadstone-71. Czy to tam pracowałeś?
- Nazwa nic mi nie mówi. Nie figuruje w Ŝadnym spisie.
- Skup się!
- Jestem skupiony. Ale powtarzam: ta nazwa nigdzie nie figuruje. Specjalnie
dzwoniłem do Nowego Jorku.
- Dziwi cię to, a nie ma w tym nic dziwnego.
- Jak to?
- Treadstone moŜe być samodzielnym wydziałem albo filią zajmującą się skupem
towarów na rzecz macierzystego koncernu, którego nazwa nie pada podczas transakcji, gdyŜ
mogłoby to podbić cenę. Takie praktyki stosowane są na kaŜdym kroku.
- Kogo ty chcesz przekonać?
- Ciebie. Całkiem moŜliwe, Ŝe jesteś pełnomocnikiem swojej firmy upowaŜnionym do
prowadzenia samodzielnych negocjacji finansowych. Wskazuje na to wysokość konta oraz
klauzula, z której nigdy dotąd nie skorzystano, pozwalająca upowaŜnionym osobom mieć
wgląd w jego stan. Te dwa fakty oraz twoje rozeznanie w przetasowaniach politycznych
świadczą o tym, Ŝe jesteś zaufanym pracownikiem o szerokich kompetencjach, zapewne
udziałowcem, a moŜe nawet i współwłaścicielem macierzystego koncernu.
- Zbyt szybko wyciągasz wnioski.
- Ale wszystko, co powiedziałam, trzyma się kupy.
- Z wyjątkiem jednej czy dwóch rzeczy.
- Jakich?
- Po pierwsze z konta nie podejmowano pieniędzy, tylko je wpłacano. A zatem nic nie
kupowałem, raczej coś sprzedawałem.
- Tego nie wiesz na pewno, bo nie pamiętasz. A zresztą, płacić moŜna na róŜne
sposoby.
- To znaczy?
- Ktoś dobrze obeznany w strategiach finansowych na pewno by wiedział. Co ci się
jeszcze nie zgadza?
- Nie próbuje się zabić faceta tylko dlatego, Ŝe kupuje coś po niŜszej cenie. Demaskuje
się go, ale nie próbuje zabić.
- Próbuje, jeśli się popełniło, jakiś gigantyczny błąd. Albo jeśli się wzięło tego faceta
za kogoś innego. Słuchaj, Jasonie, usiłuję ci jedynie wytłumaczyć, Ŝe nie jesteś tym, kim
myślisz. Bez względu na to, co mówią inni.
- Jesteś o tym przekonana?
- Najzupełniej. Spędziłam z tobą trzy dni. Rozmawialiśmy, uwaŜnie ci się
przysłuchiwałam. Zdarzyła się jakaś straszna pomyłka... albo jest to spisek.
- Spisek? Przeciwko komu? Czemu?
- Tego właśnie musisz się dowiedzieć.
- Wspaniale.
- Powiedz, co przychodzi ci do głowy, kiedy myślisz o pieniądzach?
Przestań. Mylisz się. Nie dręcz mnie. Czy nic nie rozumiesz? Kiedy myślę o
pieniądzach, myślę o zabijaniu.
- Nie wiem. Jestem zmęczony. Chce mi się spać. Jutro rano wyślij telegram.


Było juŜ sporo po północy; zaczynał się czwarty dzień ich pobytu w pensjonacie, a sen
wciąŜ nie nadchodził. Bourne wpatrywał się w sufit, w ciemne, drewniane belki, w których
odbijał się blask lampy stojącej na stoliku w przeciwnym rogu pokoju. Marie nie gasiła jej na
noc; nie pytał o powód, a ona nie tłumaczyła dlaczego.
Rano miała wyjechać, on zaś musiał ustalić dalszy plan działania. Zamierzał pozostać
w pensjonacie kilka dni dłuŜej i pod koniec tygodnia umówić się z lekarzem z Wohlen na
zdjęcie szwów. A potem udać się do ParyŜa. W ParyŜu były pieniądze... oraz coś jeszcze;
czuł, Ŝe tam właśnie znajdzie ostateczną odpowiedź.
Nie jesteś bezradny. Poradzisz sobie.
Czego się dowie? Czy spotka człowieka zwanego Carlosem? Kim jest ów Carlos i co
go łączy z Jasonem Bourne’em?
Usłyszał szelest pościeli na kanapie przy ścianie. Odwrócił głowę i zdumiony
spostrzegł, Ŝe Marie nie śpi. LeŜała wpatrując się w niego intensywnie.
- Mylisz się - powiedziała.
- W czym?
- To nie jest tak, jak myślisz.
- Skąd wiesz, co myślę?
- Bo juŜ widziałam to spojrzenie w twoich oczach; myślisz o sprawach, których nie
jesteś pewien, i boisz się, Ŝe te róŜne przypuszczenia, które przychodzą ci do głowy, mogą
okazać się prawdziwe.
- Niektóre są prawdziwe. Inaczej skąd bym wiedział o Steppdeckstrasse? Albo o
grubasie w „Drei Alpenhäuser”?
- Nie mam pojęcia, ale ty teŜ nie.
- Ta ulica istnieje, grubas równieŜ. Nie wymyśliłem ich.
- Musisz poznać prawdę, Jasonie. Nie jesteś taki, jak twierdzą. Postaraj się znaleźć
odpowiedź.
- W ParyŜu.
- Tak, w ParyŜu.
Podniosła się z kanapy; jasnokremowa, niemal wpadająca w biel koszula nocna
zapinana pod szyją na guziczki z masy perłowej falowała nad podłogą, kiedy Marie boso
zbliŜała się do łóŜka. Stanęła przy nim, patrząc w dół na Jasona i powoli zaczęła rozpinać
guziki; pozwoliła, Ŝeby koszula zsunęła się jej z ramion, po czym przysiadła obok
męŜczyzny. Widział nad sobą jej piersi. Po chwili schyliła się, delikatnie ujmując w swoje
dłonie jego twarz; spojrzenie miała nieruchome, oczy - tak jak często podczas ostatnich kilku
dni - utkwione w jego oczach.
- Dziękuję za uratowanie mi Ŝycia - szepnęła.
- Ja tobie równieŜ - odparł.
Pragnął jej i wiedział, Ŝe ona czuje to samo, i zastanawiał się tylko, czy jej pragnieniu
równieŜ towarzyszy ból. Nie miał wspomnień dotyczących kobiet i moŜe dlatego, Ŝe ich nie
miał, Marie utoŜsamiała dla niego wszystko, co mógł sobie wymarzyć, a nawet o wiele
więcej. Rozproszyła mrok, który go otaczał. Odjęła mu ból.
Bał się powiedzieć jej, co czuje. A teraz ona mówiła mu, Ŝe się zgadza, choćby na
bardzo krótko, Ŝe gotowa jest poświęcić resztę nocy na przywracanie mu pamięci, bo sama
równieŜ łaknie wytchnienia od wiejącej wokół grozy. Na godzinę czy dwie mogą zapomnieć
o napięciu i rozkoszować się błogim spokojem. Jason nie prosił o nic więcej; BoŜe, jakŜe
strasznie pragnął Marie!
Dotknął ręką jej piersi i zbliŜył usta do jej ust; ich wilgotność podnieciła go, rozwiała
wszelkie wątpliwości.
Kobieta uniosła kołdrę i wsunęła się w jego ramiona.


LeŜała w objęciach Jasona, z głową na jego piersi, uwaŜając, by nie dotknąć
postrzelonego ramienia. Po chwili zsunęła się delikatnie i podparła na łokciu. Jason spojrzał
na nią; ich oczy się spotkały i oboje się uśmiechnęli. Podniosła rękę i połoŜyła palec na jego
ustach.
- Mam ci coś do powiedzenia - rzekła cicho - i nie chcę, Ŝebyś mi przerywał. Nie
wyślę telegramu do Petera. Jeszcze nie teraz.
- Ale... - Zdjął jej rękę ze swojej twarzy.
- Proszę cię, nie przerywaj. Powiedziałam: jeszcze nie teraz. To nie znaczy, Ŝe wcale
nie wyślę; wyślę, ale później. Na razie zostaję z tobą. Jadę z tobą do ParyŜa.
- A jeśli nie chcę twojego towarzystwa? - spytał wbrew sobie. Pochyliła się, całując go
lekko w policzek.
- Nie wierzę. Mój komputer ma inne dane.
- Na twoim miejscu nie byłbym taki pewien.
- Ale nie jesteś na moim miejscu... słuchaj, czułam, jak mnie tulisz, jak usiłujesz
powiedzieć mi tyle róŜnych rzeczy, których nie potrafisz ująć w słowa, a które od kilku dni
obojgu nam leŜą na sercu. Nie umiem wytłumaczyć tego, co się stało. Pewnie istnieją jakieś
mętne psychologiczne teorie objaśniające więź, jaka powstaje między dwojgiem w miarę
inteligentnych ludzi, którzy znaleźli się w piekle i razem próbują się z niego wydostać. MoŜe
nic więcej się za tym nie kryje. Ale w tej chwili ta więź jest zbyt silna, Ŝebym mogła ją
zerwać i cię tak po prostu zostawić. Ocaliłeś mi Ŝycie i chcę ci pomóc.
- A moŜe ja wcale nie potrzebuję twojej pomocy?
- Słuchaj, jestem w stanie zająć się paroma sprawami, z którymi sam sobie nie
poradzisz. Myślałam o tym przez ostatnie dwie godziny. - Nie zakrywając się, przysiadła na
łóŜku. - Sytuacja, w jaką jesteś zamieszany, wiąŜe się z większą sumą pieniędzy, a coś mi się
wydaje, Ŝe ty nawet nie wiesz, czym się róŜnią aktywa i pasywa. MoŜe kiedyś wiedziałeś, ale
teraz nie masz o tym zielonego pojęcia. W przeciwieństwie do mnie. I jeszcze jedno. Pracuję
dla rządu kanadyjskiego, mam dostęp do tajnych akt oraz wielu zastrzeŜonych informacji.
Posiadamy własny wywiad gospodarczy. Świat finansów to jedno wielkie bagno, a poniewaŜ
Kanada kilka razy została wykołowana, musieliśmy zorganizować wywiad, który chroniłby
nasze interesy. Biorę w tym udział. Dlatego właśnie przyjechałam do Zurychu. Nie po to,
Ŝeby dyskutować na temat róŜnych abstrakcyjnych teorii, tylko po to, Ŝeby obserwować
tworzące się sojusze i powiadamiać o nich mój rząd.
- Czy to, Ŝe masz dostęp do tajnych informacji, moŜe być mi w czymkolwiek
przydatne?
- Chyba tak. Ale najwaŜniejsze jest to, Ŝe moŜemy liczyć na pomoc ambasady
kanadyjskiej. Obiecuję ci jednak, Ŝe jeśli pojawi się najmniejsze niebezpieczeństwo,
natychmiast wysyłam telegram i zmykam czym prędzej. JuŜ pomijając własny strach, nie
chcę być dla ciebie dodatkowym cięŜarem.
- Najmniejsze niebezpieczeństwo - powtórzył za nią, przyglądając się jej uwaŜnie. - W
porządku, ale to ja będę decydował, co jest niebezpieczne.
- Dobrze. Pod tym względem, mam ograniczone doświadczenie, więc nie będę się
spierać.
Wpatrywał się jej głęboko w oczy; chwila wydłuŜała się, a milczenie sprawiało, Ŝe
zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Wreszcie spytał:
- Dlaczego to robisz? Sama powiedziałaś, Ŝe jesteśmy dwojgiem w miarę
inteligentnych ludzi, którzy wydostali się z piekła, i Ŝe moŜe nic więcej się za tym nie kryje.
Więc czy warto?
Siedziała bez ruchu.
- Nie pamiętasz? Powiedziałam równieŜ coś innego: Ŝe cztery dni temu pewien
męŜczyzna, który mógł bezpiecznie uciec, wrócił i uratował mi Ŝycie naraŜając własne.


Wierzę w tego człowieka. Chyba bardziej, niŜ on sam w siebie wierzy, i ta wiara to jedyne, co
mu mogę ofiarować.
- Dziękuję - powiedział i wyciągnął do niej ręce. - Nie powinienem jej przyjąć, ale
przyjmuję. Jest mi bardzo potrzebna.
- A teraz moŜesz mi wreszcie zamknąć usta - szepnęła wchodząc pod kołdrę i
przytulając się do niego. - Kochaj mnie. Ja teŜ mam potrzeby.

Minęły kolejne trzy dni i trzy noce, podczas których cieszyli się ze swojej bliskości i
radowali poznawaniem siebie. śyli na podwyŜszonych obrotach niczym dwoje ludzi
świadomych tego, Ŝe zmiana musi nadejść i Ŝe nie nastanie powoli, lecz gwałtownie.
Rozmawiali więc o wszystkim, gdyŜ Ŝadnych tematów nie mogli dłuŜej unikać ani odkładać
na później.
Dym z papierosa unosił się nad stolikiem, łącząc się z parą bijącą znad filiŜanki
gorącej, gorzkiej kawy. Kilka minut temu konsjerŜ, tryskający energią Szwajcar, który
widział więcej, niŜ dawał po sobie poznać, przyniósł na górę petit déjeuner oraz gazety
zuryskie. Jason i Marie siedzieli naprzeciw siebie wertując prasę.
- Znalazłaś coś ciekawego?
- Tylko to, Ŝe wczoraj był pogrzeb tego starca z parku. Policja nie znalazła jeszcze
Ŝadnych dowodów. Piszą, Ŝe dochodzenie wciąŜ trwa.
- U mnie podają trochę więcej - powiedział, niezdarnie przekręcając stronę
obandaŜowaną ręką.
- Jak ręka? - spytała wskazując na opatrunek.
- Lepiej. Mogę juŜ sprawniej poruszać palcami.
- ZauwaŜyłam.
- Jedno ci w głowie! - zaŜartował, składając gazetę. - O tutaj... te same informacje co
wczoraj. śe w laboratorium badają krew i kule. - Podniósł wzrok. - Ale jest nowy szczegół.
Znaleziono strzępy ubrania; wcześniej o tym nie pisali.
- Czy to nam coś komplikuje?
- Do mnie tym śladem nie dotrą. Ubranie kupiłem w Marsylii, na wieszaku wisiało
pełno identycznych. A co z twoją sukienką? Mam nadzieję, Ŝe nie była od Diora.
- Nie pesz mnie. Wszystkie moje stroje szyje krawcowa w Ottawie.
- Czyli teŜ nie powinni dojść.
- Wykluczone. Materiał nabyłam od znajomego z pracy, który przywiózł całą belę z
Hongkongu.
- A czy przypadkiem nie miałaś na sobie czegoś, co kupiłaś w jednym z tych sklepów
na terenie hotelu? Jakiegoś drobiazgu, chustki, broszki?
- Nie. Nie bawią mnie tego rodzaju sprawunki.
- W porządku. A twoja przyjaciółka... nikt jej o nic nie pytał, kiedy oddawała klucze?
- W recepcji nikt. Zaczepili ją tylko ci dwaj faceci, z którymi jechałam windą.
- Ten Francuz i Belg?
- Tak. Wszystko poszło gładko.
- Zastanówmy się jeszcze raz.
- Nie ma nad czym. Paul, ten z Brukseli, na pewno nic nie widział. Spadł z krzesła i
leŜał na podłodze, dopóki całe zamieszanie się nie skończyło. A Claude... to ten, który
próbował nas zatrzymać, pamiętasz?... więc z początku Claude sądził, Ŝe ta kobieta na scenie
to ja, ale zanim znalazł policjanta, został tak poturbowany w tym ścisku, Ŝe musiano go
zawieźć do szpitala...
- A kiedy doszedł do siebie, ogarnęły go wątpliwości - wtrącił Jason, przywołując jej
wcześniejsze słowa.
- Tak. Podejrzewam, Ŝe Claude wiedział, po co naprawdę przyjechałam na


konferencję. Nie wydaje mi się, Ŝeby mój referat go zmylił. A jeśli wiedział, to tym bardziej
wolał się trzymać ode mnie z daleka.
Bourne podniósł filiŜankę kawy.
- Wyjaśnij mi to jeszcze raz. Przyjechałaś obserwować zawiązujące się sojusze?
- Raczej szukać ich śladów. Nikt się przecieŜ otwarcie nie przyzna, Ŝe grupy
finansowe w jego kraju wchodzą w tajne porozumienia z grupami finansowymi innych
krajów, Ŝeby opanować kanadyjski rynek surowcowy. Ale moŜna się sporo dowiedzieć
patrząc, kto się z kim spotyka na drinka albo kto kogo zaprasza na kolację. Czasem ktoś się
zdradzi jakimś głupim posunięciem, na przykład podchodzi do ciebie delegat z Rzymu, facet,
o którym wiesz, Ŝe jest na usługach Angellego, i pyta, czy rząd w Ottawie bardzo
rygorystycznie przestrzega praw celnych.
- Chyba wciąŜ nie rozumiem.
- A powinieneś, bo Stany Zjednoczone są bardzo czułe na tym punkcie. Kto czym
zawiaduje? Ile banków amerykańskich uzaleŜnionych jest od pieniędzy OPEC-u? W jakim
stopniu róŜne gałęzie przemysłu naleŜą do europejskich i japońskich konsorcjów? Ile setek
tysięcy akrów ziemi kupiono za pieniądze napływające z Anglii, Włoch i Francji? Wszyscy
się tym przejmujemy.
- Naprawdę? Roześmiała się.
- Naprawdę. Nic tak silnie nie wywołuje nastrojów nacjonalistycznych jak
świadomość, Ŝe ojczyzna znajduje się w rękach obcego kapitału. MoŜna przywyknąć do myśli
o przegranej wojnie, bo to jedynie znaczy, Ŝe wróg był potęŜniejszy, ale utrata gospodarki
oznacza, Ŝe wróg jest mądrzejszy. Okupacja trwa wówczas dłuŜej i dłuŜej leczą się rany.
- Często o tym myślisz, prawda?
Na moment z oczu kobiety znikła wesołość.
- Tak - odpowiedziała z powagą. - Bo to są bardzo waŜne sprawy.
- Odkryłaś coś w Zurychu?
- śadnych rewelacji. Ale pieniędzy jest od cholery i róŜne syndykaty próbują je
inwestować wszędzie tam, gdzie machina biurokratyczna przymyka oko na podobne sprawy.
- W tym telegramie, który dostałeś, Peter napisał, Ŝe twoje codzienne sprawozdania są
pierwszorzędne. Co miał na myśli?
- Dowiedziałam się, Ŝe bardzo dziwni partnerzy wchodzą w układy, Ŝeby za
pośrednictwem podstawionych firm kanadyjskich skupować akcje kanadyjskich
przedsiębiorstw. Nie chcę wdawać się w szczegóły, bo niewiele byś z tego zrozumiał.
- A ja nie chcę być wścibski, ale coś mi się wydaje, Ŝe i mnie podejrzewasz o takie
działanie. Niekoniecznie wymierzone w Kanadę, lecz...
- Nie wykluczam tej moŜliwości; zresztą wiele na to wskazuje. Mogłeś pracować w
jakimś konsorcjum zajmującym się wszelkiego rodzaju nielegalnymi transakcjami. Akurat
tego typu rzecz jestem w stanie dyskretnie sprawdzić, ale wolę nie wysyłać telegramu. Będzie
lepiej, jeśli porozumiem się telefonicznie.
- A jednak jestem wścibski... jak chcesz to sprawdzić?
- JeŜeli Treadstone-71 to utajniona filia jakiegoś międzynarodowego koncernu,
istnieją sposoby, Ŝeby dowiedzieć się którego. Kiedy znajdziemy się w ParyŜu, zadzwonię do
Petera z centrum telefonicznego. Powiem mu, Ŝe natknęłam się na nazwę Treadstone-71,
która nie daje mi spokoju; niech przeprowadzi nieoficjalne dochodzenie i czeka na mój
kolejny telefon.
- Jeśli odkryje...
- Jeśli Treadstone istnieje, na pewno coś odkryje.
- W porządku, wówczas skontaktuję się z tymi upowaŜnionymi dyrektorami i ujawnię
się.
- Tylko bardzo ostroŜnie. Przez pośredników. Choćby przeze mnie.


- Dlaczego ostroŜnie?
- Ze względu na to, co zrobili, a raczej to, czego nie zrobili.
- To znaczy?
- Przez pół roku nie próbowali nawiązać z tobą Ŝadnego kontaktu.
- Tego nie wiemy, nie moŜemy być pewni.
- A bank? Te nietknięte miliony dolarów nieznanego pochodzenia, którymi
najwyraźniej nikt się nie interesował? Coś mi tu nie gra, Jasonie. Wygląda to tak, jakby nie
chciano się do ciebie przyznać. Jakbyś popełnił duŜy błąd.
Bourne oparł się wygodniej; patrząc na swoją obandaŜowaną dłoń, przypomniał sobie,
jak mu ją miaŜdŜono kolbą w samochodzie pędzącym po Steppdeckstrasse. Podniósł wzrok i
spojrzał na Marie.
- A więc twoim zdaniem, jeśli dyrektorzy Treadstone nie chcą się do mnie przyznać,
to dlatego, Ŝe uwaŜają, iŜ popełniłem jakiś powaŜny błąd?
- Niewykluczone. MoŜe myślą, Ŝe wplątałeś ich w nielegalną transakcję o charakterze
kryminalnym, która będzie ich kosztować wiele milionów dolarów, Ŝe moŜe nawet dojść do
konfiskaty całego mienia ich zagranicznych filii przez rozgniewane rządy obcych państw?
Albo uwaŜają, Ŝe nieświadomie przyłączyłeś się do jakiejś międzynarodowej mafii
przestępczej? Wszystko jest moŜliwe. To by tłumaczyło, dlaczego trzymają się z dala od
banku. Nie chcą, Ŝeby ktokolwiek posądził ich o współudział.
- Czyli bez względu na to, czego dowie się twój przyjaciel, wciąŜ będę w punkcie
wyjściowym.
- Nie ty, tylko my, i nie w punkcie wyjściowym, tylko na czwartym albo piątym
szczeblu dziesięcioszczeblowej drabiny.
- Nawet gdybym był na dziewiątym, i tak nic by się nie zmieniło. Jacyś ludzie chcą
mnie zabić, a ja nie wiem dlaczego. Inni mogliby ich powstrzymać, ale tego nie robią. Ten
facet w „Drei Alpenhäuser” powiedział, Ŝe Interpol zastawił na mnie sieci; jeśli w nie
wpadnę, nie zdołam się wytłumaczyć. Nie wiedząc, co rzeczywiście zrobiłem, będę winny
tego, o co mnie oskarŜą. Zanik pamięci to kiepska linia obrony, a Ŝadnej innej mogę po prostu
nie mieć.
- Nie wierzę; nie wolno ci tak myśleć.
- No jasne...
- Przestań, Jasonie. Ja wcale nie Ŝartuję.
Przestań, ileŜ to razy powtarzałem sobie to słowo. Kocham cię, jesteś jedyną kobietą,
jaką kiedykolwiek w Ŝyciu znałem, i ty wierzysz w moją niewinność. Dlaczego sam nie potrafię
w nią uwierzyć?
Wstał z fotela, odruchowo badając, czy moŜe juŜ normalnie chodzić. Sprawność w
nogach powracała, rany okazały się mniej groźne, niŜ sobie wyobraŜał. Umówił się na
wieczór z lekarzem z Wohlen na zdjęcie szwów. Nazajutrz wszystko miało się zmienić.
- ParyŜ... - tak, gdzieś w ParyŜu znajdę odpowiedź. Wiem o tym, tak jak wiedziałem o
tych trójkątach w Zurychu. Ale nie mam pojęcia, od czego zacząć. To istny obłęd, takie
czekanie na jakiś znak, na jakieś słowo, na cokolwiek... choćby na głupie pudełko zapałek,
które nasunie mi pewne skojarzenia i wskaŜe kierunek działania..
- Nie czekaj na znaki, tylko na wiadomość od Petera. Jutro zadzwonię do niego z
ParyŜa.
- To nic nie zmieni, nie widzisz tego? Bez względu na to, co Peter odkryje, nie powie
mi tej jednej najwaŜniejszej rzeczy. Kim jestem? Dopiero odpowiedź na to pytanie mogłaby
wyjaśnić, dlaczego nikt z Treadstone nie interesował się kontem, dlaczego jacyś ludzie
próbują mnie zabić i dlaczego ktoś o imieniu Carlos obiecuje fortunę za mojego tru...
Głośny brzęk, jaki rozległ się przy stoliku, przerwał mu w pół słowa. Marie upuściła
filiŜankę i siedziała z szeroko wytrzeszczonymi oczami, z twarzą białą, jakby odpłynęła z niej


cała krew.
- Co powiedziałeś?
- śe muszę wiedzieć dlaczego...
- Nie; to imię. Powiedziałeś przed chwilą: Carlos.
- Zgadza się.
- Tyle godzin przegadaliśmy, tyle czasu spędziliśmy razem i nigdy słowem o nim nie
wspomniałeś.
Spojrzał na nią, odtwarzając w pamięci kilka ostatnich dni. To prawda. Opowiedział
jej o wszystkim, co mu się przydarzyło, ale pominął Carlosa... jakby specjalnie chciał
wymazać go ze swoich myśli.
- Chyba rzeczywiście nie. Kto to jest?
- śarty sobie stroisz? Jeśli tak, to są w bardzo kiepskim stylu.
- Nie stroję Ŝadnych Ŝartów. Nie jestem w nastroju do Ŝartów. Kim jest Carlos?
- Mój BoŜe, ty naprawdę nie wiesz - powiedziała, wpatrując mu się w oczy. - To część
tego, co straciłeś.
- Kim jest Carlos?!
- Mordercą. Zwą go zamachowcem Europy. Poszukiwany od dwudziestu lat, ma na
swoim koncie pięćdziesiąt, moŜe sześćdziesiąt zabójstw na politykach i wojskowych. Nikt nie
wie, jak wygląda... ale mówi się, Ŝe ma bazę w ParyŜu.
Bourne poczuł, jak przenika go zimny dreszcz.

Taksówka marki Ford, którą udali się do Wohlen, naleŜała do zięcia konsjerŜa. Jason i
Marie siedzieli na tylnym siedzeniu, obserwując pogrąŜony w mroku krajobraz, który
przesuwał się szybko za oknami. Szwy zostały zdjęte, zastąpione miękkim bandaŜem i
szerokimi kawałkami plastra.
- Wracaj do Kanady - powiedział cicho Jason, przerywając milczenie.
- Wrócę; mówiłam ci, Ŝe wrócę. Ale mam jeszcze kilka dni wolnych i chcę zobaczyć
ParyŜ.
- Nie jesteś mi tam potrzebna. Słuchaj, zadzwonię do ciebie do Kanady. Sama na
miejscu zasięgniesz informacji o Treadstone i powiadomisz mnie telefonicznie.
- Niedawno mówiłeś, Ŝe niewiele ci pomogą. śe niewaŜne, kto się kryje za
Treadstone; znacznie waŜniejsze jest to, dlaczego ktoś chce cię zlikwidować.
- Poradzę sobie. Ktoś z ParyŜa zna odpowiedź. Znajdę tego człowieka.
- Ale nawet nie wiesz, od czego zacząć. Czekanie na znak, słowo czy pudełko zapałek
nic nie da. MoŜesz się ich wcale nie doczekać.
- Gdzieś muszą być jakieś wskazówki, jakiś trop.
- Z pewnością, ale ty ich nie dostrzeŜesz. A ja tak. Wierz mi, naprawdę jestem ci
potrzebna. Znam słowa, znam metody, o których ty nie masz najmniejszego pojęcia.
Spojrzał na jej twarz, po której przesuwały się cienie.
- Co masz na myśli?
- Banki. Treadstone musi mieć powiązania z bankami, i to nie tylko takie, o jakich
myślisz.

Stary, zgarbiony człowiek w wyświechtanym płaszczu i z czarnym beretem w ręce
szedł boczną nawą małego kościółka w wiosce Apajon, połoŜonej szesnaście kilometrów na
południe od ParyŜa.
Kiedy odgłos dzwonów bijących na Anioł Pański wypełnił echem wzniesioną z
kamieni i belek budowlę, starzec zatrzymał się przy piątym rzędzie ław, czekając, aŜ znów
nastanie cisza. Bicie w dzwon było sygnałem; starzec akceptował to wiedząc, Ŝe w tym czasie
inny, młodszy męŜczyzna, bezwzględny jak mało kto, okrąŜa kościółek, dokładnie


przypatrując się wszystkim w środku i na zewnątrz. Gdyby zobaczył coś, co odbiegałoby od
normy, albo kogoś podejrzanego, stanowiącego zagroŜenie, bez zbędnych pytań zabiłby
posłańca. Tak działał Carlos; ci, którzy zgadzali się słuŜyć mu za płatnych posłańców, dobrze
wiedzieli, Ŝe mogą stracić Ŝycie, jeśli przyprowadzą za sobą ogon. Byli to bez wyjątku starcy,
starcy pamiętający dawne czasy, którzy zmęczeni podeszłym wiekiem, chorobami, a często
jednym i drugim, zbliŜali się do kresu swoich dni.
Carlos nie pozwalał sobie na najmniejsze ryzyko; w tej sytuacji jedyną pociechę
stanowiła świadomość, Ŝe jeśli się zginie będąc u niego na słuŜbie - lub z jego ręki - pieniądze
zawsze trafią do pozostałej przy Ŝyciu wdowy albo do jej dzieci, bądź dzieci jej dzieci. Praca
dla Carlosa nie była pozbawiona swoistej godności, i płacił wyjątkowo hojnie. Mała armia
złoŜona z niedołęŜnych starców chętnie akceptowała jego zasady; u schyłku swoich dni mieli
dzięki niemu cel w Ŝyciu.
Ściskając w ręce beret posłaniec ruszył dalej nawą: kierował się do konfesjonałów po
lewej stronie kościoła. ZbliŜył się do piątego, odciągnął zasłonę i wszedł do środka; po chwili
jego oczy przyzwyczaiły się do nikłego blasku, jaki rzucała jedyna świeca płonąca za
półprzeźroczystą zasłonką, która oddzielała kapłana od spowiadających się wiernych.
Usiadłszy na małej drewnianej ławce, spojrzał na niewyraźne zarysy postaci za
przepierzeniem. Zobaczył to, co zwykle: zakapturzonego męŜczyznę odzianego w habit
mnicha. Nie zastanawiał się nad tym, jak wygląda zasłonięta kapturem twarz; tego typu
spekulacje byłyby nie na miejscu.
- Angelus Domini.
- Angelus Domini, dziecię BoŜe - odparła szeptem zakapturzona postać. - Czy twoje
dni upływają w dostatku?
- ZbliŜają się do kresu - powiedział starzec recytując właściwą formułkę - ale
uczyniono je dostatnimi.
- To dobrze - rzekł Carlos. - W twoim wieku waŜna jest świadomość, Ŝe ma się
zabezpieczony byt. A teraz przejdźmy do interesów. Czy masz wiadomości z Zurychu?
- Tak. Sowa nie Ŝyje, dwaj inni równieŜ, przypuszczalnie i trzeci. Czwarty został
cięŜko ranny w rękę: nie moŜe pracować. Kain znikł. Podejrzewają, Ŝe jest z nim ta kobieta:
- A więc sprawy przyjęły dość nieoczekiwany obrót.
- To jeszcze nie wszystko. Człowiek, któremu polecono ją zabić, dotychczas się nie
zgłosił. Miał ją zawieźć do parku. Nie wiadomo, co się stało.
- Wiadomo, Ŝe zamiast niej zabito stróŜa. Hmm... moŜliwe, Ŝe kobieta wcale nie była
zakładniczką, tylko spełniała rolę przynęty. Przynęty, która przeistoczyła się w kulę u nogi
Kaina.
- Muszę się nad tym zastanowić, a na razie mam dla ciebie dalsze instrukcje.
Starzec wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął z niej ołówek oraz skrawek papieru.
- Słucham.
- Zadzwoń do Zurychu. Chcę, Ŝeby jutro przyjechał do ParyŜa ktoś, kto widział Kaina
i potrafi go rozpoznać. Powiedz naszym w Zurychu, Ŝeby porozumieli się z Koenigiem z
Gemeinschaft Bank i kazali mu przesłać taśmę do Nowego Jorku. Do skrytki pocztowej w
Greenwich Village.
- Proszę cię, troszkę wolniej - wtrącił sędziwy posłaniec. - Moje palce nie są juŜ tak
sprawne jak kiedyś.
- Wybacz mi - odparł szeptem Carlos. - Jestem zbyt zaaferowany i nie pomyślałem o
tym. Przepraszam.
- AleŜ nie, nie ma za co. Mów dalej.
- Niech nasi ludzie wynajmą kilka pokoi w pobliŜu banku na rue Madeleine. Tym
razem pieniądze zgubią Kaina. Ujmiemy tego samozwańca w podobnych okolicznościach, w
jakich objawiła się jego buta. Tak, to będzie prawdziwa gratka dostać go w swoje ręce...


Chyba Ŝe to ktoś inny.


11

Obserwował z odległości, jak Marie przechodzi przez kontrolę celno-paszportową na
lotnisku berneńskim, a potem lustrował uwaŜnie pasaŜerów zebranych w poczekalni Air
France, sprawdzając, czy nikt jej nie rozpoznaje lub nie wykazuje nią zainteresowania. Była
czwarta po południu, pora najbardziej wzmoŜonego ruchu na trasie do ParyŜa, kiedy to
wszyscy uprzywilejowani biznesmeni śpieszyli z powrotem do „miasta świateł” po
wypełnieniu Ŝmudnych obowiązków w bankach berneńskich. Za ostatnią bramką Marie
zerknęła przez ramię; Bourne skinął głową, odczekał, aŜ kobieta zniknie mu z oczu, po czym
ruszył w stronę hali Swiss Air. George P. Washburn miał rezerwację na samolot o szesnastej
trzydzieści lecący na Orly.
Uzgodnili, Ŝe spotkają się w kawiarni „Au Coin de Cluny”, którą Marie pamiętała
jeszcze z czasów, gdy studiowała w Oksfordzie. Lokal mieścił się na bulwarze Saint-Michel,
kilka przecznic od Sorbony. Gdyby przypadkiem juŜ nie istniał, mieli się spotkać około
dziewiątej wieczorem na schodach przed muzeum Cluny.
Bourne wiedział, Ŝe się spóźni; niewiele, ale jednak trochę. Sorbona bowiem miała
jedną z najbogatszych bibliotek w Europie i w jej zbiorach musiały się znajdować stare
roczniki gazet. W bibliotekach uniwersyteckich nie obowiązywały te same godziny
urzędowania co w biurach administracji państwowej; studenci często korzystali z nich
wieczorem, i właśnie tam, do biblioteki, Jason Bourne zamierzał skierować swoje pierwsze
kroki po wylądowaniu w ParyŜu. Musiał coś sprawdzić.
„Czytam codziennie gazety. W trzech językach. Pół roku temu zabito człowieka. O
jego śmierci donosiły na pierwszych stronach wszystkie gazety”. Tak powiedział grubas w
Zurychu.

Zostawiwszy walizkę w szatni bibliotecznej, Jason wszedł na pierwsze piętro i skręcił
w lewo, w stronę wielkich, łukowatych drzwi prowadzących do olbrzymiej czytelni. Chambre
de Journals znajdowała się w bocznym aneksie. Oprawione gazety stały na półkach w
kolejności chronologicznej, od najświeŜszego numeru po najstarszy z datą dokładnie sprzed
roku.
Bourne minął obojętnie te z ostatnich sześciu, miesięcy i dopiero z następnych półek
zgarnął gruby plik zawierający numery z dziesięciu tygodni sprzed tego okresu. Zaniósł
gazety do najbliŜszego wolnego stolika i zaczął je przerzucać na stojąco, sprawdzając tytuły z
pierwszych stron.
Wielcy ludzie umierali, inni wydawali wiekopomne oświadczenia; wartość dolara
spadała, cena złota rosła; liczba strajków malała, rządy oscylowały między aktywnością a
niemocą. Ale nie zabito osoby, której śmierć zasługiwałaby na wzmiankę na pierwszej
stronie. Nic podobnego się nie zdarzyło - Ŝaden głośny zamach nie miał miejsca.
Wrócił do półek i sięgnął po jeszcze starsze numery - te sprzed dalszych dwóch,
sześciu, dwunastu tygodni. WciąŜ nic.
I nagle doznał olśnienia; wertował numery od szóstego miesiąca wstecz, a nie
pomyślał o tym, Ŝeby sprawdzić te z końca pierwszego półrocza. Grubas mógł się pomylić o
kilka dni, nawet o tydzień czy dwa, równieŜ w drugą stronę. Odniósł na miejsce przejrzany
plik i wyciągnął z półki gazety sprzed czterech i pięciu miesięcy.
Rozbiło się kilka samolotów i wybuchło kilka krwawych rewolucji; zabrało głos paru
świątobliwych męŜów, których potępili inni świątobliwi męŜowie; odkryto nędzę i choroby
tam, gdzie było powszechnie wiadomo, Ŝe panują, ale nie zgładzono Ŝadnej waŜnej
osobistości.
Doszedł do ostatniej gazety. Chmury niepewności i wyrzutów sumienia, jakie wisiały


nad nim, przerzedzały się wraz z kaŜdą przekręconą stroną. MoŜe ociekający potem grubas z
Zurychu kłamał? MoŜe nie było Ŝadnego morderstwa? MoŜe wszystko było nieprawdą? MoŜe
za chwilę ocknie się ze straszliwego koszmaru, w jaki... 
AMBASSADEUR LELAND EST MORT A MARSEILLES!
DuŜe drukowane litery wyraźnie odcinające się od reszty strony boleśnie raniły Jasona
w oczy. Nie był to ból fikcyjny, wymyślony, lecz ostry i jak najprawdziwszy, który wdzierał
się przez oczodoły i przeszywał na wylot głowę. Bourne stał nie oddychając, ze wzrokiem
utkwionym w nazwisko LELAND. Znał je; potrafił nawet dopasować do niego twarz.
Szerokie czoło, a niŜej gęste brwi, krótki, prosty nos, dziwnie wąskie usta oraz okrywające
górną wargę starannie przystrzyŜone siwe wąsy. Tak, znał tę twarz; znał tego człowieka, i
człowiek ten zginął od jednej kuli wystrzelonej z karabinu snajperskiego wycelowanego z
okna domu na nabrzeŜu. O piątej po południu ambasador Howard Leland szedł po molo w
Marsylii. Kulka strzaskała mu czaszkę.
Nie musiał czytać drugiego akapitu, by wiedzieć, Ŝe Howard Leland był admirałem w
marynarce Stanów Zjednoczonych, potem pełnił funkcję dyrektora wywiadu marynarki
wojennej, aŜ wreszcie mianowano go ambasadorem amerykańskim w ParyŜu. Nie musiał teŜ
czytać reszty artykułu, gdzie rozwaŜano motywy zabójstwa; motywy teŜ znał. Główne
zadanie Lelanda w ParyŜu polegało na tym, Ŝeby odwieść rząd francuski od zamiaru
podpisania zgody na sprzedaŜ olbrzymiej ilości broni - w szczególności odrzutowców typu
„Mirage” - do Afryki i krajów Bliskiego Wschodu. Rzecz zdumiewająca, w znacznej mierze
osiągnął sukces, czym rozgniewał wszystkich zainteresowanych transakcją kontrahentów
znad Morza Śródziemnego. Podejrzewano, Ŝe został zabity za swoją ingerencję i Ŝe
wymierzona kara miała być ostrzeŜeniem dla innych. Handlarze śmiercią nie zamierzali
pozwolić, aby ktokolwiek im przeszkodził.
Ten, który zabił Lelanda, niewątpliwie otrzymał pokaźną sumę pieniędzy; wypłaty
dokonano z dala od miejsca zbrodni, a wszelkie ślady zatarto.
Zurych. Posłaniec na usługach beznogiego faceta, drugi na usługach grubasa w
zatłoczonej restauracji nie opodal Falkenstrasse.
Zurych.
Marsylia.
Jason zamknął oczy, albowiem ból stał się nie do wytrzymania. Pięć miesięcy temu
wyłowiono go z morza; prawdopodobnie wyruszył na statku z Marsylii. Jeśli tak, to trasa
ucieczki wiodła na przystań, gdzie czekała wynajęta łódź, którą wypłynął na szerokie wody
Morza Śródziemnego. Wszystko się zgadzało, fragmenty łamigłówki idealnie do siebie
pasowały. Bo przecieŜ gdyby nie był zamachowcem, który strzelał z okna w Marsylii, skąd by
wiedział o tym, co się tam wówczas zdarzyło?
Otworzył oczy; dojmujący ból uniemoŜliwiał mu skupienie się i tylko jedna myśl,
jedna niezłomna decyzja zaprzątała jego nadwątlony umysł. Nie pójdzie na umówione
spotkanie z Marie St. Jacques.
MoŜe kiedyś wyśle do niej list, w którym opisze to, czego dziś nie umiałby jej
powiedzieć. O ile oczywiście będzie jeszcze Ŝył i będzie w stanie pisać; teraz to absolutnie nie
wchodziło w grę. A więc Marie nie otrzyma Ŝadnych słów podziękowania czy miłości,
Ŝadnych wyjaśnień, po prostu będzie na niego czekała, a on się nie zjawi. Musi ją od siebie
uwolnić, nie pozwolić, Ŝeby cokolwiek wiązało ją z człowiekiem sprzedającym śmierć.
Pomyliła się, a jego najgorsze obawy okazały się trafne.
O BoŜe. Widział przed oczami twarz Howarda Lelanda, chociaŜ gazeta, w którą się
wpatrywał, nie zamieściła jego zdjęcia! Koszmarny nagłówek z tytułowej strony obudził w
nim tyle zatartych wspomnień, potwierdził tyle przypuszczeń! Data. Czwartek, 26 sierpnia,
Marsylia. Będzie pamiętał ten dzień do końca swojego przeklętego Ŝywota, dopóki tylko
starczy mu sił, Ŝeby pamiętać.


Czwartek, 26 sierpnia.
Coś się nie zgadzało. Ale co? Co było nie tak? Czwartek?... Dzień tygodnia nic mu nie
mówił. Dwudziestego szóstego sierpnia?... Dwudziestego szóstego? To nie mógł być
dwudziesty szósty! Dwudziesty szósty nie pasował! Słyszał tę datę, powtarzano mu ją do
znudzenia. Pamiętnik Washburna - dziennik, w którym lekarz notował stan zdrowia pacjenta!
IleŜ to razy starzec powracał do kaŜdego zdarzenia i szczegółu z pierwszego okresu kuracji?
Zbyt często, Ŝeby to moŜna było zliczyć! Zbyt często, Ŝeby moŜna było zapomnieć!
Przyniesiono cię pod moje drzwi we wtorek, dwudziestego czwartego sierpnia,
dokładnie o ósmej dwadzieścia rano. Twój stan...
We wtorek, dwudziestego czwartego sierpnia.
Dwudziestego czwartego sierpnia.
A więc dwudziestego szóstego sierpnia nie był w Marsylii. Nie strzelał z karabinu
wycelowanego z okna domu na nabrzeŜu. Nie frymarczył śmiercią; nie zamordował Howarda
Lelanda!
„Pół roku temu zabito człowieka...”, ale nie zabito go równo pół roku temu; od śmierci
Lelanda minęło prawie sześć miesięcy. A on, Jason Bourne, nie pociągnął za spust, gdyŜ tego
dnia sam leŜał półmartwy w domu pijaka na Île de Port Noir.
Chmury, jakie nad nim wisiały, rozsunęły się; ból ustąpił. Jasona ogarnęła euforia:
jedno kłamstwo wyszło na jaw! A skoro dopuszczono się jednego kłamstwa, moŜe
dopuszczono się wielu!
Zerknął na zegarek; było kwadrans po dziewiątej. Marie opuściła juŜ kawiarnię i
czekała teraz na schodach przed muzeum Cluny. OdłoŜył gazety na półki i czym prędzej
ruszył w stronę drzwi, ogromnych jak w katedrze. Czas naglił.
Szedł bulwarem Saint-Michel, z kaŜdym krokiem zwiększając tempo. Czuł się jak
człowiek skazany na stryczek, któremu nagle zdjęto pętlę z szyi, i chciał się z kimś podzielić
tym tak niecodziennym doświadczeniem. Na pewien czas wynurzył się z zatrwaŜającego
mroku oraz rozhukanych fal i - podobnie jak wtedy, w owym słonecznym wiejskim
pensjonacie - znalazł moment prawdziwego wytchnienia. Spieszył więc do kobiety, która dała
mu wiarę i nadzieję, Ŝeby wziąć ją w ramiona i powiedzieć jej, Ŝe jeszcze nie wszystko
stracone.
Zobaczył Marie na schodach; stała z rękami skrzyŜowanymi na piersi dla osłony przed
marcowym wiatrem, który dął od bulwaru. Z początku nie zauwaŜyła Jasona; nerwowo
wodziła wzrokiem po zadrzewionej ulicy. Sprawiała wraŜenie osoby niespokojnej,
zatroskanej, zniecierpliwionej, która boi się, Ŝe nie ujrzy tego, kogo pragnie ujrzeć, Ŝe nie
spełnią się jej marzenia.
Jeszcze dziesięć minut temu jej obawy miały się ziścić.
Nagle go spostrzegła. OŜywiła się i radosny uśmiech rozpromienił jej twarz. Zaczęli
biec sobie naprzeciw, ona w dół po schodach, on w górę, i spotkali się w pół drogi. Przez
moment stali przytuleni, szczęśliwi, nie odzywając się, sami jedni na Saint-Michel.
- Czekałam i czekałam - powiedziała wreszcie szeptem Marie. - Martwiłam się o
ciebie i bardzo się bałam. Czy coś się stało? Nic ci nie jest?
- Nie. Dawno nie czułem się tak świetnie.
- Słucham?
PołoŜył ręce na jej ramionach.
- „Pół roku temu zabito człowieka”... pamiętasz? W oczach Marie zgasł błysk radości.
- Tak.
- Ja go nie zabiłem. Wiem to na pewno.

Znaleźli mały hotel w zatłoczonym centrum Montparnasse’u. Recepcja i pokoje
przedstawiały dość opłakany widok, jednakŜe nastrój niegdysiejszej elegancji nadawał


wnętrzu ponadczasowy urok. Było to ciche, spokojne miejsce w samym sercu tętniącego
Ŝyciem miasta; właśnie dzięki temu, Ŝe właściciele akceptowali postęp, jaki dokonywał się na
zewnątrz, lecz nie ulegali jego wpływom, hotel miał niepowtarzalny klimat.
Jason skinął głową siwemu portierowi, którego obojętność przeszła w pobłaŜliwość z
chwilą, gdy otrzymał dwudziestofrankowy napiwek, i zamknął za nim drzwi.
- Pewnie bierze cię za diakona z prowincji, któremu ślinka cieknie na myśl o nocnych
igraszkach - powiedziała Marie. - ZauwaŜyłeś, Ŝe od razu poszłam w stronę łóŜka?
- Nic się nie martw, portier Herve będzie bardzo ochoczo spełniał wszystkie nasze
Ŝyczenia. Nie dopuści nikogo do gości, którzy dają tak sute napiwki. - ZbliŜył się do kobiety i
wziął ją w ramiona. - Dzięki za uratowanie mi Ŝycia.
- Drobnostka, kochany. - Podniosła ręce ujmując jego twarz w swoje dłonie. - Ale
więcej nie kaŜ mi na siebie tyle czekać. O mało nie zwariowałam ze strachu, Ŝe ktoś cię
rozpoznał... i Ŝe stało się coś złego.
- Zapominasz o jednym: nikt nie wie, jak wyglądam.
- Nie licz na to; zresztą to nieprawda. Na Steppdeckstrasse było ich wtedy czterech,
dochodzi jeszcze ten drań z parku. Oni Ŝyją, Jasonie. I wszyscy cię widzieli.
- Niezupełnie. Widzieli ciemnowłosego, kulejącego męŜczyznę z obandaŜowaną
głową. Tylko dwóch miało okazję przyjrzeć mi się z bliska: ten facet z pierwszego piętra i
tamten typ z parku. Pierwszy przez jakiś czas nie wyjedzie z Zurychu... nie moŜe chodzić i
ma strzaskaną rękę. A drugi był oślepiony blaskiem latarki, więc niewiele zobaczył.
Opuściła ręce i zmarszczyła czoło; jej bystry umysł analizował to, co usłyszała.
- Nigdy nic nie wiadomo. Mogą cię rozpoznać.
Zmień kolor włosów... to zmienisz twarz. Słowa Geoffreya Washburna z Île de Port
Noir.
- Powtarzam ci, Ŝe widzieli ciemnowłosego męŜczyznę, a w dodatku była noc.
Słuchaj, umiesz się posługiwać wodą utlenioną?
- Nigdy nie rozjaśniałam sobie włosów.
- W takim razie rano poszukam jakiegoś zakładu. Tu na Montparnassie powinno ich
być pełno. Powiada się, Ŝe blondyni mają większe powodzenie...
Badała wzrokiem jego twarz.
- Próbuję sobie wyobrazić, jak będziesz wyglądał.
- Inaczej. Drobna róŜnica, ale powinna wystarczyć.
- MoŜe masz rację. Obyś się tylko nie mylił. - Pocałowała go w policzek: oznaczało to
zmianę tematu. - A teraz wyjaśnij, co się stało? Gdzie byłeś? Czego dowiedziałeś się o tym...
o tym wypadku sprzed pół roku?
- śe wydarzył się niecałe sześć miesięcy temu i właśnie dlatego nie jestem mordercą.
Opowiedział jej wszystko, pomijając jedynie decyzję, którą podjął, Ŝe więcej się juŜ
nie zobaczą. JednakŜe to, co przemilczał, Marie sama odgadła.
- Gdyby ta data, dwudziestego czwartego sierpnia, nie wbita ci się tak mocno w
pamięć, nie przyszedłbyś na spotkanie, prawda?
Skinął głową.
- Masz rację.
- Wiedziałam. Czułam to. W drodze z kawiarni do muzeum przez chwilę ledwo
mogłam oddychać. Miałam wraŜenie, Ŝe się duszę. Wierzysz mi?
- Wolałbym nie wierzyć.
- Ale tak było. 
Siedzieli blisko siebie, ona na łóŜku, on na stojącym obok fotelu. Wyciągnął rękę po
jej dłoń.
- WciąŜ mam wątpliwości, czy słusznie zrobiłem, Ŝe tu przyszedłem... ja znałem tego
człowieka, widziałem jego twarz, byłem w Marsylii jeszcze czterdzieści osiem godzin przed


zabójstwem!
- Ale go nie zabiłeś.
- Więc po co tam pojechałem? I dlaczego inni myślą, Ŝe to ja strzelałem? Istne
szaleństwo! - Zerwał się z krzesła; w jego oczach znów odmalował się ból. - Ale zapominam,
Ŝe nie jestem całkiem normalny... jestem człowiekiem, który nic nie pamięta, nie pamięta
całego swojego Ŝycia.
- Z czasem znajdziesz odpowiedzi. - Marie mówiła tonem rzeczowym, pozbawionym
współczucia. - Jak nie tu, to gdzie indziej, moŜe w samym sobie.
- Oj, chyba nie. Washburn powiedział, Ŝe przy amnezji wszystko się przestawia,
miesza... otwierają się inne tunele, inne okna... - Podszedł do parapetu, oparł się o niego i
spojrzał w dół na światła Montparnasse’u. - Nawet widoki są inne i nigdy nie będą takie jak
dawniej. Gdzieś tam na zewnątrz Ŝyją ludzie, których znam i którzy mnie znają. Tysiące
kilometrów stad Ŝyją róŜni moi znajomi, tacy, których lubię, i tacy, których nie cierpię. MoŜe
mam Ŝonę, dzieci, nie wiem. Czuję się tak, jakbym unosił się na wietrze, który targa mną we
wszystkie strony; ilekroć próbuję opaść na ziemię, znów porywa mnie do góry.
- Wysoko?
- Tak.
- Skakałeś z samolotu. - Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu.
Odwrócił się.
- Skąd wiesz?
- Wczoraj mówiłeś o tym przez sen. Byłeś zlany potem, twarz miałeś rozgrzaną,
czerwoną, musiałam ja przecierać zwilŜonym ręcznikiem.
- Dlaczego rano nic nie wspomniałaś?
- Wspomniałam; spytałam, czy byłeś pilotem albo czy boisz się latania, zwłaszcza
nocą.
- Nie wiedziałem, o co ci chodzi. Trzeba było mnie mocniej przycisnąć.
- Bałam się. Byłeś bliski histerii, a ja nie mam w tych sprawach doświadczenia.
Staram ci się pomóc w odzyskaniu pamięci, ale nie mogę badać twojej podświadomości. To
moŜe tylko lekarz.
- Lekarz? Spędziłem z lekarzem prawie sześć miesięcy.
- Po tym, co o nim opowiadałeś, jestem zdania, Ŝe warto zasięgnąć drugiej opinii.
- Nie! - krzyknął gniewnie, zdziwiony złością, jaka go ogarnęła. - Nie chcę!
- Dlaczego nie? - Marie podniosła się z łóŜka. - Potrzebujesz pomocy, Jasonie. MoŜe
psychiatra...
- Nie! - krzyknął ponownie, nie potrafiąc się opanować, wściekły sam na siebie. - Nie
pójdę do Ŝadnego psychiatry. Nie mogę.
- Ale dlaczego? Wyjaśnij mi - poprosiła stając naprzeciw niego.
- Bo... bo po prostu nie mogę.
- Powiedz mi tylko dlaczego.
Popatrzył na nią, a potem odwrócił się i oparłszy ręce o parapet, znów spojrzał w dół:
- Dlatego, Ŝe się boję. Ktoś mnie okłamał i nawet sobie nie wyobraŜasz, jak bardzo
jestem wdzięczny losowi za to, Ŝe prawda okazała się inna. Ale moŜe to jedyne kłamstwo,
moŜe wszystko poza tym się zgadza? Co wtedy?
- A więc nie chcesz poznać prawdy?
- Chcę, ale bez pomocy psychiatry. - Wyprostował się i oparł o framugę, wciąŜ nie
odrywając wzroku od świateł w dole. - Zrozum, muszę dowiedzieć się o sobie kilku rzeczy...
moŜe nie wszystkiego, ale dostatecznie duŜo, Ŝeby podjąć decyzję. Nie mogę wykluczyć
ewentualności, Ŝe postanowię nie wracać do tego, co minęło. MoŜliwe, Ŝe będę musiał
spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć: to, co było, juŜ nie istnieje, a poniewaŜ nic nie pamiętasz,
moŜe nigdy nie istniało. To, czego człowiek nie pamięta, nie zdarzyło się... przynajmniej dla


niego. - Odwrócił się. - Usiłuję ci wytłumaczyć, Ŝe moŜe tak będzie lepiej.
- To znaczy, interesują cię poszlaki, a nie dowody, tak?
- Interesują mnie pewne... jakby drogowskazy mówiące, co mam robić, a czego nie,
czy mam uciekać, czy...
- A co ze mną?
- To się okaŜe, kiedy trafimy na pierwszy wyraźny ślad. Sama o tym wiesz.
- No to do roboty.
- Tylko pamiętaj: moŜe ci się nie spodobać to, co znajdziemy. Wcale nie Ŝartuję.
- Ale ty mi się podobasz i teŜ wcale nie Ŝartuję. - Pogładziła go po twarzy. -
Ruszajmy. W Ontario dopiero dochodzi piąta, powinnam jeszcze zastać Petera w biurze.
Poproszę go, Ŝeby od razu zabrał się za Treadstone... aha, i Ŝeby podał nam nazwisko kogoś z
ambasady, do kogo w razie konieczności moŜemy się zgłosić.
- Chcesz się przyznać, gdzie jesteś?
- I tak się dowie od telefonistki z centrali międzynarodowej. Ale nie zamierzam
dzwonić z hotelu, a ParyŜ to duŜe miasto. Poza tym będę się zachowywać tak, jakby to była
zwyczajna, towarzyska rozmowa. Powiem, Ŝe u krewnych w Lyonie nudziłam się jak mops,
więc wpadłam na kilka dni do stolicy. Uwierzy.
- Myślisz, Ŝe zna kogoś w tutejszej ambasadzie?
- Peter wszędzie stara się mieć znajomych. To jedna z jego poŜytecznych, choć mniej
atrakcyjnych cech charakteru.
- Czyli pewnie i tu będzie miał. - Wziął płaszcze. - W porządku, więc chodźmy
dzwonić, a potem wybierzemy się na kolację. Kieliszek alkoholu dobrze nam zrobi.
- Przejdźmy koło banku na rue Madeleine. Muszę coś sprawdzić.
- Czego chcesz szukać po nocy?
- Budki telefonicznej. Mam nadzieję, Ŝe jest jakaś w pobliŜu. Była. Na drugiej stronie
ulicy, po przekątnej od banku.

Wysoki blondyn w rogowych okularach, stojący w blasku popołudniowego słońca na
rue Madeleine, zerknął na zegarek. Na chodniku było gęsto od przechodniów, na jezdni
tłoczyły się samochody; jak prawie wszędzie w ParyŜu, panował tu zawrotny ruch.
MęŜczyzna wszedł do budki telefonicznej i rozplatał sznur, na którego końcu zwisała
słuchawka. Zawiązując wcześniej sznur na supeł miał nadzieję, Ŝe kolejne osoby chętne do
skorzystania z telefonu odczytają to jako znak, Ŝe aparat nie działa, i nie zajmą budki. Udało
się.
Znów spojrzał na zegarek; rozpoczęło się odmierzanie czasu. Marie była juŜ w banku.
Za parę minut miała zadzwonić. Wyjął z kieszeni kilka monet, połoŜył je przed sobą na półce
i oparł się o szybę, nie spuszczając oczu z banku po przeciwnej stronie ulicy. Chmura na
moment przysłoniła słońce i ujrzał w szybie swoje odbicie. Popatrzył na nie z zadowoleniem,
przypominając sobie zdziwienie fryzjerki w zagładzie na Montparnasse, która w końcu jednak
zaprowadziła go do kabiny i za zasłoną przeobraziła w blondyna. Po chwili słońce wyjrzało
zza chmury i zadzwonił telefon.
- To ty? - spytała Marie St. Jacques.
- Tak - odparł Bourne.
- Koniecznie postaraj się zdobyć nazwisko faceta i dowiedzieć się, gdzie mieści się
jego gabinet. Tylko nie mów zbyt płynnie po francusku; zrób kilka błędów, zęby wiedział, Ŝe
rozmawia z Amerykaninem. Powiedz mu, Ŝe nie jesteś przyzwyczajony do telefonów w
ParyŜu. A potem trzymaj się ustalonej kolejności. Zadzwonię do ciebie za pięć minut.
- Zaczęło się odliczanie.
- Słucham?
- Nic. Zaczynamy.


- Tak, zaczynamy. Powodzenia.
- Dzięki.
Jason przycisnął widełki, po czym nakręcił numer, który wcześniej zapamiętał.
- La Banque de Valois. Bonjour.
- MoŜe mogłaby mi pani pomóc w takiej sprawie... Pewien bank szwajcarski miał
przekazać na moje konto pokaźną sumę przesyłką kurierską. Chciałbym wiedzieć, czy
pieniądze juŜ dotarły - powiedział, stosując się do wskazówek udzielonych mu przez Marie.
- Momencik. Połączę pana z działem zagranicznym. Rozległ się dzwonek, a po chwili
Ŝeński głos oznajmił:
- Dział zagraniczny. Słucham.
Jason powtórzył prośbę.
- Pana nazwisko?
- Wolałbym porozmawiać z którymś z dyrektorów banku. Zapadło krótkie milczenie.
- Dobrze. Połączę pana z gabinetem wiceprezesa, pana d’Amacourta.
Sekretarka pana d’Amacourta okazała się mniej pomocna; broniła dostępu do swojego
szefa, tak jak to przewidziała Marie. Bourne ponownie skorzystał z jej fachowych rad.
- Proszę pani, chodzi mi o przekaz z Gemeinschaft Bank na Bahnhofstrasse, o
wielocyfrową sumę. A teraz gdyby była pani łaskawa połączyć mnie z panem
d’Amacourtem... bardzo się spieszę.
Decyzja o tym, czy zbyć tak powaŜnego klienta, nie leŜała w kompetencjach
sekretarki. Na drugim końcu linii odezwał się głos zaskoczonego prezesa.
- W czym mogę panu pomóc?
- Czy pan d’Amacourt?
- Tak, Antoine d’Amacourt przy telefonie. Z kim mam przyjemność, jeśli wolno
spytać?
- No nareszcie! Powinni mi byli podać pana nazwisko w Zurychu. Nareszcie!
Następnym razem przypilnuję, Ŝeby następnym razem wiedzieć. - Mówił z akcentem
amerykańskim specjalnie powtarzając słowa.
- Nie rozumiem, monsieur. MoŜe wolałby pan przejść na angielski?
- Chętnie. Nie jestem przyzwyczajony do tych cholernych telefonów we Francji. -
Spojrzał na zegarek: zostały mu niecałe dwie minuty. - Nazywam się Bourne; Jason Bourne.
Osiem dni temu przekazałem na moje konto cztery miliony franków z banku Gemeinschaft w
Zurychu. Zapewniono mnie, Ŝe operacja będzie miała charakter tajny...
- Wszystkie operacje bankowe są tajne.
- Świetnie. Bardzo dobrze. Chciałbym się dowiedzieć, czy pieniądze są juŜ do
podjęcia.
- Proszę pana, tajność operacji polega między innymi na tym, Ŝe bank nie udziela
informacji przez telefon, zwłaszcza osobom nieznanym.
A więc Marie miała rację; coraz bardziej doceniał podstęp, jaki obmyśliła.
- Tego by brakowało! Ale tak jak mówiłem pańskiej sekretarce, bardzo się śpieszę, bo
za kilka godzin opuszczam ParyŜ, a mam jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia.
- Proponuję, Ŝeby wpadł pan do banku.
- Właśnie zamierzam - odparł Bourne, zadowolony, Ŝe rozmowa przybiera taki obrót,
jaki Marie przewidziała. - Chciałbym jednak, Ŝeby wszystko było gotowe, kiedy tam dotrę.
Gdzie się mieści pański gabinet?
- W głębi głównego holu. Za barierką. Środkowe drzwi. Trzeba minąć recepcjonistkę.
- I z panem osobiście będę miał do czynienia?
- Jeśli tak pan sobie Ŝyczy, chociaŜ kaŜdy...
- Panie! - ryknął Bourne, udając nieokrzesanego prostaka zza oceanu. - Tu chodzi o
miliony franków!


- Ze mną osobiście, Monsieur Bourne.
- Doskonale. - PrzyłoŜył palec do widełek. Zostało zaledwie piętnaście sekund. - Jest
teraz druga trzydzieści pięć... - Nacisnął dwukrotnie na widełki, zakłócając połączenie, lecz
nie przerywając go. - Halo! Halo!
- Jestem, monsieur.
- Co za przeklęty telefon! - Ponownie nacisnął widełki, trzy razy w krótkich odstępach
czasu. - Halo! Halo!
- Monsieur, proszę mi podać pański numer.
- Halo! Halo!
- Monsieur Bourne, proszę...
- Nic nie słyszę! - Cztery sekundy, trzy, dwie... - Zadzwonię jeszcze raz. - Wyłączył
się; po upływie trzech sekund zabrzęczał telefon. Bourne podniósł słuchawkę. - Facet nazywa
się d’Amacourt. Środkowe drzwi, w głębi głównego holu.
- W porządku - powiedziała Marie i rozłączyła się. Nakręcił numer banku i wsunął w
otwór monety.
- Je parlais avec Monsieur d’Amacourt quand le téléphone coupe...
- Je regrette, monsieur.
- Monsieur Bourne?
- To pan, panie d’Amacourt?
- Tak, przykro mi, Ŝe te nasze telefony sprawiają panu tyle kłopotu. Ale wracając do
naszej rozmowy, o której pan...
- No właśnie. Minęła druga trzydzieści. Wpadnę do pana o trzeciej.
- Będę pana oczekiwał, monsieur.
Jason ponownie zasupłał sznur i zwiesił na nim słuchawkę, zamiast normalnie ją
odłoŜyć na widełki, po czym wyszedł z budki, przecisnął się szybko przez tłum i skrył w
cieniu markizy. Stał tyłem do sklepowej witryny, z oczami utkwionymi w bank po drugiej
stronie ulicy, i czekał. Przypomniał sobie bank w Zurychu i ryk syren na Bahnhofstrasse. W
ciągu najbliŜszych dwudziestu minut miało się wyjaśnić, czy Marie myli się, czy nie. Jeśli jej
podejrzenia okaŜą się słuszne, na rue Madeleine nie rozlegnie się ryk syren.
Szczupła kobieta w kapeluszu z szerokim rondem częściowo zasłaniającym twarz
odłoŜyła słuchawkę - telefon, z którego korzystała, wisiał na ścianie w banku, na prawo od
wejścia. Następnie otworzyła torebkę, wyjęła puderniczkę i udając, Ŝe poprawia makijaŜ,
przechylała niewielkie lusterko to w jedną, to w drugą stronę. Zadowolona, schowała z
powrotem puderniczkę, zamknęła torebkę i minąwszy okienka kasowe, skierowała się w głąb
holu. Stanęła przy umieszczonej pośrodku sali ladzie, sięgnęła po umocowany na łańcuszku
długopis i zaczęła pisać byle jakie cyfry na pustym blankiecie, który ktoś zostawił na
marmurowym blacie. Niecałe cztery metry dalej znajdowała się biegnąca przez całą szerokość
holu niska, drewniana barierka z małą, mosięŜną bramka pośrodku. Za nią mieściły się biurka
personelu niŜszego szczebla, a tuŜ przy samej ścianie, przed drzwiami do pięciu gabinetów,
biurka pięciu sekretarek. Na środkowych drzwiach widniał pozłacany napis:
M. A. R. D’AMACOURT, AFFAIRES ÉTRANGÈRES
PREMIER VICE-PRÉSIDENT
Marie zdawała sobie sprawę, Ŝe jeśli trafnie wszystko odgadła, jej podejrzenia za
chwilę się potwierdzą. A jeŜeli się potwierdzą, wówczas musi zobaczyć owego M. A. R.
d’Amacourta, Ŝeby wiedzieć, jak gość wygląda. Z nim to bowiem Jason powinien się
skontaktować, z nim musi porozmawiać, ale nie tu, nie w banku.
Miała rację. Nastąpiło wyraźne oŜywienie. Sekretarka urzędująca pod drzwiami
d’Amacourta zgarnęła notes, wpadła do gabinetu szefa, pół minuty później wybiegła i
chwyciła za telefon. Nakręciła trzycyfrowy numer, łącząc się z kimś wewnątrz budynku, i
powiedziała coś do słuchawki czytając z notesu.


Po dwóch minutach drzwi gabinetu otworzyły się i w progu stanął d’Amacourt,
zniecierpliwiony przedłuŜającą się zwłoką. Był to męŜczyzna w średnim wieku o
przedwcześnie postarzałej twarzy, który wyraźnie starał się odmłodzić o kilka lat. Jego
rzadkie, ciemne włosy były modnie przystrzyŜone i zaczesane tak, Ŝeby zasłonić łysinę; nic
jednak nie mogło ukryć obrzęków pod oczami świadczących o tym, Ŝe zbyt wiele godzin
spędza przy dobrym winie. Zimne, świdrujące spojrzenie zdradzało człowieka o
wymagającym usposobieniu, który nieustannie ma się na baczności. Szorstkim tonem spytał o
coś sekretarkę; kobieta odwróciła się od niego, Ŝeby ukryć swoją reakcję.
D’Amacourt wrócił do gabinetu, nie zamykając za sobą drzwi - był jak dzikie zwierzę
w otwartej klatce. Minęła kolejna minuta; sekretarka co rusz zerkała w prawo czekając na coś,
na kogoś. Wreszcie odetchnęła głęboko, z ulgą, na moment przymykając oczy.
Na ścianie po lewej stronie od wejścia, tuŜ nad dwuskrzydłowymi drzwiami z
ciemnego drewna, nagle zapaliło się zielone światło: znak, Ŝe ktoś wsiadł do windy. Po kilku
sekundach drzwi rozsunęły się i z kabiny wyszedł starszawy, elegancki jegomość z małą
czarną kasetką, niewiele większą od dłoni. Marie patrzyła przed siebie z uczuciem satysfakcji,
a zarazem i strachu; nie pomyliła się. Czarną kasetkę przechowywano w strzeŜonym pokoju
zawierającym tajne dokumenty; aby móc ją stamtąd wynieść, swój podpis na odpowiednim
blankiecie złoŜył człowiek o nieskazitelnej reputacji, uczciwy, nie przekupny, który właśnie
mijał ustawione w holu biurka, kierując się w stronę otwartych drzwi.
Na widok zbliŜającego się męŜczyzny sekretarka poderwała się z miejsca; skinęła mu
głową na powitanie, a następnie wprowadziła go do gabinetu swojego szefa. Po chwili
zamknęła drzwi i wróciła do biurka.
Marie spojrzała na zegarek, na wskazówkę sekundnika. Chciała zdobyć jeszcze jeden
dowód; Ŝeby tego dokonać, musiała jednak wejść za balustradę i rzucić okiem na biurko
sekretarki. Wiedziała, Ŝe jeśli nastąpi to, czego się spodziewa, to nastąpi juŜ za chwilę i
będzie trwało krótko.
Podeszła do bramki i grzebiąc w torebce uśmiechnęła się obojętnie do recepcjonistki,
która rozmawiała przez telefon. Bezgłośnie wymówiła nazwisko d’Amacourta i minąwszy
zaskoczoną kobietę, schyliła się i otworzyła sobie bramkę. Pośpiesznie ruszyła przed siebie;
sprawiała wraŜenie zdeterminowanej, choć niezbyt rozgarniętej klientki banku Valois.
- Pardon, madame! - zawołała recepcjonistka, przysłaniając ręką słuchawkę. -
Słucham, czym mogę pani słuŜyć?
Marie powtórzyła nazwisko wiceprezesa:
- Monsieur d’Amacourt.
Teraz z kolei sprawiała wraŜenie miłej, uprzejmej klientki spóźnionej na umówione
spotkanie, która nie chce kłopotać swoją osobą pochłoniętej obowiązkami pracownicy banku.
- Obawiam się, Ŝe jestem juŜ spóźniona. Pomówię tylko z jego sekretarką -
powiedziała ruszając w stronę biurka pod ścianą.
- Halo, madame! Muszę panią zapowiedzieć...
Szum elektrycznych maszyn do pisania oraz przytłumiony odgłos rozbrzmiewających
wokół rozmów zagłuszył jej słowa. Marie zbliŜyła się do srogo wyglądającej sekretarki, która
podniosła głowę i popatrzyła na nią równie zaskoczona jak recepcjonistka.
- Słucham panią? W czym mogę pomóc?
- Ja do pana d’Amacourta.
- Niestety, odbywa naradę. Czy jest pani umówiona?
- Tak, oczywiście - odparła Marie, szukając czegoś w torebce. Sekretarka spojrzała na
terminarz, który leŜał przed nią na biurku.
- Obawiam się, Ŝe nie mam nikogo wyznaczonego na tę godzinę.
- Och, aleŜ ze mnie gapa! - zawołała zakłopotana klientka. - Dopiero teraz się
zorientowałam! Jestem umówiona na jutro, nie na dzisiaj! Najmocniej przepraszam.


Odwróciła się i odeszła szybkim krokiem. Sprawdziła to, co chciała, i zdobyła kolejny
dowód. W aparacie na biurku sekretarki paliło się pojedyncze światełko; d’Amacourt, nie
korzystając z pośrednictwa sekretarki, osobiście nakręcił jakiś numer i połączył się z kimś na
mieście. Konto Jamesa Bourne’a zawierało ściśle określone, poufne instrukcje, których nie
wolno było zdradzić posiadaczowi.

Czekając w cieniu markizy Bourne zerknął na zegarek: za jedenaście trzecia. Marie
powinna juŜ być z powrotem przy telefonie nie opodal wejścia i śledzić wszystko, co się
wewnątrz dzieje. Za kilka minut poznają prawdę; moŜe Marie juŜ ją zna.
Spacerował wolno wzdłuŜ wystawy sklepowej, cały czas bacznie obserwując wejście
do banku. Kiedy sprzedawca uśmiechnął się do niego, przypomniał sobie, Ŝe powinien unikać
zwracania na siebie uwagi. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów, zapalił jednego i znów
spojrzał na zegarek. Do trzeciej brakowało ośmiu minut.
I nagle ich dojrzał. Jednego wręcz rozpoznał! Trzej porządnie ubrani męŜczyźni szli
pośpiesznie rue Madeleine - byli pochłonięci rozmową, ale oczy mieli zwrócone przed siebie.
Wyprzedzali wolniejszych przechodniów, przepraszając ich z uprzejmością nietypową dla
rodowitych paryŜan. Jason skupił się na człowieku idącym pośrodku. Nie ulegało
wątpliwości: to był on. MęŜczyzna zwany Johannem!
„Daj sygnał Johannowi, Ŝeby szedł tam do budynku. Wrócimy po nich później”.
Słowa te wypowiedział na Steppdeckstrasse wysoki, chudy męŜczyzna w okularach o złotych
oprawkach. Johann. Przysłali go z Zurychu, poniewaŜ widział Jasona Bourne’a. A to
oznaczało jedno: nie mają Ŝadnych jego zdjęć.
Trzej męŜczyźni byli juŜ przy wejściu do banku. Dwóch znikło wewnątrz, trzeci został
przy drzwiach. Bourne ruszył w stronę budki: odczeka jeszcze cztery minuty, a potem nakręci
numer Antoine’a d’Amacourta.
Rzucił na ziemię papierosa, przydeptał go butem i otworzył oszklone drzwi.
- Regardez! - usłyszał za plecami czyjś głos.
Wstrzymując oddech, odwrócił się na pięcie. Nie ogolony, ale poza tym niczym się
nie wyróŜniający przechodzień wskazywał ręką na budkę.
- Pardon?
- Le téléphone. Il n’opère pas. La corde est en noeud.
- Oh? Merci. Maintenant, j’essayerais. Merci bien.
MęŜczyzna wzruszył ramionami i oddalił się. Bourne wszedł do budki; cztery minuty
juŜ minęły. Wyciągnął z kieszeni kilka monet, Ŝeby starczyło na dwie rozmowy, i wykręcił
pierwszy numer.
- La Banque de Valois. Bonjour.
Nie upłynęło dziesięć sekund, d’Amacourt podniósł słuchawkę. W jego głosie słychać
było napięcie.
- To pan, Monsieur Bourne? Myślałem, Ŝe jest pan w drodze do banku.
- Obawiam się, Ŝe nastąpiła nagła zmiana planów. Zadzwonię do pana jutro.
Patrząc przez szybę dojrzał samochód, który zatrzymał się przy krawęŜniku po drugiej
stronie ulicy, dokładnie na wprost wejścia do banku. MęŜczyzna, który pozostał na zewnątrz,
skinął głową kierowcy.
- ...pomóc? - spytał d’Amacourt.
- Słucham?
- Pytałem, czy mogę panu w czymś pomóc. Mam potwierdzenie pańskiego przekazu.
Wszystko jest przygotowane do wypłaty.
Nie wątpię, pomyślał Bourne, i zastosował drobny podstęp.
- Niestety, muszę wieczorem być w Londynie. Niedługo mam samolot, ale jutro wrócę
do ParyŜa. Proszę zatrzymać papiery u siebie, dobrze?


- Leci pan do Londynu, monsieur?
- Zadzwonię do pana jutro. A teraz muszę złapać taksówkę i pędzić na Orly.
Odwiesił słuchawkę i przez chwilę obserwował wejście. Niecałe pół minuty później
Johann z kompanem wybiegli z banku, zamienili słowo z facetem przy drzwiach i wszyscy
trzej wsiedli do czekającego samochodu.
Samochód, który miał im słuŜyć do ucieczki po zabójstwie Bourne’a, ruszył pędem w
stronę lotniska. Jason zapamiętał numery rejestracyjne, po czym wykonał drugi telefon. Był
pewien, Ŝe jeśli nikt inny nie korzysta z płatnego aparatu w banku, Marie podniesie
słuchawkę przy pierwszym dzwonku. Tak teŜ się stało.
- Halo?
- Widziałaś coś?
- Pewnie. Trzeba przycisnąć d’Amacourta.


12

Chodzili po sklepie, krąŜąc między stoiskami. Marie jednak nie oddalała się od
szerokiego okna wychodzącego na ulicę; cały czas obserwowała wejście do banku po
przeciwnej stronie rue Madeleine.
- Wybrałem ci dwie apaszki - powiedział Bourne.
- Nie trzeba było. Strasznie tu drogo.
- Słuchaj, zbliŜa się czwarta. Skoro jeszcze nie opuścił banku, to pewnie nie wyjdzie
przed końcem pracy.
- Chyba nie; gdyby się z kimś umówił, juŜ dawno by wyszedł. Ale musieliśmy
sprawdzić.
- Zapewniam cię, ci jego kumple są teraz na Orly i ganiają po wszystkich salach
odpraw. Nawet nie mogą pytać, czy jestem na liście pasaŜerów, bo nie wiedzą, jakim
posługuję się nazwiskiem.
- Liczą, Ŝe ten facet z Zurychu cię rozpozna.
- Tak, ale on będzie szukał kuśtykającego bruneta, a nie mnie. Chodźmy do banku.
PokaŜesz mi d’Amacourta.
- Nie, Jasonie. - Marie potrząsnęła głową. - Pod sufitem zainstalowane są kamery z
szerokokątnymi obiektywami. Jeszcze ktoś obejrzy taśmy i zauwaŜy cię.
- NajwyŜej zauwaŜą blondyna w okularach.
- No to mnie skojarzą. Kręciłam się po holu. Rozmawiałam z recepcjonistką i
sekretarką.
- Myślisz, Ŝe wszyscy są w zmowie? Wątpię.
- Wystarczy wymyślić byle jaki pretekst, Ŝeby bank udostępnił... - Nagle zamilkła i
chwyciła Jasona za ramię; patrzyła przez szybę na wejście do banku. - To on! D’Amacourt!
Ten w płaszczu z czarnym aksamitnym kołnierzem!
- Ten, co właśnie obciąga sobie rękawy?
- Tak.
- W porządku. Spotkamy się w hotelu.
- Bądź ostroŜny. UwaŜaj na siebie.
- Zapłać za apaszki. LeŜą tam z tyłu, na kontuarze.
Wybiegł ze sklepu i stanąwszy przy krawęŜniku, gdzie nie padał juŜ cień markizy,
zmruŜył oczy przed słońcem wypatrując jakiejś luki między samochodami, Ŝeby przejść na
druga stronę ulicy, ale ruch był zawrotny. D’Amacourt skręcił w prawo i wolnym krokiem
zaczął się oddalać; nie sprawiał wraŜenia człowieka, który śpieszy się na umówione
spotkanie. Miał w sobie coś z napuszonego pawia, któremu ktoś oskubał nieco ogon.
Bourne dotarł do skrzyŜowania, przeszedł przez ulicę na zielonym świetle i podąŜył za
bankierem. Kiedy d’Amacourt zatrzymał się przy kiosku, Ŝeby kupić wieczorne wydanie
gazety, Jason przystanął przed sklepem sportowym; kiedy d’Amacourt ruszył dalej, Jason
uczynił to samo.
Na wprost dojrzał kawiarnię o ciemnych szybach i cięŜkich drewnianych drzwiach z
solidnymi okuciami. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, Ŝeby odgadnąć, co to za lokal;
odwiedzali go męŜczyźni, którzy przychodzili się napić, często przyprowadzając ze sobą
kobiety, o jakich inni męŜczyźni milczą w towarzystwie. W kaŜdym razie miejsce świetnie
nadawało się do tego, Ŝeby odbyć tu rozmowę z Antoine’em d’Amacourtem. Jason
przyśpieszył kroku i zrównał się z bankierem. Odezwał się do niego tą samą łamaną
francuszczyzną z wyraźnym amerykańskim akcentem co przez telefon.
- Bonjour, monsieur. Je... pense que vous... êtes Monsieur d’Amacourt. Nie mylę się,
prawda?


Bankier stanął jak wryty. Przypomniał sobie głos i w jego zimnym spojrzeniu
odmalował się strach. D’Amacourt jakby się skurczył i do reszty zwinął przerzedzony ogon.
- Bourne? - upewnił się szeptem.
- Pańscy przyjaciele są chyba mocno zaniepokojeni. Latają po całym lotnisku i pewnie
się zastanawiają, czy przypadkiem nie wprowadził ich pan w błąd... i to świadomie.
- Co takiego? - D’Amacourt z przeraŜenia wytrzeszczył oczy.
- Wejdźmy tu do środka - powiedział Jason, stanowczym ruchem przytrzymując
bankiera za łokieć. - Myślę, Ŝe powinniśmy porozmawiać.
- Ja nic nie wiem! Wykonywałem tylko polecenia, które przyszły wraz z przekazem!
Nie mam z tym nic wspólnego!
- CzyŜby? Kiedy zadzwoniłem do pana po raz pierwszy, oznajmił pan, Ŝe nie moŜe mi
udzielić Ŝadnych informacji przez telefon; nie chciał pan mówić o operacjach bankowych z
nie znaną sobie osoba. Ale kiedy zadzwoniłem po raz drugi, dwadzieścia minut później,
oświadczył pan, Ŝe wszystko jest gotowe do wypłaty. A to juŜ konkretna informacja, nie sądzi
pan? Wejdźmy do środka.
Kawiarnia stanowiła jakby zminiaturyzowaną wersję „Drei Alpenhäuser” w Zurychu -
stoliki pod ścianą, oddzielone od siebie wysokimi przepierzeniami, przyćmione światła. Ale
na tym kończyły się podobieństwa: lokal na rue Madeleine był przecieŜ w samym sercu
ParyŜa, a więc zamiast kufli piwa wszędzie stały karafki z winem. Jason poprosił kelnera o
stolik w rogu i przy takim usiedli.
- Napije się pan? - spytał d’Amacourta. - Przyda się panu łyk czegoś mocnego.
- CzyŜby? - odparł chłodno bankier, ale zamówił whisky.
W czasie krótkiej przerwy, zanim na stole pojawiły się drinki, d’Amacourt wsunął
nerwowo rękę pod obcisły płaszcz i wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Bourne potarł
zapałkę i podetknął bankierowi pod nos. Prawie pod sam nos.
- Merci. - D’Amacourt zaciągnął się głęboko, po czym wyjął z ust papierosa i jednym
haustem opróŜnił do połowy zawartość niewielkiej szklanki. - To nie ze mną powinien pan
rozmawiać.
- A z kim?
- Nie wiem, moŜe z jednym z właścicieli banku, ale na pewno nie ze mną.
- Proszę wyjaśnić, dlaczego nie z panem.
- Poczyniono pewne zastrzeŜenia. Banki prywatne mają nieco bardziej elastyczne
przepisy niŜ banki akcyjne.
- To znaczy?
- Mamy, Ŝe tak powiem, większą swobodę działania, jeśli chcemy iść na rękę
niektórym klientom lub zaprzyjaźnionym bankom. Wobec banków, których akcje kaŜdy moŜe
kupić na giełdzie, stosuje się znacznie ostrzejsze zasady postępowania. Ale zuryski
Gemeinschaft, podobnie jak Valois, jest bankiem prywatnym.
- A więc Gemeinschaft przekazał wam jakieś instrukcje?
- Instrukcje... zastrzeŜenia... tak.
- Kto jest właścicielem Valois?
- Kto? Konsorcjum. Dziesięciu lub dwunastu ludzi i ich rodziny.
- W takim razie muszę się zadowolić rozmową z panem, prawda? Trudno, Ŝebym
uganiał się za nimi wszystkimi po całym ParyŜu.
- AleŜ ja jestem tylko pracownikiem!
D’Amacourt wypił do końca whisky, zgniótł niedopałek i sięgnął po kolejnego
papierosa, i po zapałki.
- Co to za zastrzeŜenia? - spytał Bourne.
- Monsieur, mógłbym stracić pracę!
- MoŜe pan stracić Ŝycie - odparł Jason zdumiony łatwością, z jaką przyszło mu


wymówić te słowa.
- Naprawdę nie mam tak uprzywilejowanej pozycji, jak się panu wydaje.
- Ani tak małego rozumku, jak usiłuje mi pan wmówić. - Jason zmierzył bankiera
wzrokiem. - Wiem, co z pana za typ, panie d’Amacourt. Widać to po pańskim ubiorze,
fryzurze, nawet po pańskim, jakŜe dumnym, chodzie. Nie wierzę, Ŝe taki człowiek jak pan
zostaje wiceprezesem Valois i nie zadaje pytań; pan się zawsze dobrze zabezpiecza. Nie tyka
się pan Ŝadnej śmierdzącej sprawy, dopóki nie jest pan pewien, Ŝe nic się panu nie stanie. Ale
mnie się pan nie wymknie, jasne? Więc mów pan, co to za zastrzeŜenia!
D’Amacourt zapalił zapałkę i nie spuszczając oczu z Jasona, przytknął ją do
papierosa.
- Nie powinien mi pan grozić, Monsieur Bourne. Jest pan bardzo bogatym
człowiekiem. Wystarczy mi zapłacić. - Uśmiechnął się nerwowo. - Swoją drogą, nie myli się
pan. Rzeczywiście zadałem kilka pytań. ParyŜ to nie Zurych. Tu człowiek na moim
stanowisku musi mieć uszy otwarte... nawet jeśli nie otrzymuje odpowiedzi.
Bourne odsunął się nieco, obracając szklankę w dłoni; odgłos brzęczących kostek lodu
wyraźnie irytował bankiera.
- Niech pan poda rozsądną cenę, to pogadamy - oznajmił wreszcie.
- Jestem rozsądnym człowiekiem, Monsieur Bourne. Umówmy się, Ŝe to pan ustali
cenę w zaleŜności do wagi informacji. Na całym świecie istnieje zwyczaj, Ŝe klienci
odwdzięczają się bankierom za udzielanie porad. Chciałbym widzieć w panu swojego klienta.
- Nie wątpię. - Bourne uśmiechnął się i pokręcił głową, zdumiony tupetem rozmówcy.
- I w ten sposób przeszliśmy od łapówki do miłego upominku za poradę i inne usługi.
D’Amacourt wzruszył ramionami.
- Akceptuję pańską definicję; gdyby ktoś pytał, właśnie tak odpowiem.
- Te zastrzeŜenia...
- Wraz z przekazem otrzymaliśmy z Zurychu une fiche plus confidentielle...
- Une fiche? - wtrącił Jason; przypomniał sobie, Ŝe kiedy Koenig wszedł do gabinetu
Apfela w banku Gemeinschaft, uŜył tego samego słowa. - JuŜ kiedyś słyszałem to
określenie...
- Właściwie jest ono mocno przestarzałe. Wywodzi się z połowy dziewiętnastego
wieku, kiedy to wielkie banki, zwłaszcza Rothschildów, starały się panować nad
międzynarodowym przepływem pieniądza.
- No świetnie. A co to oznacza w tym wypadku?
- Oddzielne, zapieczętowane instrukcje, które naleŜy otworzyć i wykonać, kiedy ma
miejsce jakaś operacja.
- Operacja?
- Wpłata lub wypłata.
- A gdybym podszedł do okienka, podał blankiet i poprosił o pieniądze?
- Na komputerze pojawiłyby się dwie gwiazdki i skierowano by pana do mnie.
- I tak skierowano mnie do pana. Telefonistka z centrali połączyła mnie z pańską
sekretarką.
- Ot, zwykły zbieg okoliczności. W dziale zagranicznym poza mną jest dwóch
wyŜszych urzędników. Równie dobrze mogłaby połączyć pana z nimi, ale oni, zerknąwszy na
fiche, skierowaliby pana do mnie jako do wiceprezesa.
- Rozumiem - odparł Jason, choć wcale nie był pewien, czy rzeczywiście wszystko
rozumie; istniała drobna luka, którą bankier musiał uzupełnić. - Chwileczkę. PrzecieŜ kiedy
kazał pan przynieść sobie do gabinetu papiery dotyczące przekazu, nie wiedział pan o
istnieniu Ŝadnych instrukcji, prawda?
- Dlaczego kazałem je przynieść, tak? - D’Amacourt najwyraźniej spodziewał się tego
pytania. - Niech pan będzie rozsądny, monsieur, i postawi się w mojej sytuacji. Dzwoni


człowiek, przedstawia się, mówi, Ŝe chodzi o miliony franków. O miliony, monsieur. Czy na
moim miejscu nie chciałby mu pan wyświadczyć przysługi? Ominąć tego czy tamtego
przepisu?
Patrząc na podstarzałego eleganta, Jason zdał sobie sprawę, Ŝe takie wytłumaczenie
absolutnie nie powinno go dziwić.
- No dobrze - rzekł. - A te instrukcje. Jak brzmiały?
- NaleŜało zadzwonić pod podany numer telefonu, oczywiście zastrzeŜony, i wykonać
otrzymane tą drogą polecenia.
- Pamięta go pan?
- Staram się nie zapominać takich rzeczy, monsieur.
- Jasne. A więc?
- Najpierw muszę się zabezpieczyć, monsieur. Co pan powie, gdyby ktoś się
interesował, skąd pan ma ten numer? Moje pytanie jest jak to się mówi, czysto retoryczne.
- Czyli Ŝe zna pan odpowiedź, tak? No dobrze, co mam mówić, gdyby się ktoś
interesował?
- śe pewna osoba w Zurychu, za bardzo duŜą opłatą, złamała nie tylko surowy
regulamin banku na Bahnhofstrasse, ale równieŜ prawo szwajcarskie.
- Nawet znam takiego człowieka - powiedział Bourne, któremu znów stanęła przed
oczami twarz Koeniga. - Istotnie złamał regulamin.
- Pracownik banku Gemeinschaft? Pan chyba Ŝartuje!
- Bynajmniej. Nazywa się Koenig. Urzęduje na pierwszym piętrze.
- Zapamiętam to sobie.
- Nie wątpię. A teraz numer...
D’Amacourt podyktował numer telefonu, który Jason zapisał na serwetce.
- Skąd mogę mieć pewność, Ŝe się zgadza?
- Jeszcze mi pan nie zapłacił. To chyba wystarczająca gwarancja - odparł bankier.
- W porządku.
- Skoro jednak cena zaleŜy od wagi informacji, zdradzę panu, Ŝe jest to drugi numer;
pierwszy został usunięty.
- Nie rozumiem. D’Amacourt pochylił się.
- Kurier przywiózł fotostat oryginalnej fiche. Zamknięty w czarnej, zapieczętowanej
kasetce. Starszy rangą pracownik banku, któremu podlega archiwum, poświadczył jej
otrzymanie. Znajdujące się w środku instrukcje zaopatrzone są w podpis jednego z właścicieli
banku Gemeinschaft uwierzytelniony przez szwajcarskiego notariusza. Ich treść jest jasna i
prosta. We wszystkich sprawach dotyczących konta Jasona C. Bourne’a naleŜy bezzwłocznie
dzwonić do Stanów Zjednoczonych po dalsze szczegółowe polecenia... W tym miejscu
pierwotna wersja dokumentu została zmieniona - numer nowojorski usunięto, a zamiast niego
wstawiono numer paryski; zmianę parafowano.
- Nowojorski? - spytał Bourne. - Skąd pan to wie, Ŝe to był numer nowojorski?
- W nawiasie przed właściwym numerem widniał nietknięty kod: dwieście dwanaście.
Jako wiceprezes działu zagranicznego codziennie go nakręcam.
- Trochę niechlujna robota.
- Tak. MoŜe ktoś się spieszył albo nie do końca rozumiał, co robi. Gdyby zmieniono
tekst instrukcji, potrzebny byłby nowy podpis notariusza. Zresztą, zwaŜywszy na ilość
telefonów w Nowym Jorku, sam kod na niewiele moŜe się przydać. W kaŜdym razie uznałem,
Ŝe zmiana numeru daje mi prawo do postawienia kilku pytań. Bankierzy nie cierpią poprawek
w dokumentach.
D’Amacourt dotknął pustej szklanki.
- Napije się pan jeszcze? - spytał Jason.
- Nie, dziękuję. Nie chcę przeciągać naszej rozmowy.


- Więc proszę mówić dalej.
- Zastanawiam się, monsieur, Ŝe moŜe powinien pan choć w przybliŜeniu określić
sumę, zanim podejmę wątek.
Bourne popatrzył na niego uwaŜnie.
- W granicach pięciu - rzekł.
- Pięciu czego?
- Pięciu cyfr.
- Dobrze, będę kontynuował. Telefon odebrała kobieta...
- Kobieta? Co pan jej powiedział?
- Prawdę. śe jestem wiceprezesem Valois i postępuję według instrukcji zuryskiego
banku Gemeinschaft. Co innego miałem mówić?
- Proszę dalej.
- Oznajmiłem, Ŝe zadzwonił do mnie człowiek, który przedstawił się jako Jason
Bourne. Spytała kiedy; odparłem, Ŝe przed kilkoma minutami. Zaczęła się dopytywać o treść
naszej rozmowy. Wówczas wyłuszczyłem jej swoje wątpliwości. Powiedziałem, Ŝe zgodnie z
oryginalną instrukcją powinienem dzwonić do Nowego Jorku, a nie do ParyŜa. Ona na to, Ŝe
to nie mój interes, Ŝe zmianę numeru parafowano i czy chcę, Ŝeby poinformowała
Gemeinschaft, Ŝe urzędnik Valois odmawia wykonania ich poleceń?
- Chwileczkę. Kim była ta kobieta?
- Nie mam pojęcia.
- Nie przedstawiła się? Nie spytał jej pan o nazwisko?
- W przypadku fiche obowiązują takie zasady. JeŜeli rozmówca poda nazwisko, to
dobrze; jeśli nie, nie naleŜy pytać.
- Ale o zmianę numeru pan zapytał?
- Tak, był to drobny wybieg, Ŝeby zdobyć więcej informacji. Dokonał pan transferu
znacznej sumy pieniędzy, czterech milionów franków; był pan więc powaŜnym klientem, a
zatem moŜe i kimś bardzo wpływowym... W takiej sytuacji człowiek się waha, potem
ustępuje, potem znów się waha, potem znów ustępuje, a w trakcie dowiaduje się róŜnych
rzeczy. Zwłaszcza jeśli osoba, z którą rozmawia, zdradza coraz większy niepokój. A
zapewniam pana, Ŝe moja rozmówczyni, była wyraźnie zdenerwowana.
- Czego się pan dowiedział?
- śe jest pan niebezpiecznym człowiekiem.
- Pod jakim względem?
- Nie powiedziała mi. PoniewaŜ jednak uŜyła tego sformułowania, zapytałem, czy
przypadkiem nie jest to sprawa dla Sûreté. Otrzymałem bardzo dziwną odpowiedź. „On jest
poza zasięgiem Sûreté, poza zasięgiem Interpolu”.
- I co pan z tego wywnioskował?
- śe cała sprawa jest mocno skomplikowana, Ŝe nie wiadomo, co się za nią kryje, i
lepiej się do niej nie mieszać. Ale odkąd pana poznałem, doszedłem do jeszcze jednego
wniosku.
- Mianowicie?
- śe naleŜy mi się bardzo godziwe wynagrodzenie, bo jednak muszę się mieć na
baczności. Kto wie, moŜe ci, którzy pana szukają, teŜ są poza zasięgiem Sûreté i Interpolu.
- Pomówimy o tym później. Powiedział pan tej kobiecie, Ŝe jestem w drodze do
banku?
- Tak, Ŝe umówiliśmy się za kwadrans. Poprosiła, abym zaczekał przy telefonie, Ŝe za
moment wróci. Nie ulega wątpliwości, Ŝe w tym czasie gdzieś dzwoniła. Po chwili
poinstruowała mnie, co mam robić. A więc przetrzymać pana u siebie w gabinecie, dopóki u
mojej sekretarki nie zjawi się wysłannik, który spyta o pewną operację związaną z bankiem w
Zurychu. Dopiero wtedy miałem pana wypuścić i ruchem głowy wskazać temu człowiekowi.


Chodziło o to, Ŝeby uniknąć pomyłki. Wysłannik oczywiście przyszedł... właściwie było ich
dwóch, stanęli przy kasach, Ŝeby na pana zaczekać, a pan się nie pojawił. Po drugim pańskim
telefonie, kiedy oznajmił mi pan, Ŝe leci do Londynu, wyszedłem z gabinetu, Ŝeby przekazać
wysłannikowi tę wiadomość. Sekretarka wskazała mi dwóch męŜczyzn. Powiedziałem im o
rozmowie z panem. Resztę pan zna.
- Nie zdziwiło pana, Ŝe nie wiedzą, jak wyglądam?
- Nie tyle zdziwiło, co dało mi do myślenia. Zresztą powiedziałem tej kobiecie, Ŝe
wykonanie poleceń z fiche, czyli nakręcenie jakiegoś numeru i przeprowadzenie anonimowej
rozmowy telefonicznej, to zupełnie co innego niŜ jawne, bezpośrednie angaŜowanie się w
cudze sprawy.
- Jak zareagowała?
D’Amacourt odchrząknął.
- Dała mi wyraźnie do zrozumienia, Ŝe strona, jaką reprezentuje... powaŜni klienci,
których prestiŜ potwierdza owa fiche, odwdzięczą się za pomoc. Jak pan widzi, niczego przed
panem nie ukrywam... Chyba rzeczywiście nie wiedzą, jak pan wygląda.
- Jeden z tych dwóch facetów, którzy przyszli do banku, widział mnie w Zurychu.
- W takim razie inni nie dowierzają jego oczom. Albo nie są pewni, czy faktycznie
pana rozpozna.
- Dlaczego tak pan uwaŜa?
- Dlatego, monsieur, Ŝe ta kobieta bardzo nalegała, Ŝebym im pomógł. Proszę mi
wierzyć, absolutnie nie chciałem się zgodzić na jakąkolwiek współpracę, upierałem się, Ŝe to
wbrew zasadom, i wtedy ona powiedziała, Ŝe nie istnieje ani jedno pańskie zdjęcie. Co jest
wierutnym kłamstwem.
- CzyŜby?
- Oczywiście. KaŜdy paszport zawiera zdjęcie. Proszę mi pokazać choć jednego
urzędnika imigracyjnego, którego nie dałoby się albo przekupić, albo oszukać. Wystarczy
dziesięć sekund, Ŝeby zrobić odbitkę fotografii... prosta sprawa. Ci ludzie przeoczyli dobrą
okazję.
- Istotnie.
- Z pańskiej reakcji wynika coś bardzo ciekawego - ciągnął d’Amacourt. - Oj, drogo ta
rozmowa będzie pana kosztować.
- Co wynika?
- śe ma pan paszport na inne nazwisko. Kim pan jest, Monsieur Bourne?
Jason milczał obracając w ręku szklankę.
- Kimś, kto moŜe panu dobrze zapłacić.
- Zadowalająca odpowiedź. Po prostu jest pan moim klientem, Jasonem Bourne’em.
Muszę jednak uwaŜać na siebie.
- Chcę mieć ten nowojorski numer. MoŜe pan go zdobyć? Dostałby pan sporą sumkę
ekstra.
- Przykro mi, ale nie widzę sposobu.
- Mógłby go pan odczytać z fiche. Pod mikroskopem.
- Monsieur, kiedy powiedziałem, Ŝe numer usunięto, nie miałem na myśli, Ŝe jest
wykreślony. On nie istnieje, został wycięty.
- Więc ktoś w Zurychu go ma.
- Wycięty skrawek mogli zniszczyć.
- Ostatnie pytanie. - Jason pragnął juŜ zakończyć rozmowę. - Dotyczy zresztą i pana.
Bez odpowiedzi nie będzie zapłaty.
- Zamieniam się w słuch. O co chodzi?
- Gdybym zjawił się w Valois, nie umawiając się z panem wcześniej, czy wtedy
równieŜ zadzwoniłby pan pod wskazany numer telefonu?


- Naturalnie; nie wolno mi lekcewaŜyć instrukcji zawartych w fiche. Pochodzą od
waŜnych i wpływowych osób. Groziłoby to wyrzuceniem z pracy.
- Więc w jaki sposób moŜemy, pan i ja, wycofać pieniądze z konta?
D’Amacourt zacisnął usta.
- Istnieje metoda. Podjęcie in absentia. Wypełnia się blankiety i przesyła wraz z
pisemnym zleceniem, z tym Ŝe podpis musi być poświadczony przez renomowanego
notariusza. Nie byłbym wówczas w stanie czemukolwiek przeszkodzić.
- Ale i tak musiałby pan powiadomić kogo trzeba.
- To kwestia odpowiedniego zgrania w czasie. Gdyby na przykład zadzwonił do mnie
prawnik, z którym bank Valois miewa częste kontakty, i poprosił, Ŝebym przygotował pewną
ilość czeków bankierskich w celu dokonania nimi wypłaty potwierdzonego przekazu z
zagranicy, na pewno bym się zgodził. Ustalilibyśmy, Ŝe wkrótce prześle mi wypełnione
blankiety; czeki oczywiście powinny być wystawione na okaziciela, co jest powszechnie
stosowanym zwyczajem przy obecnych wysokich podatkach. Goniec zjawiłby się w banku w
porze największego ruchu i zostawił blankiety wraz z pisemnym zleceniem mojej sekretarce,
osobie godnej zaufania, pracującej u nas od wielu lat; ona zaś przyniosłaby mi wszystko do
podpisania.
- Wraz z plikiem innych dokumentów, które wymagają pańskiego podpisu.
- Dokładnie tak. I nakręcając podany w fiche numer telefonu, patrzyłbym, jak goniec
opuszcza z czekami bank.
- A czy przypadkiem nie zna pan jakiejś renomowanej firmy adwokackiej w ParyŜu?
Albo moŜe mógłby mi pan polecić konkretnego prawnika?
- Owszem, właśnie ktoś taki przyszedł mi do głowy.
- Ile będzie mnie kosztował?
- Dziesięć tysięcy franków.
- Drogo.
- Bynajmniej. Jest to człowiek powszechnie szanowany, z długoletnią praktyką
sędziowską.
- A pana wynagrodzenie? MoŜe je ustalmy.
- Tak jak mówiłem: jestem człowiekiem rozsądnym i decyzja powinna naleŜeć do
pana. Skoro jednak wspomniał pan o sumie pięciocyfrowej, idźmy tym tropem... moŜe więc
pięciocyfrowa suma rozpoczynająca się od cyfry pięć. Pięćdziesiąt tysięcy franków.
- To rozbój!
- Podobnie jak to, czego pan się dopuścił, Monsieur Bourne.

- Une fiche plus confidentielle - powtórzyła Marie; siedziała na krześle przy oknie, za
którym chylące się ku zachodowi słońce wciąŜ oświetlało swoim blaskiem ornamentalne
budowle Montparnasse’u. - A więc tym się posłuŜyli...
- Zdziwię cię; nawet wiem, skąd pochodzi nazwa. - Z butelki na biurku nalał sobie
drinka i przeszedł ze szklanką do łóŜka; usiadł twarzą do kobiety. - Powiedzieć ci?
- Nie musisz - odparła, w zamyśleniu spoglądając przez okno. - Wiem dokładnie, skąd
pochodzi i co znaczy. Ale jestem wstrząśnięta.
- Dlaczego? Chyba spodziewałaś się czegoś podobnego?
- Skutków tak, ale nie metody. Fiche to przeŜytek, stosowany obecnie niemal
wyłącznie przez prywatne banki na kontynencie europejskim. W Stanach Zjednoczonych,
Kanadzie i Wielkiej Brytanii tego typu praktyki są wręcz zakazane.
Bourne przypomniał sobie słowa bankiera.
- Instrukcje pochodzą od waŜnych i wpływowych osób, tak powiedział d’Amacourt.
- I nie mylił się. - Popatrzyła na Jasona. - Słuchaj, wiedziałam, Ŝe jest jakiś haczyk, ale
myślałam, Ŝe po prostu przekupiono faceta, Ŝeby przekazywał dalej informacje. To się często


zdarza; bankierzy nie znajdują się w czołówce kandydatów do kanonizacji. Ale okazuje się,
Ŝe mamy do czynienia z czymś całkiem innym. W momencie kiedy otwarto ci konto w
Zurychu, dołączono do niego ową tajną fiche. MoŜe nawet za twoją wiedzą i zgodą.
- Treadstone-71?
- Tak. Właściciele banku poszli Treadstone na rękę. ZwaŜywszy na swobodę, z jaką
mogłeś dysponować pieniędzmi, przypuszczalnie wiedziałeś o tym.
- Ale kogoś jednak przekupiono. Koeniga. śeby zmienił numer telefonu.
- Zapewniam cię, Ŝe otrzymał za to kupę forsy. Za takie przestępstwo grozi dziesięć
lat więzienia.
- AŜ dziesięć? Dość surowa kara.
- Bo i prawo szwajcarskie jest dość surowe. Podejrzewam, Ŝe ten twój Koenig zbił
niezły majątek.
- Carlos... jestem pewien, Ŝe to jego sprawka. Ale dlaczego? Czym mu się naraziłem?
Ciągle zadaję sobie to pytanie. Do znudzenia powtarzam jego imię! Ale nic mi nie przychodzi
do głowy, nic a nic, moŜe tylko... nie, nic nie pamiętam. Pustka.
- Jasonie, coś ci się przypomniało, prawda? - Marie pochyliła się do przodu. - O co
chodzi? O czym teraz myślisz?
- O niczym... w ogóle nie myślę.
- W takim razie coś czujesz. Co? Powiedz mi.
- Nie wiem. MoŜe strach... złość, zdenerwowanie. Nie wiem.
- Skup się!
- A co ja robię, do jasnej cholery? Cały czas wysilam mózg! Psiakrew, nie rozumiesz,
co się ze mną dzieje? - Po chwili opanował się, speszony własnym wybuchem. - Przepraszam.
- Nie przepraszaj. Nigdy nie przepraszaj. Zrozum, musisz szukać śladów,
wskazówek... oboje musimy ich szukać. Ten lekarz z Port Noir miał rację: jedne skojarzenia
nasuwają następne. Sam mówiłeś, Ŝe czasem wystarczy pudełko zapałek, czyjaś twarz, widok
jakiejś restauracji. Zresztą przekonaliśmy się o tym nieraz. A teraz chodzi o imię... imię,
którego unikałeś przez prawie cały tydzień, kiedy w najdrobniejszych szczegółach
opowiadałeś mi o wszystkim, co ci się zdarzyło w ciągu ostatnich pięciu miesięcy. Nie
wspomniałeś ani słowem o Carlosie. Powinieneś był mi o nim powiedzieć, ale wolałeś go
przemilczeć. To imię coś dla ciebie znaczy, nie rozumiesz tego? Coś w tobie porusza, nasuwa
jakieś skojarzenia, które usiłują wydostać się na zewnątrz.
- Wiem - rzekł, pociągając łyk ze szklanki.
- NajdroŜszy, na bulwarze Saint-Germain jest taka znana księgarnia prowadzona przez
faceta, który ma bzika na punkcie czasopism. Całe piętro jest zawalone stosami starych
numerów. Facet je nawet kataloguje, tematycznie, alfabetycznie... jak bibliotekarz. MoŜliwe,
Ŝe w którymś ze spisów figuruje Carlos. Mógłbyś to sprawdzić?
Ostry ból ścisnął Jasona za serce, ból zrodzony ze strachu, nie mający związku z
ranami na ciele. Marie widziała go i poniekąd rozumiała, skąd się bierze; Jason czuł go, ale
nie rozumiał.
- Na Sorbonie teŜ mają stare roczniki czasopism - powiedział, spoglądając na kobietę.
- Po jednym artykule przez pewien czas byłem w siódmym niebie. Dopóki nie zacząłem się
nad nim głębiej zastanawiać.
- Wyszło na jaw kłamstwo, i to jest najwaŜniejsze.
- Ale teraz nie szukamy kłamstw.
- Nie, szukamy prawdy. Nie bój się jej, kochany. Ja się nie boję.
Wstał.
- W porządku; pójdę na Saint-Germain. A teraz zadzwoń do tego faceta z ambasady. -
Wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął serwetkę z numerem telefonu; zanotował na niej numery
rejestracyjne samochodu, który z piskiem opon ruszył spod banku na rue Madeleine. - Tu


masz numer podany mi przez d’Amacourta oraz numery rejestracyjne samochodu. MoŜe facet
się czegoś dowie.
- Dobrze.
Marie wzięła serwetkę i podeszła do telefonu.. Obok leŜał niewielki kołonotatnik;
przerzuciła kitka stron.
- Mam. Dennis Corbelier. Peter obiecał, Ŝe zadzwoni do niego dziś przed południem
czasu miejscowego. Mówił, Ŝe mogę na nim polegać, Ŝe to najlepiej zorientowany attaché w
całej ambasadzie.
- Zna go osobiście, prawda? Nie podał ci nazwiska pierwszego z brzegu pracownika?
- Studiowali razem na uniwersytecie w Toronto. Mogę zadzwonić z pokoju?
- Tak, tylko nie zdradzaj swojego adresu.
- W razie czego powiem mu to samo co Peterowi. - Podniosła słuchawkę. - śe
przeprowadzam się do innego hotelu, ale jeszcze nie wiem do którego.
Poprosiła recepcjonistkę o połączenie z miastem i nakręciła numer Ambasady
Kanadyjskiej na alei Montaigne. Piętnaście sekund później usłyszała głos attaché Dennisa
Corbeliera.
Od razu przeszła do sedna.
- Mam nadzieję, Ŝe Peter uprzedził pana, Ŝe moŜe będę potrzebowała pomocy?
- Tak, wyjaśnił mi równieŜ, co pani robiła w Zurychu. Prawdę mówiąc, nie bardzo
mogłem się w tym wszystkim połapać, ale mam ogólne pojęcie. Chodzi o jakieś manipulacje
w świecie wielkich finansów?
- Tak, i to większe niŜ zazwyczaj. Kłopot w tym, Ŝe nikt nie chce powiedzieć, kto kim
manipuluje. Sama muszę to rozgryźć.
- W czym mógłbym pomóc?
- Mam tu przed sobą kartkę z dwoma numerami: telefonicznym i rejestracyjnym, oba
są paryskie. Numer telefonu jest zastrzeŜony, więc byłoby trochę dziwne, gdybym tam
zadzwoniła.
- Proszę mi podać. Podyktowała oba numery.
- Mam cennych przyjaciół w najróŜniejszych miejscach. A mari usque ad mari -
powiedział Corbelier, cytując napis na godle Kanady. - Często wyświadczamy sobie
koleŜeńskie przysługi, głównie jeśli chodzi o walkę z handlem narkotykami, ale nie tylko.
MoŜe umówilibyśmy się jutro na obiad? Opowiedziałbym pani czego zdołałem się
dowiedzieć.
- Chętnie, ale jutro niestety nie mogę. Spędzam cały dzień ze starym przyjacielem.
MoŜe innym razem.
- Peter powiedział, Ŝe byłbym głupcem, gdybym nie spróbował. Twierdzi, Ŝe jest pani
wspaniałą kobietą.
- Obaj jesteście kochani... odezwę się jutro, dobrze?
- Świetnie. Biorę się do roboty.
- A więc do jutra i jeszcze raz dziękuję. - OdłoŜyła słuchawkę i spojrzała na zegarek. -
Za trzy godziny mam zadzwonić do Petera. Przypomnij mi.
- Naprawdę myślisz, Ŝe juŜ coś dla nas będzie miał?
- Na pewno. Obiecał, Ŝe od razu zadzwoni do Waszyngtonu. Tak jak powiedział
Corbelier: wszyscy wyświadczamy sobie przysługi. Informacja za informację, nazwisko za
nazwisko.
- Trochę mi to pachnie międzynarodową zmową.
- Wprost przeciwnie, Jasonie. Tu chodzi o pieniądze, nie o rakiety. O nielegalny obrót
pieniędzmi, o naruszanie przepisów prawnych, które słuŜą interesom nas wszystkich.
Chciałbyś, Ŝeby szejkowie arabscy przejęli korporację Grumman Aircraft? Wtedy zaczniemy
mówić o rakietach... ale będzie juŜ za późno.


- W porządku, cofam oskarŜenie.
- Jutro z samego rana musimy spotkać się z tym prawnikiem d’Amacourta. Zastanów
się, ile chcesz podjąć.
- Wszystko.
- Wszystko?
- Tak. Co byś zrobiła na miejscu dyrektorów Treadstone, gdybyś się dowiedziała, Ŝe z
konta korporacji podjęto cztery miliony franków szwajcarskich?
- Rozumiem.
- D’Amacourt proponuje czeki bankierskie na okaziciela.
- Czeki bankierskie? Tak powiedział?
- Tak. UwaŜasz, Ŝe to zły pomysł?
- Fatalny! Ktoś mógłby wciągnąć ich numery na rozsyłaną po całym świecie listę
fałszywych czeków! śeby podjąć pieniądze, musiałbyś pójść do banku, a tam mogłoby się
okazać, Ŝe realizacja posiadanych przez ciebie czeków została wstrzymana.
- Dowcipniś, cholera! Gra na dwie strony. To co robimy?
- Zostajemy przy okazicielu, ale rezygnujemy z czeków. To muszą być obligacje.
Obligacje na okaziciela, o róŜnych nominałach. Znacznie łatwiej się je spienięŜa.
- ZasłuŜyłaś na dobrą kolację. Wyciągnął rękę i pogładził Marie po twarzy.
- Staram się jak mogę, mój panie - odparła, przytrzymując jego dłoń przy swoim
policzku. - A więc najpierw kolacja, potem telefon do Petera... a później księgarnia na Saint-
Germain.
- Księgarnia na Saint-Germain - powtórzył Jason i znów poczuł, jak ból ściska go za
serce.
O co chodziło? Dlaczego tak bardzo się bał?

Wyszli z lokalu na bulwarze Raspail i udali się do centrum telefonicznego na rue de
Vaugirard. W duŜej sali, wzdłuŜ ścian, ciągnęły się oszklone kabiny, na środku zaś.
znajdował się wielki okrągły kontuar, przy którym pracowały urzędniczki; wypełniały druki i
kierowały zamawiających rozmowy do właściwych kabin.
- Mało osób dzwoni dziś do Kanady - oznajmiła panienka za kontuarem. - Czeka się
najwyŜej kilka minut. Kabina dwunasta, madame.
- Dziękuję. Dwunasta, tak?
- Tak, madame. O tam, na wprost.
Ruszyli pod rękę przez zatłoczoną salę w stronę wyznaczonej kabiny.
- Teraz rozumiem, dlaczego ludzie wolą dzwonić stąd niŜ z hotelu - powiedział Jason.
- Trwa to sto razy szybciej.
- To tylko jeden z powodów.
Stanęli przy kabinie i zanim nawet zdąŜyli wypalić po papierosie, wewnątrz rozległy
się dwa krótkie dzwonki. Marie otworzyła drzwi i weszła do środka. W jednej ręce trzymała
kołonotatnik i ołówek, drugą podniosła słuchawkę.
Minutę później Bourne spostrzegł ze zdumieniem, jak krew odpływa Marie z twarzy:
kobieta stała blada jak kreda, wpatrując się tępo w ścianę, a po chwili zaczęła krzyczeć.
Torebka spadła jej na ziemię - cała zawartość rozsypała się po ciasnej kabinie; kołonotatnik
zsunął się na półkę pod aparatem, zaciśnięty w dłoni ołówek pękł na pół. Kiedy Jason wbiegł
do środka, Marie była bliska omdlenia.

- Dzień dobry, Liso. Mówi Marie St. Jacques. Dzwonię z ParyŜa. Peter oczekuje
mojego telefonu.
- Marie? O mój BoŜe... - Głos sekretarki umilkł, a jego miejsce zajęły inne głosy,
podniecone, choć lekko stłumione, jakby czyjaś dłoń zakrywała mikrofon; po chwili Marie


usłyszała cichy szmer, jakby przekazywano słuchawkę z ręki do ręki.
- Marie, mówi Alan - oznajmił wicedyrektor wydziału. - Jesteśmy wszyscy w
gabinecie Petera.
- Co się stało, Alan? Trochę się spieszę, więc gdybyś mógł poprosić Petera...
Na moment zapadło milczenie.
- Nie wiem, jak ci to powiedzieć... Strasznie mi przykro, Marie, ale Peter nie Ŝyje.
- Co takiego?!
- Kilka minut temu dzwonili z komisariatu, policja zaraz tu będzie.
- Jaka policja? Co się stało? Nie Ŝyje? Peter nie Ŝyje? Co się stało?
- Usiłujemy do tego dojść, Marie. Przeglądamy jego terminarz, ale nie wolno nam
dotykać niczego na biurku.
- Na biurku?
- Notatek, zapisków, innych rzeczy.
- Alan, powiedz, co się stało!
- O to chodzi, Ŝe nie wiemy. Nikomu nic nie mówił. Wiemy tylko, Ŝe rano były do
niego dwa telefony ze Stanów, jeden z Waszyngtonu, drugi z Nowego Jorku. Koło południa
oznajmił Lisie, Ŝe jedzie odebrać kogoś z lotniska. Nie powiedział kogo. Policja znalazła ciało
w jednym z podziemnych magazynów. To straszne. Został zastrzelony. Kula trafiła w
gardło... Marie? Marie!

Starzec o głęboko osadzonych oczach i parodniowym siwym zaroście wszedł
kuśtykając do ciemnego konfesjonału i kilka razy zamrugał, usiłując dojrzeć zakapturzoną
postać, która czekała za grubą zasłoną. Osiemdziesięciotrzyletni posłaniec wzrok miał słaby,
lecz umysł wciąŜ bystry, a tylko to się liczyło.
- Angelus Domini - powiedział starzec.
- Angelus Domini, dziecię BoŜe - odparła szeptem zakapturzona postać. - Czy twoje
dni upływają w dostatku?
- ZbliŜają się do kresu, ale uczyniono je dostatnimi.
- To dobrze... Co słychać w Zurychu?
- Mają faceta z parku. Był ranny, znaleźli go poprzez lekarza znanego w całym
Verbrechterwelt. W trakcie przesłuchania przyznał się, Ŝe próbował zgwałcić kobietę. Kain
po nią wrócił i go postrzelił.
- A więc zmówili się, Kain i ta kobieta.
- Facet uwaŜa, Ŝe nie. Był jednym z dwóch, którzy zatrzymali ją na Löwenstrasse.
- Skończony dureń... to on zabił stróŜa?
- Tak. Tłumaczy się, Ŝe musiał, bo inaczej nie zdołałby uciec.
- Niech się nie tłumaczy, moŜe to najmądrzejsza rzecz, jaką zrobił. WciąŜ ma broń, z
której strzelał?
- Twoi ludzie mają.
- Dobrze. Trzeba ją przekazać pewnemu komisarzowi z policji zuryskiej. Kain jest
trudno uchwytny, ale ta kobieta... ma współpracowników w Kanadzie, będzie z nimi w
kontakcie. Jeśli ją złapiemy, Kain nam nie umknie. Masz kartkę i ołówek?
- Tak, Carlosie.

Bourne delikatnie podtrzymywał Marie, pomagając jej usiąść na ławeczce
przymocowanej do wąskiej ściany tuŜ obok przeszklonej budki telefonicznej. Dziewczyna
trzęsła się i łkała, cięŜko oddychając. Kiedy podniosła na niego wzrok, jej szkliste spojrzenie
nabrało ostrości.
- Oni go zabili. Zabili! BoŜe, co ja zrobiłam? Peter.
- To nie ty! JeŜeli juŜ, to ja. Zrozum to wreszcie.


- Jasonie, boję się. Był na drugim końcu świata... i zabili go!
- Treadstone?
- A któŜ by inny? Były dwa telefony. Z Waszyngtonu... Nowego Jorku. Pojechał na
lotnisko, Ŝeby się z kimś zobaczyć i został zabity.
- Jak?
- Och, Jezu Chryste... - W jej oczach pojawiły się łzy. - Zastrzelili go. Dostał w gardło
- wyszeptała.
Nagle Bourne poczuł tępy ból. Nie mógł go zlokalizować, czuł tylko, Ŝe brakuje mu
powietrza.
- Carlos - powiedział machinalnie.
- Co? - Marie utkwiła w nim nieruchome spojrzenie. - Co powiedziałeś?
- Carlos - powtórzył cicho. - Kula w gardło. Carlos.
- Co chcesz mi powiedzieć?
- Nie wiem. - Wziął ją za ramię. - Chodźmy stąd. Dobrze się czujesz? MoŜesz iść?
Skinęła głową. Na chwilę zamknęła oczy, oddychając głęboko.
- Tak.
- Wstąpimy teraz na drinka. Przyda nam się obojgu. A potem ją znajdziemy.
- Co znajdziemy?
- Księgarnię na Saint-Germain.

Pod hasłem „Carlos” widniały trzy numery tygodników: międzynarodowe wydanie
„Time’a” sprzed czterech lat i dwa numery paryskiego „Le Globe”. Nie czytali artykułów na
miejscu; zamiast tego kupili wszystkie trzy egzemplarze, wrócili taksówką do hotelu na
Montparnassie i zabrali się do lektury. Marie czytała na łóŜku, Jason na krześle przy oknie. Po
kilku minutach Marie drgnęła.
- Mam - powiedziała. W jej oczach i głosie pojawił się strach.
- Czytaj.
- „Jest to szczególnie brutalna forma kary wymierzanej, jak się zdaje; przez Carlosa
lub mała grupkę jego Ŝołnierzy. Śmierć następuje w wyniku postrzału w gardło. Ofiara często
zostaje porzucona, by umrzeć w straszliwych męczarniach. Ten rodzaj kary jest
zarezerwowany dla tych, którzy złamali nakaz milczenia lub lojalności wymaganych przez
tego zabójcę oraz dla tych, którzy odmówili udzielenia informacji...” - Marie przerwała. Dalej
nie mogła czytać. Rzuciła się plecami na łóŜko i zamknęła oczy. - Nie chciał im powiedzieć i
za to go zabili. Och, mój BoŜe...
- Nie mógł im powiedzieć tego, czego nie wiedział - odparł Bourne.
- Ale ty przecieŜ wiedziałeś! - Marie znów usiadła i otworzyła oczy. - Wiedziałeś o
tym postrzale w gardło! Powiedziałeś o tym!
- Tak. Wiedziałem. To wszystko, co mogę powiedzieć.
- Ale skąd?
- Chciałbym znać odpowiedź na to pytanie. Nie znam.
- MoŜesz zrobić mi drinka?
- Oczywiście. - Jason wstał i podszedł do biurka. Do dwóch szklanek nalał whisky i
spojrzał na Marie. - Mam zadzwonić po lód? Herve szybko przyniesie.
- Nie. Nie przyniesie wystarczająco szybko. - Trzasnęła tygodnikiem o łóŜko i rzuciła
Bourne’owi gniewne spojrzenie. - Zaraz zwariuję!
- To będzie nas dwoje.
- Chciałabym ci wierzyć. Wierzę ci. Ale ja... ja...
- Nie masz pewności - dokończył Bourne. - Ja teŜ nie. - Podał jej szklankę. - Czego
chcesz się ode mnie dowiedzieć? Co mogę powiedzieć? Czy jestem jednym z Ŝołnierzy
Carlosa? Czy złamałem nakaz milczenia lub lojalności i dlatego znam metodę egzekucji?


- Przestań!
- Często tak sobie mówię. „Dość tego. Przestań”. Nie myśl, próbuj sobie przypomnieć,
ale jak juŜ będziesz blisko, naciśnij pedał hamulca. Nie posuwaj się zbyt daleko, zbyt
głęboko. Zdemaskujesz jedno kłamstwo, tylko po to, by pojawiło się dziesięć kolejnych pytań
w nim zawartych. MoŜe to jest jak przebudzenie po długim pijaństwie, kiedy nie jesteś
pewny, z kim się biłeś lub spałeś lub... do diabła z tym... kogo zabiłeś.
- Nie!... Ty jesteś sobą - Marie połoŜyła nacisk na ostatnie słowo. - Nie zabieraj mi
tego.
- Nie chcę. Sobie teŜ nie chcę tego odebrać. - Jason wrócił do krzesła i usiadł na nim z
twarzą zwróconą do okna. - Przeczytałaś o... metodzie egzekucji.. Ja natomiast przeczytałem
o czymś innym. Wiedziałem o tym tak jak o Howardzie Lelandzie. Nawet nie musiałem tego
czytać.
- Czego?
Bourne sięgnął po egzemplarz „Time’a” sprzed czterech lat. ZłoŜony na pół tygodnik
otwarty był na stronie, na której widniał rysunek brodatego męŜczyzny. Szkic był toporny,
nieprzekonywający, tak jakby rysownik korzystał z mętnego opisu. Podał magazyn Marie.
- Przeczytaj - powiedział. - Zaczyna się po lewej stronie, pod nagłówkiem „Postać z
bajki czy potwór?”. A potem chcę się zabawić w pewną grę.
- Grę?
- Tak. Przeczytałem tylko dwa pierwsze ustępy; musisz mi uwierzyć na słowo.
- W porządku. - Marie przyglądała mu się ze zdziwieniem. Opuściła tygodnik, tak by
padało na niego światło i zaczęła czytać.

POSTAĆ Z BAJKI CZY POTWÓR?
Przez ponad dekadę imię Carlosa wymieniano szeptem w zaułkach tak róŜniących się między sobą
miast, jak ParyŜ, Teheran, Bejrut, Londyn, Kair, Amsterdam. Jest uwaŜany za terrorystę doskonałego, przez co
naleŜy rozumieć, Ŝe dla niego morderstwo i zabójstwo jest celem samym w sobie, pozbawionym jakiegokolwiek
politycznego podłoŜa. Istnieją jednak konkretne dowody, Ŝe organizował on egzekucje dla takich grup
ekstremalnych radykałów, jak OWP i Baader-Meinhof, czerpiąc z tego duŜe zyski. Występował w tych
przypadkach zarówno w roli instruktora, jak i wykonawcy wyroków pobierającego wygórowane honoraria. W
wyniku jego sporadycznych kontaktów z tymi organizacjami, a takŜe wewnętrznych konfliktów w ich łonie,
zaczyna wyłaniać się coraz bardziej wyraźny obraz Carlosa. Pojawiają się bowiem powodowani pragnieniem
zemsty informatorzy.
Choć opowieści o jego wspaniałych wyczynach ukazują świat przemocy i konspiracji, materiałów
wybuchowych i jeszcze bardziej wybuchowych spisków, szybkich samochodów i jeszcze szybszych kobiet -
jednak fakty wydają się wskazywać na interesujące połączenie teorii ekonomicznych Adama Smitha i
sensacyjnej prozy Iana Fleminga. Carlos zostaje zredukowany do ludzkich wymiarów i z tej kondensacji wyłania
się prawdziwie przeraŜający człowiek. Romantyczno-sadystyczna postać z bajki zmienia się w błyskotliwego,
ociekającego krwią potwora, który handluje zabójstwami z precyzją znawcy rynku potrafiącego właściwie
oszacować płace, wydatki i podział pracy w podziemnym światku. To skomplikowany interes, a Carlos jest
mistrzem w wycenianiu jego wartości w dolarach.
Szkic do portretu Carlosa rozpoczyna się od jego domniemanego nazwiska, równie dziwnego jak sama
profesja właściciela, Iljicz Ramirez Sanchez. Powiadają, Ŝe jest Wenezuelczykiem, synem niezbyt wybitnego,
ale fanatycznie oddanego sprawie marksistowskiego adwokata (Iljicz jest wyrazem hołdu dla Włodzimierza
Iljicza Lenina, co poniekąd tłumaczy okazjonalne ciągoty Carlosa w stronę lewackiego terroryzmu), który wysłał
młodego chłopca do Rosji, by tam zdobył podstawy wykształcenia, między innymi w dziedzinie szpiegostwa w
radzieckim ośrodku w Nowogrodzie. Jego obraz z tego okresu jest nieco mniej wyraźny; na pierwszy plan
wysuwają się pogłoski i spekulacje. Według nich jedna z komórek Kremla, która z myślą o przyszłej infiltracji
bezustannie zajmuje się obserwacją zagranicznych studentów, rozpracowała go. Wyniki tej obserwacji nie
wprawiły ich w zachwyt. Carlos był paranoikiem, dla którego dobrze ulokowana bomba lub kula rozwiązywała
wszystkie problemy. Komórka poleciła odesłać młodego człowieka do Caracas i zerwać wszelkie kontakty z
jego rodziną. W rezultacie - odrzucony przez Moskwę i wrogo nastawiony do zachodnich społeczności -
Sanchez zabrał się do budowy własnego świata, w którym był niekwestionowanym przywódcą. Czy istnieje
lepsza droga, by zostać apolitycznym zabójcą, z którego płatnych usług mogą korzystać klienci wszelkiej
politycznej i ideologicznej maści?
W owym czasie wizerunek znów nabiera ostrzejszych konturów. Sanchez, biegle władający wieloma


językami, włączając w to ojczysty hiszpański, jak równieŜ rosyjski, francuski i angielski, wykorzystał swoje
zdobyte w ZSRR umiejętności jako niezwykle pomocne w doskonaleniu metod, działania. Po wydaleniu z
Moskwy następne miesiące poświęcił na naukę; niektóre źródła podają, Ŝe pod kubańskim patronatem, w
szczególności Che Guevary. Posiadł wiedzę i umiejętności w posługiwaniu się wszelkiego rodzaju bronią i
materiałami wybuchowymi; nie było takiej broni, której nie potrafiłby rozłoŜyć i złoŜyć z zawiązanymi oczami;
nie było materiału wybuchowego, którego nie rozpoznałby po zapachu lub smaku. Umiał je detonować na tuzin
róŜnych sposobów. Był gotów. Na swoją bazę operacyjną wybrał ParyŜ; w świat poszła wieść, Ŝe pojawił się
człowiek do wynajęcia, który mógł zabić kaŜdego, nawet kogoś, kogo inni by się nie odwaŜyli.
Po raz kolejny wizerunek staje się mniej wyraźny. Chodzi o brak metryki urodzenia i inne zagadki.
Właściwie ile lat ma Carlos? Jak wiele zamachów moŜna mu przypisać, a ile jest mitem - rozpowszechnianym
przez niego samego lub innych? Korespondenci akredytowani w Caracas nie byli w stanie odszukać metryki
urodzenia Ramireza Iljicza Sancheza. Z drugiej strony, w Wenezueli Ŝyją miliony Sanchezów i setki Sanchezów
w zestawieniu z Ramirezem. Ale nie ma Ŝadnego o imieniu Iljicz figurującym na początku. Czy zostało dodane
później, czy teŜ celowo je opuszczono? To ostatnie pasowałoby do dbałości Carlosa o szczegóły. Panuje zgodna
opinia, Ŝe zabójca ma od trzydziestu pięciu do czterdziestu lat. Nikt naprawdę nie wie ile.

TRAWIASTY PAGÓREK W DALLAS?
Jedynym faktem, którego nikt nie podaje w wątpliwość, są zyski osiągnięte po kilku pierwszych
zabójstwach, które pozwoliły mu załoŜyć organizację, mogącą wzbudzić zazdrość u specjalistów od zarządzania
w General Motors. To szczytowe osiągnięcie kapitalizmu: lojalność i słuŜba egzekwowane za pomocą strachu i
nagrody. Konsekwencja nielojalności jest natychmiastowa śmierć: w przypadku wiernej słuŜby pojawiają się
profity: szczodre premie i olbrzymie pieniądze na wydatki. Wygląda na to, Ŝe organizacja ma wszędzie swoich
starannie dobranych przedstawicieli i te niebezpodstawne pogłoski nasuwają oczywiste pytanie: Skąd wzięły się
początkowe zyski? Kto był pierwszą ofiarą?
Zabójstwo, wokół którego powstało najwięcej spekulacji, miało miejsce trzynaście lat temu w Dallas.
Mimo wielu dyskusji na temat zamordowania Johna F. Kennedy’ego, nikt w zadowalający sposób nie potrafił
wyjaśnić sprawy obłoku dymu unoszącego się nad porośniętym trawą pagórkiem trzysta metrów od autostrady.
Dym został sfilmowany przez kamerę; dwa mikrofony w policyjnych radiostacjach na motocyklach
zarejestrowały odgłos lub odgłosy. Nie znaleziono jednak łusek ani odcisków stóp. W rzeczywistości jedna
informacja na temat tak zwanego „trawiastego pagórka” została uznana za tak nieistotną, Ŝe zatonęła w aktach
śledztwa prowadzonego przez FBI w Dallas i nigdy nie pojawiła się w raporcie Komisji Warrena. Informacja
pochodziła od przygodnego obserwatora. K.M. Wrighta z North Dallas, który podczas śledztwa zeznał, co
następuje:
- Do diabła, jedynym sukinsynem w pobliŜu był stary Billy „Płótniak”, a stał ze dwieście metrów dalej.
„Billy”, o którym mowa, to podstarzały włóczęga z Dallas. Wielokrotnie widziano go, jak Ŝebrał w
miejscach odwiedzanych przez turystów. Przydomek „Płótniak” pochodził stąd, Ŝe miał zwyczaj owijania butów
w płótno, by wzbudzić współczucie. Według informacji naszego korespondenta zeznanie Wrighta nigdy nie
zostało opublikowane. Sześć tygodni temu, podczas śledztwa w Tel-Awiwie załamał się pewien schwytany
libański terrorysta. Błagając o darowanie Ŝycia powiedział, Ŝe ma informacje wyjątkowej wagi o zabójcy
Carlosie. Wywiad izraelski przekazał raport do Waszyngtonu; nasz korespondent w Kapitelu uzyskał dostęp do
jego fragmentów.
Zeznanie: Carlos był w Dallas w listopadzie 1963 roku. Podawał się za Kubańczyka i opracował plan
działania dla Oswalda. Sam ubezpieczał akcję. To była jego operacja.
Pytanie: Jakie masz na to dowody?
Zeznanie: Słyszałem, jak o tym opowiadał. W czasie zamachu był na małym nasypie porośniętym
trawą. Ukrył się za występem. Do karabinu przymocował druciany chwytak na łuski.
Pytanie: Nie ma na ten temat Ŝadnych zeznań. Dlaczego nikt go nie widział?
Zeznanie: Widziano go, ale nikt nie wiedział, Ŝe to on. Przebrał się za starego człowieka w
postrzępionym płaszczu, a buty owinął w płótno, Ŝeby nie pozostawić śladów na ziemi.
Informacje uzyskane od terrorysty to nie dowód, ale nie powinny być lekcewaŜone. Zwłaszcza kiedy
dotyczą czołowego zamachowca, nazywanego mistrzem podstępu. To zeznanie zostało poparte innymi,
zadziwiająco zgodnymi dowodami, zawartymi w nie publikowanych oświadczeniach dotyczących tego nigdy do
końca nie wyjaśnionego kryzysu narodowego. Trzeba traktować to z powagą. Tak jak wielu innych ludzi, nawet
w odległy sposób związanych z wypadkami w Dallas, „Płótniaka” Billy’ego kilka dni potem znaleziono
martwego. Przyczyną śmierci było przedawkowanie narkotyku. Wszyscy znali go jako starego pijaka,
notorycznie upijającego się tanim winem; lecz nikt nie widział, Ŝeby kiedykolwiek zaŜywał narkotyki. Nie było
go na nie stać.
Czy „Carlos” był tym człowiekiem z trawiastego pagórka? CóŜ to byłby za nadzwyczajny początek
nadzwyczajnej kariery! JeŜeli Dallas rzeczywiście było jego „operacją”, ile milionów dolarów przelano na jego
konto? Na pewno więcej niŜ potrzeba, by załoŜyć sieć informatorów i Ŝołnierzy tworzących własny, odrębny


świat.

W tej postaci z bajki jest zbyt wiele treści; Carlos równie dobrze moŜe być potworem z krwi (przelanej
w olbrzymich ilościach) i kości.

Marie odłoŜyła tygodnik.
- Co to za gra?
- Skończyłaś? - Jason odwrócił się od okna.
- Tak.
- Wnioskuję, Ŝe znalazłaś tam wiele informacji: teorie, domniemania, równania.
- Równania?
- JeŜeli coś dzieje się w jednym miejscu, a efekt pojawia się w innym, musi to się
jakoś bilansować.
- Masz na myśli powiązania - powiedziała Marie.
- W porządku, powiązania. To wszystko tam jest, prawda?
- Do pewnego stopnia. Trudno to nazwać oficjalnym oświadczeniem; zbyt wiele jest
tam spekulacji, pogłosek i informacji z drugiej ręki.
- Ale jednak są tam fakty.
- Przesłanki.
- Dobrze. Przesłanki. To świetnie.
- Co to za gra? - powtórzyła pytanie Marie.
- Nosi prostą nazwę: „Pułapka”.
- Pułapka na kogo?
- Na mnie. - Bourne pochylił się do przodu. - Chcę, Ŝebyś zadawała mi pytania
dotyczące wszystkiego, co tam wyczytałaś. Zwroty, nazwy miast, pogłoski, fragmenty...
przesłanek. Cokolwiek. Zobaczymy, jak zareaguję. Będę strzelał na oślep.
- Kochanie, nie ma Ŝadnego dowodu...
- Zrób to! - rozkazał Jason.
- W porządku. - Marie podniosła egzemplarz „Time’a”. - Bejrut - powiedziała.
- Ambasada - odparł. - Szef placówki CIA udający attaché. Zastrzelony na ulicy.
Trzysta tysięcy dolarów.
Marie spojrzała na niego.
- Pamiętam... - zaczęła.
- Ja nie! - przerwał. - Dalej.
Wytrzymała jego spojrzenie i wróciła do tygodnika.
- Baader-Meinhof.
- Stuttgart. Regensburg. Monachium. Dwa zabójstwa i porwanie przypisane
Baaderowi. Pieniądze z... - Bourne przerwał na chwilę i zdumiony wyszeptał: - ...ze Stanów
Zjednoczonych. Detroit... Wilmington, Deleware.
- Jason, co chcesz...?
- Dalej, proszę.
- Nazwisko. Sanchez.
- Pełne nazwisko brzmi: Iljicz Ramirez Sanchez - odpowiedział. - To... Carlos.
- Dlaczego Iljicz?
Bourne przerwał, błądząc wokół spojrzeniem.
- Nie wiem.
- To rosyjskie imię, nie hiszpańskie. Czy jego matką była Rosjanka?
- Nie... tak. Jego matka. To z powodu matki. Tak myślę. Nie jestem pewny.
- Nowogród.
- Ośrodek wywiadu. Obsługa radiostacji, szyfry, sposoby łączności. Sanchez jest
absolwentem.
- Jason, ty to czytałeś!


- Nie, nie czytałem. Proszę, pytaj dalej!
Oczy Marie wróciły na początkowe wiersze artykułu.
- Teheran.
- Osiem zabójstw, przypisywanych po części Chomeiniemu i po części OWP. Wypłata
- dwa miliony. Źródło - południowo-zachodni rejon ZSRR.
- ParyŜ - rzuciła Marie.
- Wszystkie kontrakty będą szły przez ParyŜ.
- Jakie kontrakty?
- Kontrakty... zabójstwa.
- Czyje zabójstwa? Czyje kontrakty?
- Sancheza... Carlosa.
- Carlos! A więc to jego kontrakty, jego zabójstwa. Nie masz z nimi nic wspólnego.
- Kontrakty Carlosa - powiedział jakby w oszołomieniu Bourne. - To nie ma nic
wspólnego... ze mną - powiedział głosem nieco tylko wznoszącym się ponad poziom szeptu.
- Właśnie to powiedziałeś, Jasonie. To ciebie nie dotyczy!
- Nie! To nieprawda! - krzyknął, zrywając się z krzesła i patrząc na nią z góry. -
N a s z e kontrakty - dodał cicho.
- Nie wiesz, o czym mówisz!
- Po prostu odpowiadam! Na oślep! To dlatego musiałem przyjechać do ParyŜa! -
obrócił się, podszedł do okna i chwycił ramę okienną. - Temu ma słuŜyć ta cała gra - ciągnął.
- Nie szukamy kłamstwa, szukamy prawdy, pamiętasz? MoŜe do niej dotarliśmy, moŜe gra ją
ujawniła.
- Ten test niczego nie udowodnił. To pełna bólu gra przypadkowych wspomnień.
JeŜeli taki tygodnik jak „Time” to wydrukował, to tę informację mogła za nim podać połowa
gazet na świecie. Mogłeś to przeczytać gdziekolwiek!
- Jednak faktem jest, Ŝe to zapamiętałem.
- Nie do końca. Nie wiesz, skąd pochodzi imię Iljicz ani Ŝe ojciec Carlosa był
komunistycznym adwokatem w Wenezueli. Sądzę, Ŝe to istotne szczegóły... Nawet nie
wspomniałeś o Kubańczykach. Gdybyś to zrobił, doszlibyśmy do najbardziej szokującego
przypuszczenia zawartego w tym artykule. Ale ty nie wspomniałeś o tym ani słowem!
- O czym ty mówisz?
- Dallas - powiedziała. - Listopad 1963 roku.
- Kennedy - odparł Bourne.
- To wszystko? Kennedy?
- A więc to się stało. - Jason znieruchomiał.
- Stało się, ale nie to chciałam wiedzieć.
- Wiem - powiedział bezbarwnym głosem Bourne, tak jakby mówił w próŜni. -
Trawiasty pagórek... „Płótniak” Billy.
- Czytałeś to!
- Nie.
- A więc czytałeś o tym wcześniej albo ktoś ci powiedział!
- MoŜliwe, ale nie ma to znaczenia, prawda?
- Przestań, Jasonie!
- Znów te słowa. Chciałbym.
- Co próbujesz mi powiedzieć? Jesteś Carlosem?
- Na Boga, nie. Carlos chce mnie zabić. Poza tym jestem pewien, Ŝe nie mówię po
rosyjsku.
- A więc co?
- To, o czym powiedziałem na początku. Gra, która nazywa się „złap-w-pułapkę-
Ŝołnierza”.


- śołnierza?
- Tak. Tego, który zdradził Carlosa. To jedyne wytłumaczenie, jedyny powód, Ŝe
wiem to, co wiem. O wszystkim.
- Dlaczego powiedziałeś „zdradził”?
- Bo on naprawdę chce mnie zabić. Musi, poniewaŜ sądzi, Ŝe wiem o nim więcej niŜ
ktokolwiek na świecie.
Marie siedziała skulona na łóŜku. Podkurczyła nogi, a ręce ułoŜyła wzdłuŜ boków.
- To jest skutek zdrady. A jaka jest przyczyna? Jeśli to prawda, Ŝe to zrobiłeś, stałeś
się... stałeś się... - Przerwała.
- Wziąwszy wszystko pod uwagę, jest trochę zbyt późno, Ŝeby szukać przyczyn w
sferze moralności - powiedział Bourne, widząc ból na twarzy ukochanej kobiety, która
właśnie coś zrozumiała. - Przychodzi mi do głowy kilka powodów, stereotypowych sytuacji.
MoŜe doszło do walki między złodziejami... zabójcami.
- Bzdura! - krzyknęła Marie. - Nie ma nawet strzępka dowodu!
- Jest cała sterta i ty dobrze o tym wiesz. Mogłem zdradzić go dla kogoś, kto lepiej
zapłacił, lub ukraść duŜe pieniądze. Oba te rozwiązania tłumaczyłyby konto w Zurychu. -
Przerwał na chwilę, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w ścianę nad łóŜkiem, wsłuchując
się w swoje wnętrze. - To wyjaśniałoby teŜ Howarda Lelanda, Marsylię, Bejrut, Stuttgart...
Monachium. Wszystko. Fakty, których nie pamiętam, a które chcą wyjść na jaw. A zwłaszcza
jeden: dlaczego unikam jego imienia. Dlaczego nigdy o nim nie wspominałem. Boję się. Jego
się boję.
Zapadła cisza; powiedziano więcej niŜ te kilka słów o strachu. Marie skinęła głową.
- Jestem pewna, Ŝe w to wierzysz - powiedziała - i w pewnym sensie chciałabym, Ŝeby
to była prawda. Ale chyba tak nie jest. Chcesz w to wierzyć, bo w ten sposób podtrzymujesz
swoją wersję. To daje ci odpowiedź... toŜsamość. MoŜe nie taką, której byś chciał, ale Bóg mi
świadkiem, chyba lepsze to niŜ codzienne błądzenie po omacku po tym ohydnym labiryncie.
Myślę, Ŝe wszystko jest od tego lepsze. - Przerwała. - I chciałabym, Ŝeby to okazało się
prawdą, bo wówczas nie bylibyśmy tutaj.
- Co?
- W tym właśnie jest sprzeczność, kochanie. Liczba albo znak, które nie pasują do
twojego równania. Gdybyś rzeczywiście był tym, za kogo się uwaŜasz, i gdybyś bał się
Carlosa - a Bóg widzi, Ŝe powinieneś - ParyŜ byłby ostatnim miejscem na ziemi, gdzie by cię
ciągnęło. Znajdowalibyśmy się gdzie indziej - sam tak powiedziałeś. Uciekałbyś. Odebrałbyś
pieniądze z Zurychu i zniknął. A ty wracasz wprost do jaskini Carlosa. Tak nie postępuje
człowiek, który się boi lub czuje się winny.
- Nie ma innych powodów. Przyjechałem do ParyŜa, Ŝeby dowiedzieć się prawdy, to
proste.
- A więc uciekaj. Jutro rano będziemy mieli pieniądze. Nic ciebie... nas nie
zatrzymuje. To teŜ proste. - Marie przyglądała mu się uwaŜnie.
Jason spojrzał na nią i odwrócił wzrok. Podszedł do biurka i nalał sobie drinka.
- Pozostaje jeszcze Treadstone - powiedział bez przekonania.
- Dlaczego ma znaczyć więcej niŜ Carlos? To jest właśnie twoje prawdziwe równanie.
Carlos i Treadstone. Człowiek, którego kiedyś bardzo kochałam, został zabity przez
Treadstone. To dla nas jeszcze jeden powód do ucieczki, do przetrwania.
- A ja sądziłem, Ŝe chcesz, by złapano ludzi, którzy go zabili - powiedział Bourne. -
śeby za to zapłacili.
- Chcę. Nawet bardzo. Ale tym mogą się zająć inni. Mam pewien układ wartości i
zemsta nie figuruje na czele tej listy. My jesteśmy na pierwszym miejscu. Ty i ja. Chyba Ŝe to
tylko moje zdanie? Moje odczucia.
- Wiesz doskonale. - Mocniej ścisnął szklankę w dłoni i spojrzał na Marie. - Kocham


cię - wyszeptał.
- Więc uciekajmy! - powiedziała, bezwiednie podnosząc głos. Postąpiła krok w jego
stronę. - Zapomnijmy o tym wszystkim, naprawdę zapomnijmy. Uciekajmy jak najszybciej i
jak najdalej! Uciekajmy!
- Ja... ja... - zająknął się Jason. Mgła, która pojawiła mu się przed oczami, utrudniała
widzenie, doprowadzała do wściekłości. - Są... pewne sprawy.
- Jakie sprawy? Kochamy się, odnaleźliśmy się! MoŜemy wyjechać gdziekolwiek, być
kimkolwiek. Nic nie jest w stanie nas zatrzymać, prawda?
Bourne czuł, jak pot występuje mu na czoło, czuł suchość w gardle.
- Nic nas nie zatrzyma. - Ledwo słyszał własny głos. - Muszę pomyśleć.
- O czym tu myśleć? - naciskała Marie. Zrobiła jeszcze jeden krok, zmuszając go, by
na nią spojrzał. - Istniejemy tylko ty i ja, prawda?
- Tylko ty i ja - powtórzył cicho. Dusząca mgła przed oczami gęstniała, otaczała go ze
wszystkich stron. - Wiem, wiem. Ale muszę pomyśleć. Jeszcze tyle muszę się dowiedzieć,
tyle jeszcze musi wyjść na jaw.
- Dlaczego to takie waŜne?
- Po prostu... jest.
- Nie wiesz?
- Tak... Nie, nie jestem pewien. Nie pytaj mnie o to teraz.
- JeŜeli nie teraz, to kiedy? Kiedy mogę o to zapytać? Kiedy to minie? I czy w ogóle
minie?
- Przestań! - ryknął nagle, z trzaskiem odstawiając szklankę na drewnianą tacę. - Nie
mogę uciekać! Nie będę! Zostanę tu! Muszę wiedzieć!
Marie podbiegła do niego. PołoŜyła dłonie na jego ramionach, potem wytarła mu pot z
twarzy.
- Wreszcie to powiedziałeś. Czy słyszysz siebie, kochanie? Nie moŜesz uciekać, bo im
bardziej zbliŜasz się do prawdy, tym bliŜszy jesteś obłędu. A jeślibyś uciekał, tym gorzej dla
ciebie. To nie byłoby Ŝycie, lecz koszmar. Wiem o tym.
Spojrzał na nią i dotknął jej twarzy wyciągniętą dłonią.
- Wiesz?
- Oczywiście. Ale to ty musiałeś o tym powiedzieć, nie ja. - Przytuliła się do niego,
kładąc mu głowę na piersi. - Musiałam cię zmusić do... To zabawne, ale ja naprawdę
mogłabym uciec. Dziś w nocy mogłabym wsiąść do samolotu i odlecieć dokądkolwiek byś
chciał; zniknąć i nie oglądać się za siebie. Byłabym szczęśliwsza niŜ kiedykolwiek w Ŝyciu.
Ale ty nie mógłbyś tego zrobić. To co jest - o ile jest - w ParyŜu, tak by cię prześladowało, Ŝe
po pewnym czasie nie mógłbyś juŜ wytrzymać. Jest w tym jakaś obłąkana ironia losu,
kochanie. Ja mogłabym z tym Ŝyć, ale nie ty.
- Zniknęłabyś? Tak po prostu? - zapytał Jason. - A co z twoją rodzina, pracą,
wszystkimi znajomymi?
- Nie jestem dzieckiem ani głuptasem - odparła pośpiesznie. - Musiałabym jakoś
zatrzeć za sobą ślady ale nie przeŜywałabym tego zbyt cięŜko. Poprosiłabym o długi urlop z
powodów zdrowotnych i osobistych. Stres, załamanie nerwowe; zawsze mogłabym wrócić -
wydział by to zrozumiał.
- Peter?
- Tak. - Przez chwilę milczała. - Nasze stosunki przeszły w inną fazę, chyba bardziej
waŜną dla nas obojga. Był jakby niedoskonałym bratem, któremu - mimo jego wad - Ŝyczy się
wszystkiego najlepszego, bo jest uczciwy.
- Przykro mi. Naprawdę. Spojrzała na niego.
- Ty teŜ jesteś uczciwy. W mojej pracy uczciwość jest bardzo waŜna. Pokorni nie
odziedziczą tej Ziemi, Jasonie - przejmą ją skorumpowani. Sadzę, Ŝe granica między korupcja


a zabijaniem jest bardzo krucha.
- Treadstone-71?
- Tak. Oboje mieliśmy rację. Naprawdę chcę, Ŝeby ich wykryto, Ŝeby zapłacili za
swoje uczynki... A ty nie moŜesz uciec.
Musnął ustami jej policzek, potem włosy i przytulił do siebie.
- Powinienem cię przepędzić - powiedział. - Powinienem kazać ci wynosić się z
mojego Ŝycia. Jednak nie jestem w stanie, chociaŜ cholernie dobrze wiem, Ŝe powinienem.
- Nawet gdybyś tak postąpił, nie miałoby to znaczenia. Nie odeszłabym od ciebie,
kochanie.

Kancelaria mieściła się przy bulwarze de la Chapelle. Zastawione ksiąŜkami ściany
pokoju konferencyjnego bardziej przypominały scenę teatru niŜ biuro - wszystko było tu
doskonałą inscenizacją. W tym pokoju nie podpisywano kontraktów, lecz zawierano umowy.
JeŜeli chodzi o samego prawnika, to ani dostojny wygląd, ani biała hiszpańska bródka, ani
srebrne pince-nez na orlim nosie nie zdołały zamaskować absolutnego braku uczciwości.
Upierał się nawet, Ŝeby rozmowa prowadzona była w łamanym angielskim, by później mieć
moŜliwość twierdzenia, Ŝe został źle zrozumiany.
Rozmową głównie zajmowała się Marie. Bourne ustąpił jej pola, jak przystało
klientowi wobec doradcy prawnego. Zwięźle wyłuszczała swoje racje prosząc o zmianę
czeków płatnych z funduszu banku i podpisywanych przez kasjera na poręczone obligacje,
płatne w banknotach o nominałach od pięciu do dwudziestu tysięcy dolarów. Poinstruowała
prawnika, by powiadomił bank, Ŝe wszystkie serie maja być podzielone według numeracji na
trzy części a co piąty pakiet ma być gwarantowany przez międzynarodowe banki. Cała ta
procedura była jasna dla adwokata: tak skomplikowany sposób wystawienia obligacji
uniemoŜliwiał wyśledzenie ich obiegu przez większość banków i biur maklerskich. śaden z
banków ani maklerów nie miał ochoty na dodatkowe wydatki i kłopoty - ostatecznie płatności
były zagwarantowane.
Kiedy poirytowany prawnik z hiszpańską bródką zbliŜał się do końca telefonicznej
rozmowy z równie podenerwowanym Antoine’em d’Amacourtem, Marie powstrzymała go
gestem dłoni.
- Bardzo przepraszam, ale Monsieur Bourne nalega, Ŝeby Monsieur d’Amacourt
dołączył do zlecenia dwieście tysięcy franków w gotówce, z czego sto tysięcy ma być
przekazane razem z obligacjami. Pozostałe sto ma pozostać u Monsieur d’Amacourta.
Monsieur Bourne sugeruje, Ŝeby te pieniądze zostały podzielone w następujący sposób:
siedemdziesiąt pięć tysięcy dla Monsieur d’Amacourta, a dwadzieścia pięć dla pana. On zdaje
sobie sprawę, jak wiele panom zawdzięcza za porady i dodatkowe kłopoty, na które panów
naraził. Nie ma potrzeby wspominać, Ŝe nie wymaga on Ŝadnego formalnego zapisu tej
operacji.
Na dźwięk tych słów irytacja i podenerwowanie zniknęły, zastąpione przez przesadną
uprzejmość nie widzianą od czasów Wersalu. Umowa została zawarta zgodnie z niezwykłymi
- aczkolwiek całkowicie zrozumiałymi - Ŝądaniami Monsieur Bourne’a i jego damskiego
doradcy.
Monsieur Bourne przyniósł skórzany neseser na obligacje i pieniądze. Ustalono, Ŝe
dostarczy go uzbrojony kurier, który o czternastej trzydzieści wyjdzie z banku i o godzinie
piętnastej spotka Monsieur Burne’a na Pont Neuf. Szacowny klient dokona identyfikacji
dopasowując mały skrawek wyciętej z boku neseseru skóry do miejsca po wycięciu.
Obowiązywać równieŜ będzie hasło: „Herr Koenig przesyła pozdrowienia z Zurychu”.
Tyle jeśli chodzi o szczegóły. Z wyjątkiem jednego, który precyzyjnie przedstawiła
pełnomocnik Monsieur Bourne’a.
- Chcemy, Ŝeby zdawał pan sobie sprawę z tego, Ŝe polecenia zawarte w fiche mają


być wypełnione co do joty i spodziewamy się, Ŝe Monsieur d’Amacourt tak właśnie uczyni -
powiedziała Marie St. Jacques. - Jednocześnie chcemy zaznaczyć, Ŝe czynnik czasu jest
istotny dla Monsieur Bourne’a i spodziewa się on dokładnego wypełnienia wszystkich
ustaleń. JeŜeli stałoby się inaczej, obawiam się, Ŝe jako - występujący teraz anonimowo -
członek Międzynarodowej Komisji Bankowej, będę czuła się zmuszona zgłosić konkretne
przypadki nieprawidłowości w operacjach bankowych i procedurze prawniczej, których to
zdarzeń byłam świadkiem. Jestem pewna, Ŝe nie będzie to konieczne: wszyscy zostaliśmy
bardzo dobrze opłaceni, n’est-ce pas, monsieur?
- C’est vrai, madame! W bankowości i w prawie... Tak jak w Ŝyciu... czas liczy się
najbardziej. Nie ma pani powodów do obaw.
- Wiem - powiedziała Marie.

Bourne sprawdził gwint tłumika, zadowolony, Ŝe oczyścił go z kurzu i paprochów,
które zgromadziły się tam przez okres nieuŜywania. Wykonał ostatni, dociskający obrót,
zwolnił zacisk magazynka i zajrzał do środka. Zostało sześć pocisków; był gotów. Wsunął
broń za pasek i zapiął marynarkę.
Marie nie widziała tego. Siedziała na łóŜku odwrócona do niego plecami i rozmawiała
przez telefon z Dennisem Corbelierem - attaché Ambasady Kanadyjskiej. Obok jej notesu, w
którym zapisywała informacje przekazywane przez Corbeliera, stała popielniczka, z której
unosiła się spirala papierosowego dymu. Kiedy attaché skończył, podziękowała mu i odłoŜyła
słuchawkę. Przez dwie lub trzy sekundy siedziała w bezruchu, wciąŜ trzymając w dłoni
ołówek.
- On nie wie o Peterze - powiedziała, odwracając się do Jasona. - To dziwne.
- Bardzo - zgodził się Bourne. - Sądziłem, Ŝe dowie się o tym jako jeden z pierwszych.
Powiedziałaś, Ŝe przejrzeli notes i spis telefonów Petera. Była tam zanotowana rozmowa z
Corbelierem w ParyŜu. Ktoś powinien był pójść tym tropem.
- Nawet o tym nie pomyślałam. Chodziło mi o prasę i doniesienia agencyjne. Petera
znaleziono... znaleziono osiemnaście godzin temu i bez względu na to, jak niedbale się o nim
wyraŜałam, był grubą rybą w rządzie kanadyjskim. JuŜ sama wiadomość o jego śmierci
powinna była trafić do serwisów agencyjnych, a to, Ŝe został zamordowany, stanowiłoby
dodatkową sensację. A nikt nie pisnął ani słówka.
- Zadzwoń wieczorem do Ottawy. Dowiedz się dlaczego.
- Tak zrobię.
- Co powiedział ci Corbelier?
- Ach, tak - Marie zerknęła do notesu. - Tablice rejestracyjne, które widziałeś na rue
Madeleine, były lipne, a samochód wypoŜyczono na lotnisku De Gaulle’a na nazwisko Jean-
Pierre Larousse...
- John Smith - wtrącił Jason.
- Dokładnie. Lepiej powiodło mi się z numerem telefonu, który dał ci d’Amacourt, ale
Corbelier nie ma pojęcia, do czego to moŜe pasować. Szczerze mówiąc, ja teŜ.
- AŜ tak dziwny?
- Tak myślę. To prywatna linia naleŜąca do domu mody przy Saint-Honoré, „Les
Classiques”.
- Dom mody? Masz na myśli pracownię krawiecką?
- Pewna jestem, Ŝe teŜ tam jest, ale to raczej bardzo elegancki sklep z kreacjami. Jak
Dior czy Givenchy. Haute couture. W branŜy, jak powiedział Corbelier, mówi się o nim jako
o „Domu René”. Chodzi o Bergerona.
- Kogo?
- René Bergerona, projektanta. Słyszało się o nim juŜ od lat; zawsze balansował na
krawędzi prawdziwego sukcesu. Znam to nazwisko, bo moja pani gosposia w domu kopiuje


jego wzory.
- Masz adres?
Marie skinęła głową.
- Dlaczego Corbelier nie wiedział o Peterze? Dlaczego nikt o nim nie wiedział?
- MoŜe dowiesz się tego po rozmowie telefonicznej. Prawdopodobnie ma to związek
ze strefami czasu; do ParyŜa wiadomość nadeszła zbyt późno, by ukazać się w porannych
wydaniach. Kupię popołudniówkę. - Bourne podszedł do szafy z ubraniami po płaszcz, czując
ukryty za paskiem cięŜar. - Wracam do banku. Pojadę za kurierem do Pont Neuf. - WłoŜył
płaszcz, uświadamiając sobie, Ŝe Marie go nie słucha. - Chciałem cię zapytać, czy ci faceci
noszą mundury?
- Kto?
- Kurierzy z banku.
- To by tłumaczyło sprawę gazet, ale nie dalekopisu.
- Przepraszam?
- RóŜnica czasu. Gazety miały prawo tego nie zamieścić, ale w depeszach
agencyjnych powinno było się znaleźć. Ambasady są wyposaŜone w dalekopisy; wiedzieliby
o tym. To nie zostało w ogóle podane do wiadomości, Jasonie.
- Zadzwoń wieczorem - odparł. - Wychodzę.
- Pytałeś o kurierów. Czy noszą mundury?
- Byłem ciekaw.
- Najczęściej tak. Poruszają się opancerzonymi furgonetkami, ale w tej sprawie
wydałam wyraźne instrukcje. JeŜeli będą jechać furgonetką, ma być zaparkowana przecznicę
przed mostem, a kurier ma dalej iść pieszo.
- Słyszałem to, ale nie jestem pewien, co miałaś na myśli? Dlaczego?
- Sam kurier jest juŜ wystarczająco kłopotliwy, ale to konieczne; jego obecności
wymagają towarzystwa ubezpieczające banki. Po prostu furgonetka zbytnio rzuca się w oczy,
zbyt łatwo ją śledzić. MoŜe zmienisz zdanie i pozwolisz mi pójść z tobą?
- Nie.
- Uwierz mi, wszystko będzie w porządku. JuŜ tych dwóch złodziei tego dopilnuje.
- W takim razie nie ma sensu, Ŝebyś tam szła.
- Doprowadzasz się do obłędu.
- Śpieszę się.
- Wiem. A beze mnie poruszasz się szybciej. - Marie wstała i podeszła do niego. -
Naprawdę cię rozumiem. - Przysunęła się do niego, pocałowała go w usta i nagle poczuła
broń wsuniętą za pasek u jego spodni. Zajrzała mu w oczy. - Denerwujesz się, prawda?
- Po prostu jestem ostroŜny. - Uśmiechnął się, dotykając jej podbródka. - To straszna
kupa pieniędzy. MoŜemy się za nie utrzymać przez długi czas.
- Podoba mi się to.
- Pieniądze?
- Nie. „My”. - Marie zmarszczyła brwi. - Skrytka bankowa.
- Mówisz non-sequiturs.
- W ParyŜu nie moŜna zostawić obligacji wartych ponad milion dolarów w jakimś
pokoju hotelowym. Trzeba wynająć sejf.
- Zrobimy to jutro. - Wypuścił ją z objęć i ruszył w stronę drzwi. - Podczas mojej
nieobecności znajdź „Les Classiques” w ksiąŜce telefonicznej i zadzwoń pod ich miejski
numer. Dowiedz się, o której zamykają. - Wyszedł szybko z pokoju.
Usadowiony na tylnym siedzeniu stojącej taksówki, Bourne obserwował przez
przednią szybę wejście do banku. Kierowca nucił pod nosem nie dającą się zidentyfikować
melodię i czytał gazetę, zadowolony z pięćdziesięciofrankowej zaliczki. Jednak silnik
pracował na jałowym biegu; pasaŜer upierał się co do tego.


W tylnym oknie taksówki ukazała się opancerzona furgonetka ze sterczącą ze środka
dachu anteną, wysmukłą niczym bukszpryt. Samochód zatrzymał się na miejscu
zarezerwowanym dla upowaŜnionych pojazdów, dokładnie przed taksówką Bourne’a. Ponad
okrągłym okienkiem z kuloodpornego szkła w tylnych drzwiach pojawiły się dwa czerwone
światełka - system alarmowy został włączony.
Bourne pochylił się i przyglądał, jak umundurowany męŜczyzna wychodzi z
furgonetki przez boczne drzwi i torując sobie drogę przez tłum na chodniku wchodzi do
banku. Jason poczuł ulgę - to nie był jeden z tych trzech dobrze ubranych facetów, którzy
poprzedniego dnia przyjechali do Valois.
Piętnaście minut później kurier wyszedł z banku, trzymając w lewej ręce skórzany
neseser, a prawą opierając na odpiętej kaburze. Na ściance neseseru wyraźnie widać było
wydarty płat skóry. Jason czuł go w kieszeni koszuli. Dzięki tej prymitywnej kombinacji
moŜe da się Ŝyć - z dala od ParyŜa, z dala od Carlosa. O ile takie Ŝycie było w ogóle moŜliwe,
a on zaakceptowałby je bez tego straszliwego labiryntu, z którego nie było dla niego ucieczki.
Ale było jeszcze coś więcej. W labiryncie stworzonym przez człowieka, moŜna było
się poruszać, biec, rozbijać ściany, nawet na oślep ale posuwać się do przodu. Jego labirynt
nie miał ścian ani wyraźnych korytarzy, którymi mógłby biec. Kiedy w nocy otwierał oczy,
czując spływający mu po twarzy pot, wokół była tylko przestrzeń i wirująca w ciemnościach
mgła. Dlaczego zawsze to samo - przestrzeń, ciemność i wicher? Dlaczego zawsze spadał w
otchłań nocy? Spadochron. Dlaczego? A potem usłyszał inne słowa. Nie miał pojęcia, skąd
dobiegały, ale były tam, słyszał je.
CóŜ ci pozostanie, jeŜeli zniknie pamięć? A wraz z nią twoja toŜsamość, panie Smith?
Przestań!
Opancerzona furgonetka włączyła się do ruchu na rue Madaleine. Bourne postukał
kierowcę w ramię.
- Jedź za tą furgonetką, ale niech między nami będą przynajmniej dwa samochody -
powiedział po francusku.
Zaniepokojony kierowca odwrócił się.
- Chyba wsiadł pan do niewłaściwej taksówki, monsieur. Niech pan weźmie z
powrotem swoje pieniądze.
- Pracuję w tej firmie, głupcze. To specjalne zadanie.
- Proszę o wybaczenie, monsieur. Nie zgubię jej - rzekł kierowca i wykonując ostry
skręt zanurzył się w dŜunglę ulicznego ruchu.
Furgonetka pojechała najkrótszą drogą, bocznymi uliczkami w stronę Sekwany. Na
Quai de la Râpée skręciła w lewo, w kierunku Pont Neuf. Jakieś trzy lub cztery przecznice
przed mostem - według oceny Bourne’a - zwolniła i zjechała do krawęŜnika, tak jakby
kierowca doszedł do wniosku, Ŝe przyjedzie zbyt wcześnie na spotkanie. Jeśli tak, pomyślał
Bourne, to chyba raczej się spóźni. Do trzeciej brakowało sześciu minut. W tym czasie
kierowca z ledwością zdołałby zaparkować furgonetkę, a kurier zgodnie z instrukcją przejść
jedną przecznicę do mostu. Dlaczego więc furgonetka zwolniła? Zwolniła? Nie, zatrzymała
się! Dlaczego?!
Ruch uliczny?... Dobry BoŜe, aleŜ tak, oczywiście - korki!
- Zatrzymaj się tutaj - polecił kierowcy Bourne. - Zjedź do krawęŜnika. Szybko!
- O co chodzi, monsieur?
- Jesteś szczęściarzem - oznajmił mu Jason. - Otrzymasz od mojej firmy dodatkowe
sto franków; wystarczy tylko, Ŝe podejdziesz do kierowcy furgonetki i powiesz mu kilka
słów. Chcesz zarobić setkę?
- Co, monsieur?
- Szczerze mówiąc, sprawdzamy go. Jest nowy. Chcesz zarobić setkę?
- Mam po prostu podejść do okna i powiedzieć kilka słów?


- Nic więcej. To zajmie najwyŜej pięć sekund. Potem moŜesz wrócić do swojej
taksówki i odjechać.
- śadnych kłopotów? Nie chcę mieć problemów.
- Moja firma jest jedną z najbardziej szacownych we Francji. Na kaŜdym kroku
moŜesz dostrzec nasze samochody.
- No, nie wiem...
- W takim razie niewaŜne! - Bourne sięgnął do klamki drzwiczek.
- Co mam powiedzieć?
Jason wyjął sto franków.
- Tylko tyle: „Herr Koenig przesyła pozdrowienia z Zurych u”. Zapamiętasz?
- „Koenig. Pozdrowienia z Zurychu”. Co w tym trudnego?
- Dobrze. Idziemy. Będę tuŜ przy tobie.
- Pan? Przy mnie?
- Zgadza się.
Szybko podeszli do furgonetki, trzymając się prawej strony wąskiej uliczki. Z lewej
mijały ich ruszające i zatrzymujące się samochody i cięŜarówki. Furgonetka to pułapka
Carlosa, pomyślał Bourne. Zabójca przekupił któregoś z uzbrojonych kurierów. Źle opłacany
kurier musiał jedynie podać na podsłuchiwanej częstotliwości nazwisko i miejsce spotkania,
by zarobić mnóstwo pieniędzy. „Bourne. Pont Neuf”. To takie proste. Ten kurier banku
bardziej był zainteresowany tym, by Ŝołnierze Carlosa dotarli na Pont Neuf o czasie, niŜ
postępowaniem zgodnym z instrukcjami. Paryskie korki cieszyły się uzasadnioną sławą - nikt
nie mógł być pewien, Ŝe dotrze o czasie na umówione miejsce. Jason zatrzymał taksówkarza i
wręczył mu dwa banknoty stufrankowe. Kierowca wlepił w nie wzrok.
- Monsieur?
- Moja firma jest bardzo hojna. Ten człowiek musi być ukarany za jaskrawe
naruszenie regulaminu. Po słowach „Herr Koenig. Pozdrowienia z Zurychu” wystarczy, Ŝe
dodasz: „Plan zmieniony. W mojej taksówce jest pasaŜer, który musi się z panem zobaczyć”.
Rozumiesz?
Oczy kierowcy powędrowały w stronę banknotów.
- Co w tym trudnego? - Wziął pieniądze.
OstroŜnie zaczęli się przesuwać wzdłuŜ furgonetki. Jason przywarł plecami do
stalowej ścianki wozu. Prawa dłoń zniknęła pod płaszczem i ujęła broń tkwiącą za paskiem
spodni. Kierowca podszedł do okna i zastukał w szybę.
- Ty, w środku! Herr Koenig! Pozdrowienia z Zurychu!
Szyba opuściła się w dół, nie więcej niŜ na trzy lub pięć centymetrów.
- Co to znaczy?! - odkrzyknął kierowca furgonetki. - Miał pan być na Pont Neuf,
monsieur!
Taksówkarz nie był durniem, poza tym miał ochotę ulotnić się tak szybko, jak to
moŜliwe.
- To nie ja, ośle! - wrzasnął, przekrzykując hałas przejeŜdŜających niebezpiecznie
blisko samochodów. - Powtarzam tylko to, co miałem przekazać! Plan został zmieniony. Tam
jest facet, który mówi, Ŝe musi się z tobą zobaczyć!
- Powiedz mu, Ŝeby się pośpieszył - powiedział szeptem Jason, trzymając poza
zasięgiem obserwacji z furgonetki ostatni pięćdziesięciofrankowy banknot.
Taksówkarz spojrzał na pieniądze, potem na kuriera.
- Pośpiesz się! JeŜeli nie zobaczysz się z nim natychmiast, to stracisz pracę!
- A teraz wynoś się stąd! - powiedział Bourne.
Taksówkarz odwrócił się i pobiegł obok Jasona w stronę taksówki, chwytając po
drodze banknot.
Bourne został na miejscu, zaalarmowany przez dźwięk, który usłyszał mimo kakofonii


klaksonów i silników na zatłoczonej jezdni. Ze środka furgonetki dobiegły go głosy. Ale nie
był to jeden człowiek krzyczący do mikrofonu radiostacji, lecz dwaj męŜczyźni wydzierający
się na siebie. Kurier nie był sam; w środku znajdował się jeszcze ktoś.
- Słowa się zgadzały! Słyszałeś!
- Miał podejść. Miał się pokazać osobiście.
- PokaŜe się. I przyniesie kawałek skóry, który musi dokładnie pasować! Myślisz, Ŝe
zrobi to na środku zatłoczonej ulicy?
- Nie podoba mi się to!
- Zapłaciłeś mi za pomoc w odnalezieniu człowieka. Ale ja nie mam zamiaru stracić
pracy! Wychodzę stąd!
- To z pewnością musi być na Pont Neuf!
- Pocałuj mnie w dupę!
Na metalowej podłodze furgonetki zadudniły cięŜkie kroki.
- Idę z tobą!
Jason obrócił się, tak by zasłaniały go otwierające się drzwi furgonetki. Dłoń wciąŜ
trzymał schowaną pod płaszczem. W przejeŜdŜającym samochodzie dostrzegł przyciśniętą do
szyby twarz dziecka - zniekształcone dziecinne rysy przypominające ohydną, zezująca maskę,
mającą go przestraszyć i obrazić. Ulicę wypełniała narastająca polifonia gniewnych
klaksonów. Ruch na jezdni zastygł w korku.
Kurier zszedł z metalowego stopnia trzymając w lewej ręce neseser. Bourne był
gotów. W chwili gdy kurier stanął na jezdni, pchnął drzwi na drugiego męŜczyznę. CięŜka
stal uderzyła wysuwające się kolano i wyciągniętą rękę. MęŜczyzna wrzasnął i zatoczył się w
głąb furgonetki. Jason krzyknął do kuriera, trzymając w wolnej ręce strzępek skóry:
- Jestem Bourne! Tu jest brakujący fragment! Trzymaj skurwysynu ten pistolet w
kaburze, bo stracisz nie tylko pracę, ale i Ŝycie!
- Nie miałem złych zamiarów, monsieur! Oni chcieli pana znaleźć! Nie interesuje ich
pańska przesyłka, ma pan na to moje słowo!
Drzwi otworzyły się z łoskotem; Jason odbił je ramieniem; a potem - wciąŜ trzymając
dłoń na pistolecie tkwiącym za paskiem - otworzył je, by zobaczyć twarz Ŝołnierza Carlosa.
Zobaczył wylot lufy pistoletu - czarny otwór wpatrujący się wprost w jego oczy.
Uskoczył, świadom, Ŝe uratowało go trwające ułamek sekundy opóźnienie, spowodowane
przenikliwym dzwonkiem, który nagle eksplodował wewnątrz opancerzonej furgonetki.
Włączył się alarm, a ogłuszający dźwięk przebił się przez zgiełk ulicy. Na tym tle strzał
wydał się przytłumiony, a uderzenie pocisku wyrywające w górę kawałki asfaltu -
niesłyszalne.
Po raz kolejny Jason zatrzasnął drzwi. Usłyszał łoskot, kiedy metalowe drzwi zderzyły
się z bronią Ŝołnierza Carlosa. Wyciągnął zza paska pistolet, rzucił się na kolana i pociągnął
za drzwi.
Dostrzegł twarz Johanna, zabójcy z Zurychu. Ściągnięto go do ParyŜa, by rozpoznał
Jasona. Bourne wystrzelił dwukrotnie - męŜczyzna wygiął się do tyłu, z czoła spłynęła mu
krew.
Kurier! Neseser!
Jason dostrzegł męŜczyznę, który schowany pod tylnymi drzwiami furgonetki, z
bronią w ręku, głośno wzywał pomocy. Bourne zerwał się na nogi i rzucił na wyciągnięte
ramię z pistoletem. Chwyciwszy za lufę, wykręcił kurierowi broń z ręki. Złapał za neseser i
wrzasnął:
- Nie masz złych zamiarów, co? Dawaj to, sukinsynie! - Wrzucił broń kuriera pod
furgonetkę, wstał i zanurzył się w rozhisteryzowany tłum na chodniku.
Biegł na oślep, mijając ludzi niczym ściany ruchomego labiryntu. Ale była zasadnicza
róŜnica między opresją, w której się znalazł, a Ŝyciem na co dzień. Zniknęły ciemności;


popołudniowe słońce świeciło jasno, równie oślepiające, jak podczas biegu przez labirynt.


14

- Jest wszystko - powiedziała Marie, układając na biurku w osobne równe stosiki
obligacje i franki według nominałów. - Mówiłam ci, Ŝe tak będzie.
- Niewiele brakowało, a stałoby się inaczej.
- Co?
- Ten człowiek z Zurychu, Johann. Nie Ŝyje. Zabiłem go.
- Jasonie, co się stało?
Opowiedział jej.
- Liczyli na Pont Neuf. Podejrzewam, Ŝe ich samochód utknął w korku, a wtedy
połączyli się z kurierem na częstotliwości radia z furgonetki i kazali mu się spóźnić. Jestem
tego pewien.
- BoŜe, oni są wszędzie!
- Ale nie wiedzą, gdzie ja jestem - powiedział Bourne, wpatrując się w lustro nad
biurkiem. ZałoŜył okulary w rogowej oprawie i przyglądał się swoi m blond włosom... - A
ostatnim miejscem, gdzie spodziewają się mnie znaleźć, jest dom mody na Saint-Honoré, pod
warunkiem oczywiście, Ŝe zdają sobie sprawę z tego, Ŝe o nim wiem.
- „Les Classiques”? - spytała ze zdumieniem Marie.
- Zgadza się. Dzwoniłaś tam?
- Tak, ale to szaleństwo!
- Dlaczego? - Jason odwrócił się do lustra. - Pomyśl: dwadzieścia minut temu ich
zasadzka spaliła na panewce. Musi tam panować niezłe zamieszanie; robią sobie wyrzuty,
padają oskarŜenia o niekompetencję lub nawet o gorsze rzeczy. Właśnie teraz, w tej chwili,
bardziej zajmują się swoim losem niŜ moją osobą - bo nikt nie ma ochoty na kulę w gardło.
To nie potrwa długo. Szybko się przegrupują, juŜ Carlos tego dopilnuje. Ale przez najbliŜszą
godzinę, podczas której będą się starali poskładać do kupy to, co się stało, ta melina jest
ostatnim miejscem, w którym będą mnie szukać. Nie mają najmniejszego pojęcia, Ŝe o niej
wiem.
- Ktoś cię rozpozna!
- Kto? W tym celu sprowadzili faceta z Zurychu, a on przecieŜ nie Ŝyje. Nie wiedzą,
jak wyglądam.
- Kurier. Będą go mieli, a on cię widział.
- Przez następne kilka godzin policja będzie go maglować.
- D’Amacourt. Adwokat!
- Sądzę, Ŝe obaj są teraz właśnie w połowie drogi do Marsylii lub Normandii. A przy
odrobinie szczęścia mogą być juŜ nawet za granicą.
- ZałóŜmy, Ŝe ich zatrzymają, złapią?
- ZałóŜmy. Czy sądzisz, Ŝe Carlos zdekonspiruje lokal, skrzynkę kontaktową? Nigdy
w Ŝyciu. Ani jego, ani twoim.
- Jasonie, boję się.
- Ja teŜ. Ale nie tego, Ŝe mnie rozpoznają. - Bourne odwrócił się do lustra. - Mógłbym
wygłosić długi wykład o klasyfikacji ludzkich twarzy i zmiękczaniu rysów, ale nie zrobię
tego.
- Chodzi ci o przypadki chirurgiczne. Port Noir. Mówiłeś mi.
- Nie wszystko. - Bourne wychylił się nad biurkiem, z bliska wpatrując się w odbicie
swojej twarzy. - Jakiego koloru są moje oczy?
- Co?
- Nie, nie patrz na mnie. No powiedz, jakiego koloru mam oczy? Ty masz brązowe z
plamkami zieleni, a co z moimi?


- Niebieskie... z domieszką niebieskiego. Albo właściwie to szare... szare... - Marie
przerwała. - Nie jestem pewna. To okropne z mojej strony, prawda?
- Absolutnie naturalne. PrzewaŜnie są orzechowe, ale nie przez cały czas. Nawet ja to
dostrzegam. Kiedy noszę niebieską koszulę lub krawat, stają się niebieskawe; przy brązowej
marynarce lub płaszczu, są szare. Kiedy jestem nagi - dziwne, ale wtedy nie moŜna ich
opisać.
- To wcale nie jest dziwne. Jestem pewna, Ŝe tak samo jest z milionami innych ludzi.
- Na pewno. Ale jak wielu z nich nosi szkła kontaktowe, mimo Ŝe nie mają wad
wzroku?
- Szkła...?
- Właśnie - przerwał Jason. - Pewnego typu szkła kontaktowe nosi się, Ŝeby zmienić
kolor oczu. Najlepszy efekt osiąga się przy orzechowych oczach... Kiedy Washburn badał
mnie po raz pierwszy, stwierdził ślady uŜywania ich przez długi czas. To jeden z kluczy do
zagadki, prawda?
- ZaleŜy co chcesz z tym zrobić - powiedziała Marie. - O ile w ogóle to prawda.
- Dlaczego nie miałaby być?
- PoniewaŜ doktor był częściej pijany niŜ trzeźwy. Sam mi o tym powiedziałeś. Swoje
domysły układał w stertę, jeden Bóg wie jak często mając ogląd zmętniały od alkoholu.
Nigdy nie był konkretny. Bo nie mógł być.
- W jednej sprawie był. Jestem kameleonem wcielającym się w kaŜdą postać.
Chciałbym się dowiedzieć, w jaką teraz będę mógł się wcielić. Dzięki tobie mam adres. Ktoś
tam moŜe znać prawdę. Wystarczy jeden jedyny człowiek. Tylko tyle potrzebuję. Jedna
osoba, Ŝeby dokonać konfrontacji. JeŜeli będę zmuszony, siłą złamię jej opór...
- Nie mogę cię zatrzymać, ale na miłość boską, bądź ostroŜny. Jeśli cię rozpoznają -
zginiesz.
- Nie na miejscu; to mogłoby zaszkodzić interesom. W końcu to ParyŜ.
- Nie sądzę, Ŝeby to było zabawne, Jasonie.
- Ja teŜ nie. Serio na to liczę.
- Co masz zamiar zrobić? To znaczy, w jaki sposób?
- Dowiem się, jak trafię na miejsce. Zobaczę, czy ktoś nie biega rozglądając się
nerwowo lub czeka na telefon, tak jakby od tego zaleŜało jego Ŝycie.
- A co potem?
- Zrobię tak samo jak z d’Amacourtem. Poczekam na zewnątrz i pójdę za tym kimś.
Jestem tak blisko, Ŝe nie chybię, i będę ostroŜny.
- Zadzwonisz do mnie?
- Spróbuję.
- Chyba zwariuję, czekając tu i nic nie wiedząc.
- Nie czekaj. MoŜesz gdzieś zdeponować obligacje?
- Banki są zamknięte.
- Skorzystaj z któregoś z wielkich hoteli. Mają tam sejfy.
- Trzeba wynająć pokój.
- Wynajmij. W „Meurice” lub „Pod Jerzym V”. Zostaw neseser w recepcji, ale wróć
tu.
Marie skinęła głową.
- To mnie przynajmniej zajmie.
- Potem zadzwoń do Ottawy. Dowiedz się, co się stało.
- Zadzwonię.
Bourne podszedł do nocnego stolika i wziął kilka banknotów o nominale pięciu
tysięcy franków.
- Łatwiej by poszło, gdyby udało się kogoś przekupić - powiedział. - Wątpię, Ŝeby do


tego doszło, ale kto wie.
- Kto wie - zgodziła się Marie i jednym tchem mówiła dalej: - Czy wiesz, co
powiedziałeś? Właśnie wyrzuciłeś z siebie nazwy dwóch hoteli.
- Wiem. - Odwrócił się i stanął twarzą do niej. - Ja juŜ tu byłem. Wiele razy.
Mieszkałem tu, ale nie w tych hotelach. Raczej w bocznych uliczkach, tam, gdzie nie jest
łatwo trafić.
Chwila elektryzującego strachu minęła w ciszy.
- Kocham cię, Jasonie.
- Ja ciebie teŜ - powiedział Bourne.
- Wróć do mnie. Bez względu na to co się stanie, wróć do mnie.

Z punktowych reflektorów umocowanych na ciemnobrązowym suficie spływało w dół
łagodne i efektowne zarazem światło, zalewając manekiny i ludzi w kosztownych ubraniach
miłym dla oka odcieniem Ŝółci. Lady z biŜuterią i dodatkami wyłoŜone były czarnym
aksamitem. Zasłony z jaskrawoczerwonego i zielonego jedwabiu powiewały gustownie nad
błyszcząca granatową tkaniną. Złoto i srebro lśniło w świetle ukrytych Ŝarówek. Przejścia
między stoiskami wyginały się w półkola, stwarzając wraŜenie przestrzeni, której tu nie było.
„Les Classiques” - chociaŜ niemały - nie zaliczał się do wielkich sklepów. Był jednak
wspaniale wyposaŜony i usytuowany na jednej z najbardziej kosztownych parceli ParyŜa. W
głębi znajdowały się drzwi z szybami z barwionego szkła, prowadzące do przymierzalni.
Ponad nimi w loggii mieściły się biura „Les Classiques”. Po prawej stronie wznosiły się
wyściełane dywanem schody. Obok na podwyŜszeniu zainstalowano centralkę telefoniczną,
którą obsługiwał męŜczyzna w średnim wieku ubrany w staromodny garnitur. Dziwnie nie
pasował do tego miejsca. Mówił coś do mikrofonu przymocowanego do słuchawek.
Personel składał się głównie z wysokich, szczupłych kobiet o pociągłych twarzach -
Ŝyjące zwłoki byłych modelek, które dzięki smakowi artystycznemu i inteligencji osiągnęły
wyŜszą pozycję niŜ ich koleŜanki z branŜy, kiedy minęła ich młodość. Między nimi widać
było równieŜ kilku męŜczyzn - podkreślone przez dopasowane ubrania, przypominające
trzciny sylwetki, dramatyczne gesty i wyzywające, taneczne ruchy.
Z ciemnego sufitu spływała łagodna, romantyczna muzyka; spokojne crescendo
podkreślane przez promienie miniaturowych reflektorów. Jason przechadzał się po sklepie,
przyglądając się manekinom, dotykając materiałów, dokonując samodzielnych osądów. W ten
sposób mógł ukryć ogarniające go zdumienie. Gdzie było zamieszanie i strach, które
spodziewał się zastać w centrum łączności Carlosa? Spoglądał w górę na otwarte drzwi biura
i pojedynczy korytarz, który rozdzielał na pół ten mały kompleks biurowy. Widział tam
męŜczyzn i kobiety przechadzających się równie obojętnie jak reszta personelu na parterze.
Zatrzymywali się od czasu do czasu albo wymieniali uprzejmości i strzępki znacząco nic nie
znaczących informacji. Plotki. Nie dostrzegł Ŝadnych znamion pośpiechu; nic nie świadczyło
o tym, Ŝe waŜna pułapka eksplodowała im w rękach, Ŝe importowany zabójca - jedyny
człowiek w ParyŜu, który pracował dla Carlosa i mógł zidentyfikować cel - leŜy z kulą w
głowie w opancerzonej furgonetce na Quai de la Râpée.
Było to niewiarygodne choćby z tego powodu, Ŝe atmosfera ani trochę nie
potwierdzała jego oczekiwań. Nie spodziewał się wprawdzie chaosu; Ŝołnierze Carlosa byli
na to zbyt opanowani. Ale jednak czegoś oczekiwał. Tymczasem nie dostrzegł ani napiętych
twarzy, ani rozbieganych spojrzeń, ani gwałtownych ruchów znamionujących stan gotowości
bojowej. Wszystko odbywało się jak zazwyczaj: elegancki świat haute couture wciąŜ krąŜył
po eleganckiej orbicie, nie zwracając uwagi na zdarzenia, które powinny wytrącić oś jego
obrotu z równowagi.
A jednak gdzieś tu znajdował się prywatny telefon i ktoś, kto był nie tylko
przekaźnikiem Carlosa, lecz równieŜ sam mógł wysłać na łowy trzech morderców. Kobieta...


Zobaczył ją - to musiała być ona. Stała w połowie wyściełanych dywanem schodów -
wysoka kobieta o twarzy, którą wiek i kosmetyki przekształciły w zimną maskę. Właśnie
zatrzymał ją chudy jak trzcina sprzedawca, przedstawiając jej rachunki do zatwierdzenia.
Zajrzała do nich, a potem zerknęła w dół, na nerwowego męŜczyznę w średnim wieku,
stojącego, nie opodal stoiska z biŜuterią. Było to przelotne spojrzenie, ale przekazana w nim
wiadomość absolutnie jasna: „W porządku, mon ami. Weź sobie tę błyskotkę, ale szybko
zapłać rachunek. Bo jak nie, to najesz się wstydu przy następnej okazji. Albo jeszcze gorzej.
Mogę zadzwonić do twojej Ŝony”. W ciągu ułamka sekundy połajanka była skończona i na
masce pojawił się uśmiech - równie szeroki co fałszywy. Władcza kobieta skinęła głową i
ołówkiem wziętym od sprzedawcy podpisała rachunki. Potem zeszła na dół w towarzystwie
nachylającego się ku niej sprzedawcy, który najwyraźniej prawił jej komplementy. Na
najniŜszym stopniu odwróciła się, musnęła grzywę ufarbowanych w pasemka włosów i w
geście podzięki poklepała sprzedawcę po przegubie.
W oczach kobiety trudno było dostrzec ślad rozluźnienia. Wydawały się czujne, tak
jak oczy wszystkich ludzi, których widział Bourne, z wyjątkiem moŜe tych za złotymi
oprawkami w Zurychu.
Instynkt. Ta kobieta była jego celem; pozostało tylko jej dosięgnąć. Pierwsze ruchy
kadryla muszą być subtelne. Nie powinien wzbudzić ani zbyt duŜego, ani zbyt małego
zainteresowania. To ona musi do niego podejść.
W ciągu kilku następnych minut Jasona ogarnęło zdumienie. Właściwie zadziwił sam
siebie. Nazywało się to „wchodzeniem w rolę” - to jeszcze rozumiał, ale był zaszokowany
łatwością, z jaką wcielał się w obcą postać - o ile jego własna była mu znana. Tam, gdzie
jeszcze kilka minut temu dokonywał ocen, teraz przeprowadzał inspekcje, ściągał odzieŜ z
wieszaków, unosił materiał pod światło. Z bliska wpatrywał się w szwy, oglądał guziki i
dziurki, palcami miętosił kołnierzyki, wyginając je w górę i w dół. Był surowym arbitrem
wytwornej odzieŜy, doświadczonym kupcem, który wie, czego chce i błyskawicznie odrzuca
wszystko, co nie zaspokaja jego smaku. Jedynym szczegółem, którego nie badał, były metki z
cenami - najwyraźniej go nie interesowały.
Ten ostatni fakt zainteresował władczą kobietę; bez ustanku spoglądała w jego stronę.
Sprzedawczyni o wklęsłym ciele podpłynęła do niego przez dywan. Bourne uśmiechnął się
uprzejmie, ale oznajmił, Ŝe woli sam poszperać. Po niespełna trzydziestu sekundach znalazł
się za trzema manekinami ubranymi w najbardziej kosztowne ubrania w „Les Classiques”.
Uniósł brwi i ułoŜył usta w wyrazie cichej aprobaty, zerkając między plastikowymi
manekinami na kobietę stojącą obok kontuaru. Szepnęła coś do sprzedawczyni, która
uprzednio rozmawiała z Bourne’em; była modelka potrząsnęła głową i wzruszyła ramionami.
Bourne oparł dłonie na biodrach, wydął policzki i powoli wypuszczając z płuc
powietrze taksował spój rŜeniem manekiny. Był teraz niezdecydowanym męŜczyzną, który
właśnie ma podjąć decyzję. W takiej chwili potencjalny klient, a zwłaszcza taki, który nie
patrzy na ceny, potrzebuje najbardziej kompetentnej asysty w okolicy - trudno mu się oprzeć.
Królewna poprawiła włosy i wdzięcznym krokiem ruszyła w jego stronę. Kończył się
pierwszy cykl figur kadryla; tancerze ukłonili się, przygotowując się do gawota.
- Jak widzę, przyciągnęły pana jedne z naszych lepszych drobiazgów, monsieur -
powiedziała po angielsku kobieta. To przypuszczenie co do narodowości klienta w oczywisty
sposób opierało się na osądzie doświadczonego oka.
- Mam nadzieję, Ŝe tak - odparł Jason. - Ma pani tu interesującą kolekcję, ale lepiej
zawsze samemu poszperać, prawda?
- Takie postępowanie przy ocenie wartości jest nieodzowne, monsieur. Jednak
wszystkie nasze kreacje są robione wyłącznie dla nas.
- D’accord, madame.
- Ah, vous parlez français?


- Un peu. Troszeczkę.
- Jest pan Amerykaninem?
- Rzadko tam bywam - odpowiedział Bourne. - Wspomniała pani, Ŝe te ubrania zostały
uszyte wyłącznie dla pani?
- Och, tak. Kontrakt z naszym projektantem gwarantuje nam wyłączność. Jestem
pewna, Ŝe juŜ pan o nim słyszał. René Bergeron.
Jason zmarszczył brwi.
- Owszem, słyszałem. Bardzo ceniony, ale nie uczynił Ŝadnego przełomu, prawda?
- Zrobi to, monsieur. To nieuchronne. Jego reputacja rośnie z kaŜdym sezonem. Kilka
lat temu pracował dla St. Laurenta, potem dla Givenchy. Mówi się, Ŝe robił tam nie tylko
wykroje, jeŜeli pan wie, o czym mówię.
- To nietrudno zgadnąć.
- A jak ci zawistnicy próbują go zepchnąć na dalszy plan! To ohydne! Tylko dlatego,
Ŝe uwielbia kobiety, pochlebia im i nie stara się zrobić z nich małych chłopców, vous
comprenez?
- Facilement.
- Wkrótce cały świat o nim usłyszy, a cała ta banda nie będzie godna dotknąć rąbków
jego kreacji. Niech pan uwaŜa te stroje za prace wschodzącego geniusza, monsieur.
- Mówi pani bardzo przekonywająco. Wezmę te trzy. To chyba dwunasty rozmiar?
- Rzeczywiście, monsieur. Jeśli pan sobie Ŝyczy, moŜemy je dopasować.
- Obawiam się, Ŝe nie. Ale jestem pewien, Ŝe w Cap Ferrat są przyzwoici krawcy.
- Naturellement - pośpiesznie przyznała mu rację kobieta.
- A skoro juŜ tu jestem – Bourne zawahał się, ponownie marszcząc brwi - niech pani
równieŜ wybierze kilka innych kreacji w tym rodzaju. Inne desenie, inny krój, ale
spokrewnione, jeśli to, co mówię, brzmi sensownie.
- Bardzo sensownie, monsieur.
- Dziękuję, doceniam to. Miałem długi lot z Wysp Bahama i jestem wyczerpany.
- MoŜe w takim razie monsieur miałby ochotę usiąść?
- Prawdę mówiąc, monsieur miałby ochotę na drinka.
- To się da załatwić, oczywiście... A jeśli chodzi o rodzaj płatności, monsieur...?
- Encaisse, sądzę - powiedział Jason, świadom, Ŝe wymiana towaru na gotówkę
przemówi do nadzorcy „Les Classiques”. - Czeki i konta bankowe są jak tropy pozostawione
w puszczy, nieprawdaŜ?
- Jest pan równie mądry, jak spostrzegawczy. - Sztywny uśmiech niczym szczelina
rozciął maskę twarzy. W oczach nie pojawił się nawet cień uśmiechu. - Skoro mówimy o
drinku, to dlaczego nie w moim gabinecie? Nikt nie będzie nam przeszkadzał. Pan sobie
odpocznie, a ja przyniosę panu tam kilka modeli z naszej kolekcji.
- Doskonale.
- Jaki pułap cen wchodzi w grę, monsieur?
- Les meilleurs, madame.
- Naturellement. - W stronę Jasona wyciągnęła się biała, wysmukła dłoń. - Jestem
Jacqueline Lavier, dyrektor i współwłaścicielka „Les Classiques”.
- Miło mi. - Bourne uścisnął dłoń, nie przedstawiając się. Nazwisko moŜe pojawić się
w miejscu nieco mniej publicznym, mówił wyraz jego twarzy, ale nie teraz. W tej chwili jego
wizytówką były pieniądze. - Pani gabinet? Mój jest kilka tysięcy kilometrów stąd.
- Tędy proszę, monsieur. - Sztywny uśmiech powrócił na maskę, rozłamując ją niczym
promienie wiosennego słońca taflę lodu. Madame Lavier zaprosiła gestem gościa w stronę
schodów. Świat haute couture wciąŜ się obracał; nawet fiasko i śmierć na Quai de la Râpée
nie były w stanie wytrącić go z orbity.
Ta sytuacja w równym stopniu niepokoiła Jasona i zastanawiała. Był przekonany, Ŝe


idąca obok kobieta przekazała wyrok śmierci, który nie został wykonany, bo przeszkodziły w
tym strzały z pistoletu oddane godzinę temu. Wyrok, który został wydany przez człowieka
bez twarzy, Ŝądającego posłuszeństwa lub śmierci. Pomimo to ani jedno pasemko jej
wypielęgnowanych włosów nie zostało naruszone przez drŜące ze zdenerwowania palce; na
wyrzeźbionej masce nie pojawił się blady odcień strachu. W hierarchii „Les Classiques” nie
było jednak nikogo wyŜej postawionego, nikogo, kto mógłby mieć osobisty telefon w bardzo
osobistym gabinecie. Część równania nie zgadzała się... za to reszta niepokojąco
potwierdzała.
On. Kameleon. Gra rozwijała się pomyślnie - znajdował się w obozie wroga,
absolutnie przekonany, Ŝe nikt go nie rozpoznał. W tym epizodzie było coś z déjà vu. Robił
juŜ takie rzeczy wcześniej, dokonywał podobnych wyczynów. Był człowiekiem biegnącym
przez nieznaną dŜunglę, a jednak w jakiś instynktowny sposób znał drogę, wiedział, gdzie są
pułapki i jak ich uniknąć. Kameleon był zawodowcem.
Zaczęli wchodzić po schodach. PoniŜej, po prawej stronie, męŜczyzna w garniturze o
tradycyjnym kroju mówił coś cicho do mikrofonu umieszczonego na pałąku, kiwając głową
ze znuŜeniem, tak jakby przekonywał swojego rozmówcę, Ŝe ten ich świat tutaj jest tak
pogodny, jak być powinien.
Bourne zatrzymał się na siódmym stopniu. Zrobił to bezwiednie. Tył głowy
męŜczyzny, zarys kości policzkowej, przerzedzone siwe włosy, sposób w jaki nieznacznie
opadały na ucho - widział juŜ kiedyś tego człowieka! Gdzieś w przeszłości, w przeszłości,
której nie pamiętał, ale która wracała do niego w ciemnościach... błyskami światła. Wybuchy,
mgły, porywisty wiatr, po którym następowała pełna napięcia cisza. Co to było? Gdzie to
było? Dlaczego znów poczuł w oczach piekący ból? Siwowłosy męŜczyzna zaczął okręcać się
w swoim obrotowym krześle; Jason odwrócił wzrok, zanim ich spojrzenia zetknęły się.
- Widzę, Ŝe zainteresowała monsieur nasza raczej niezwykła centralka - powiedziała
Madame Lavier. - Ten szczegół, jak sądzimy, wyróŜnia „Les Classiques” wśród innych
sklepów na Saint-Honoré.
- W jakim sensie? - zapytał Bourne, wchodząc po schodach. Ból w oczach zmusił go
do mrugnięcia.
- Kiedy klient dzwoni do „Les Classiques”, telefonu nie odbiera jakaś kobieta bez
wyrazu, lecz kulturalny dŜentelmen, który ma wszystkie potrzebne informacje w małym
palcu.
- To miłe.
- Inni dŜentelmeni teŜ tak sądzą - dodała. - Zwłaszcza kiedy dokonując zakupów przez
telefon wolą zachować dyskrecję. W naszej puszczy nie znajdzie pan tropów, monsieur.
Znaleźli się w gabinecie Jacqueline Lavier. Przypominał obszerną jaskinię sprawnego
dyrektora - papiery leŜały ułoŜone w osobne pliki na biurku, na sztalugach pod ścianą
przymocowano akwarelowe szkice, niektóre bez wahania zatwierdzone podpisem, inne -
najwyraźniej nie zaakceptowane - bez parafki. Ściany obwieszone były fotografiami w
ramkach, przedstawiającymi Pięknych Ludzi. JednakŜe ich piękno szpeciły często
rozdziawione usta lub uśmiechy równie fałszywe jak u właścicielki gabinetu.
Zapach perfumowanego powietrza wskazywał na klasę samicy; to tu mieściła się
kwatera podstarzałej, nerwowo przechadzającej się tygrysicy, gotowej zaatakować kaŜdego,
kto naruszył jej własność lub przeszkadzał w zaspokajaniu pragnień. Ale teŜ była
zdyscyplinowana. Nic nie uchodziło jej uwagi, słowem - znaczący punkt kontaktowy dla
Carlosa.
Kim był ten człowiek przy centralce? Gdzie go widział?
Miał do wyboru całą kolekcję butelek; wybrał brandy.
- Niech pan siada, monsieur. Poproszę o pomoc samego René, o ile go znajdę.
- To bardzo uprzejmie, ale jestem pewien, Ŝe pani wybór będzie wystarczający. Dobry


smak wyczuwam instynktownie, a jeśli chodzi o panią, to czuje się go wszędzie dookoła.
Podoba mi się tu.
- Jest pan zbyt uprzejmy.
- Tylko wtedy, kiedy jest to uzasadnione - powiedział wciąŜ na stojąco Jason. -
Chciałbym rzucić okiem na te fotografie. Widzę tu znajomych, a nawet przyjaciół. Wiele z
tych twarzy bardzo często przewija się przez banki na Bahama.
- Nie mam co do tego wątpliwości - zgodziła się Lavier tonem, w którym pobrzmiewał
szacunek dla kręgów finansjery. - Niedługo wrócę, monsieur.
Na pewno, pomyślał Bourne, kiedy dyrektorka „Les Classiques” opuściła gabinet.
Mme Lavier nie dopuści do tego, Ŝeby zmęczony i bogaty bubek miał zbyt wiele czasu do
namysłu. Wróci tu z najbardziej kosztownymi kreacjami, które w pośpiechu uda się jej
zebrać. W takim razie - o ile w pokoju znajdowało się coś, co mogło rzucić światło na system
kontaktów Carlosa lub na sposób działania tego mordercy - nie miał czasu do stracenia. JeŜeli
coś takiego tu było, powinien szukać na biurku lub w jego pobliŜu.
Jason krąŜył wokół wspaniałego krzesła stojącego pod ścianą. Udawał oŜywione
zainteresowanie fotografiami, ale uwagę skoncentrował na biurku. LeŜały na nim faktury,
pokwitowania, nie zapłacone rachunki, a obok czekające na podpis Lavier urzędowe listy z
ponagleniami dłuŜników. Notatnik z adresami leŜał otwarty; na stronie widniały cztery
nazwiska. Jason zbliŜył się, by lepiej widzieć. Były to nazwy firm z wyszczególnionymi w
nawiasach kontaktami, przy czym stanowisko danej osoby w firmie zostało podkreślone.
Zastanawiał się właśnie, czy powinien zapamiętać kaŜdą firmę i kaŜde z nazwisk, kiedy jego
spojrzenie natrafiło na wystający kawałek kartki z numerami telefonów. Widać było jedynie
brzeg; resztę zakrywał aparat telefoniczny. Dostrzegł tam jeszcze coś, coś ledwo widocznego
- kartkę przyklejona do blatu biurka za pomocą biegnącego wzdłuŜ krawędzi paska
przeźroczystej taśmy. Taśma wydawała się stosunkowo nowa, niedawno naklejona na papier i
polerowane drewno. śadnych zagiętych brzegów ani śladów, które świadczyłyby, Ŝe jest tu
juŜ od dawna.
Instynkt.
Bourne wziął do ręki telefon, chcąc odstawić go na bok. Nagle drgania
rozbrzmiewającego dzwonka przebiegły mu przez dłoń - przenikliwy, paraliŜujący dźwięk.
OdłoŜył aparat na biurko i odsunął się od niego w chwili, gdy z korytarza wpadł do pokoju
męŜczyzna bez marynarki. Stanął, wpatrując się w Jasona przestraszonym, lecz ostroŜnym
spojrzeniem. Telefon zadzwonił ponownie. MęŜczyzna szybko podszedł do biurka i podniósł
słuchawkę.
- Allo? - Zapadła cisza, podczas której intruz z pochyloną głową wsłuchiwał się w to,
co mówi rozmówca. Był śniadym, muskularnym męŜczyzną w nieokreślonym wieku,
zamaskowanym równą opalenizną. Napiętą twarz o wąskich ustach okalały krótko
ostrzyŜone, ciemnobrązowe włosy. Kiedy przekładał słuchawkę z ręki do ręki, widać było,
jak pracują mu mięśnie pod skórą gołych ramion.
- Pas ici maintenant. Je ne sais pas la réponse. Appelez encore - powiedział ochryple,
odłoŜył słuchawkę i spojrzał na Jasona. - Où est Jacqueline?
- Proszę trochę wolniej - skłamał Bourne. - Mój francuski jest bardzo ubogi.
- Przepraszam - powiedział opalony męŜczyzna. - Szukałem Madame Lavier.
- Właścicielki?
- MoŜna tak powiedzieć. Gdzie ona jest?
- Właśnie ogołaca mnie z gotówki - odparł z uśmiechem Jason, podnosząc szklankę do
ust.
- O! A kim pan jest, monsieur?
- A pan?
MęŜczyzna uwaŜnie przyjrzał się Bourne’owi.


- René Bergeron.
- Na Boga! - wykrzyknął Jason. - Ona właśnie pana szuka. Pan jest znakomity, panie
Bergeron. Madame Lavier kazała mi spoglądać na pańskie kreacje jako na dzieło nowego
mistrza. - Bourne ponownie uśmiechnął się. - Być moŜe z pana powodu będę musiał
zadepeszować na Wyspy Bahama po wielką sumę pieniędzy.
- Jest pan bardzo uprzejmy, monsieur. I przepraszam za obcesowe wtargnięcie.
- Lepiej, Ŝe to pan odebrał telefon, a nie ja. Berlitz1 bardzo by się na mnie zawiódł.
- Sami kupcy, dostawcy, wrzeszczący idioci. Z kim, monsieur, mam zaszczyt
rozmawiać?
- Briggs - powiedział, nie mając pojęcia, skąd wzięło mu się to nazwisko. Był
zdziwiony, Ŝe pojawiło się tak szybko, w tak naturalny, sposób. - Charles Briggs.
- Miło mi pana poznać. - Bergeron wyciągnął dłoń. Miał mocny uścisk. - Wspomniał
pan, Ŝe Jacqueline mnie szuka?
- Obawiam się, Ŝe z mojego powodu.
- Znajdę ją. - Projektant pośpiesznie wyszedł.
Nie odrywając wzroku od drzwi Bourne szybko podszedł do biurka i połoŜył dłoń na
telefonie. Przesunął go na bok, odsłaniając przylepioną kartkę. Zobaczył dwa numery;
początkowe cyfry pierwszego wskazywały na centralę telefoniczną w Zurychu; drugi z
pewnością był paryski.
Instynkt. Miał rację, pasek przeźroczystej taśmy okazał się tym jedynym, potrzebnym
mu sygnałem. Zapamiętał oba numery. Postawił telefon na miejsce i odsunął się.
Ledwo udało mu się odejść od biurka, kiedy do pokoju wpadła Madame Lavier ze
stertą sukienek przewieszonych przez ramię.
- Spotkałam René na schodach. Entuzjastycznie poparł mój wybór. Powiedział mi
równieŜ, Ŝe nazywa się pan Briggs.
- Sam bym się przedstawił. - Bourne uśmiechnął się w reakcji na urazę w głosie
Lavier. - Ale nie przypominam sobie, Ŝeby pani o to pytała.
- Tropy w puszczy, monsieur. Proszę, oto prawdziwa uczta dla oczu! - Z
namaszczeniem rozłoŜyła sukienki na kilku krzesłach. - Jestem święcie przekonana, Ŝe to
jedna z najlepszych kolekcji, jaką dostarczył nam René.
- Dostarczył? - zapytał Jason. - To on tu nie pracuje?
- Tak tylko się mówi; jego pracownia jest na końcu korytarza. Ale to jego
sanktuarium. Nawet ja drŜę, kiedy muszę tam wejść.
- Są cudowne - mówił Bourne, przechodząc od jednej kreacji do drugiej. - Ale ja nie
chcę jej oszołomić, lecz tylko udobruchać - dodał, wskazując na trzy sukienki. - Wezmę te.
- Dobry wybór, Monsieur Briggs!
- Jeśli moŜna, prosiłbym o zapakowanie ich razem z resztą rzeczy.
- Oczywiście. Pańska wybranka musi być szczęśliwa.
- Owszem, miło spędza się z nią czas, ale to jeszcze dziecko. Obawiam się, Ŝe zepsute
dziecko. Tymczasem ja duŜo wyjeŜdŜałem i nie poświęcałem jej wystarczająco wiele uwagi.
W tej sytuacji powinienem zaproponować pokój. To jeden z powodów, dla którego wysłałem
ją do Cap Ferrat. - Uśmiechnął się i wyjął portfel od Louisa Vuittona. - La facture, s’il vous
plaît?
- Jedna z dziewcząt niezwłocznie dopilnuje wysyłki. - Madame Lavier nacisnęła guzik
interkomu stojącego obok telefonu. Jason przyglądał się jej czujnie; gdyby spojrzenie kobiety
spoczęło na nieco przesuniętym aparacie, powiedziałby, Ŝe to Bergeron odebrał telefon. -
Envoyez Janine ici avec les vêtements sur comptoir cinq. Aussi la facture. - Wstała. - Jeszcze
jedno brandy, Monsieur Briggs?
                                                 
1 Maximilian Berlitz — stawny pedagog, twórca metody nauczania języków obcych bez uŜywania języka
ojczystego (przyp. tłum.)


- Merci bien.
Bourne wyciągnął kieliszek. Wzięła go od niego i podeszła do barku. Jason wiedział,
Ŝe jeszcze nie nadszedł czas na to, co sobie zaplanował; ta chwila juŜ niedługo nadejdzie -
kiedy rozstanie się z pieniędzmi - ale jeszcze nie teraz. Mógł jednakŜe w dalszym ciągu
urabiać grunt pod przyszłą spółkę z dyrektorem i współwłaścicielką „Les Classiques”.
- Ten Bergeron - zaczął. - Wspomniała pani, Ŝe w kontrakcie z nim ma pani
zagwarantowaną wyłączność?
Madame Lavier odwróciła się z kieliszkiem w dłoni.
- Och, tak. Jesteśmy jakby rodziną.
Bourne przyjął brandy, podziękował skinieniem głowy i usiadł w fotelu obok biurka.
- To dobry układ - zauwaŜył bez wyraźnego związku.
Wysoka, chuda jak szczapa sprzedawczyni, z którą Bourne rozmawiał na początku,
weszła do gabinetu z księgą rachunkową w dłoni. Padły szybkie instrukcje i sumy; kaŜda z
sukienek została osobno wyceniona, podczas gdy księga przeszła z rąk do rąk. Lavier podała
ją Jasonowi do sprawdzenia.
- La facture - powiedziała.
Bourne potrząsnął głową, odmawiając sprawdzenia.
- Combien? - zapytał.
- Vingt mille soixante francs, monsieur - odpowiedziała współwłaścicielka „Les
Classiques”, obserwując jego reakcję jak wielki, czujny ptak.
Nie było Ŝadnej reakcji. Bourne odliczył sześć pięciotysięcznych banknotów i wręczył
Lavier. Skinęła głową i przekazała je szczupłej sprzedawczyni. Sztywne zwłoki
wymaszerowały z sukienkami z gabinetu.
- Wszystko zostanie zapakowane i przyniesione tu wraz z resztą pieniędzy. - Lavier
usiadła za swoim biurkiem. - A więc wyjeŜdŜa pan do Ferrat. To musi być cudowne.
Zapłacił, więc nadszedł czas rozstania.
- Za ostatnią noc w ParyŜu przed powrotem do przedszkola. - Podniósł kieliszek w
autoironicznym toaście.
- Tak, wspomniał pan, Ŝe pańska przyjaciółka jest bardzo młoda.
- Powiedziałem, Ŝe to dziecko i tak teŜ jest. To dobry kumpel, ale wolę towarzystwo
bardziej dojrzałych kobiet.
- Musi pan ją bardzo lubić - zauwaŜyła Lavier, muskając perfekcyjnie ułoŜone włosy;
pochlebstwo zostało przyjęte. - Kupuje jej pan tak piękne - i szczerze mówiąc - kosztowne
prezenty.
- To tylko ułamek sumy, której mogłaby zaŜądać.
- Rzeczywiście.
- Jest moją Ŝoną, trzecią, jeśli chodzi o ścisłość, a na Bahama muszę pokazywać się
publicznie. Ale oddzielam moje Ŝycie tam od Ŝycia tu. Potrafię to doskonale zorganizować.
- Jestem tego pewna, monsieur.
- Skoro juŜ mówimy o Bahama, to kilka minut temu wpadła mi do głowy pewna myśl.
To dlatego zapytałem panią o Bergerona.
- O co chodzi?
- MoŜe uwaŜać mnie pani za raptusa, ale zapewniam, Ŝe tak nie jest. Kiedy mnie coś
zaintryguje, muszę to zbadać... JeŜeli ma pani wyłączność na Bergerona, to czy nie myślała
pani o utworzeniu filii na wyspach?
- Na Bahama?
- I jeszcze bardziej na południe. MoŜe nawet na Karaibach.
- Monsieur, juŜ z samym Saint-Honoré często mamy za duŜo kłopotów! Jak to mówią:
na zaniedbanej farmie ziemia leŜy odłogiem.
- Nie trzeba będzie o nią dbać, a przynajmniej nie w ten sposób, który pani ma na


myśli. Chodzi o coś dla ludzi z klasą - jedna koncesja tu, druga tam, miejscowe prawo
własności z przywilejowanymi odsetkami. Wystarczy jeden lub dwa butiki, które oczywiście
będą się ostroŜnie rozrastać.
- To wymaga znacznego kapitału, Monsieur Briggs.
- Na początek tylko opłaty za wynajęcie lokalu. MoŜe to pani nazwać wpisowym.
Opłaty są wysokie, ale nie zniechęcające. W przypadku lepszych hoteli i klubów zazwyczaj
głównie zaleŜy to od stopnia znajomości z dyrekcją.
- A pan ich zna?
- Doskonale. Jak juŜ powiedziałem, na razie badam moŜliwości, ale ten pomysł ma
chyba pewne zalety. Pani znak firmowy zyskałby na wytworności. „Les Classiques”, ParyŜ,
Wielka Bahama... moŜe Caneel Bay. - Bourne dopił brandy. - Ale pani prawdopodobnie ma
mnie za szalonego. Proszę to traktować jak zwykłą rozmowę... ChociaŜ z drugiej strony,
zarobiłem juŜ parę dolarów podejmując bez namysłu ryzykowne decyzje.
- Ryzykowne? - Jacqueline Lavier ponownie musnęła włosy.
- Nie odrzucam tego rodzaju pomysłów, madame. Zazwyczaj je popieram.
- Tak. Rozumiem. Jak pan powiedział, pomysł ma pewne zalety.
- Tak sądzę. Oczywiście chciałbym zobaczyć, jakiego rodzaju kontrakt ma pani z
Bergeronem.
- Mogę go panu pokazać, monsieur.
- Mam lepszy pomysł - powiedział Jason. - JeŜeli jest pani wolna, to moŜe
pomówilibyśmy o tym przy kilku drinkach i kolacji. W ParyŜu jestem jeszcze tylko przez
jedną noc.
- I woli pan towarzystwo bardziej dojrzałych kobiet - dodała Jacqueline Lavier. Maskę
jej twarzy znów przeciął uśmiech; biały lód pękał pod porozumiewawczym spojrzeniem.
- D’accord, madame.
- Nie powinno być z tym problemu - powiedziała, sięgając po telefon.
Telefon, Carlos.
Złamię ją. Zabiję, jeŜeli będzie trzeba. Dowiem się prawdy.

Marie szła przez tłum w stronę budek telefonicznych przy rue Vaugirard. Wynajęła
pokój w „Meurice” i zostawiła w recepcji neseser. Potem siedziała sama w pokoju dokładnie
przez dwadzieścia dwie minuty, aŜ do chwili, kiedy nie mogła juŜ dłuŜej wytrzymać.
Siedziała na krześle, wpatrując się w pustą ścianę. Myślała o Jasonie, o szaleństwie ostatnich
ośmiu dni, które wpędziły ją w niewiarygodny obłęd. Jason. Troskliwy, przeraŜający,
niepojęty Jason Bourne. Człowiek, w którym było tyle gwałtowności, a równocześnie tak
zadziwiająco wiele współczucia. A przy tym wydawał się tak zatrwaŜająco oswojony ze
światem, o którym nie mieli pojęcia zwykli obywatele. Skąd się pojawił ten jej ukochany?
Kto nauczył go przekradania się przez zaułki ParyŜa, Marsylii, Zurychu... a moŜe nawet
Wschodu? Czym był dla niego Daleki Wschód? Skąd znał języki? Jakie języki? A moŜe
język?
Tao.
Cze-sah.
Jam Quan.
Inny świat, o którym nic nie wiedziała. Ale znała Jasona Bourne’a, a przynajmniej
człowieka, którego tak nazywano. Mimo oporów kurczowo trzymała się uczciwości, którą w
nim wyczuwała. Och, BoŜe, jakŜe ona go kochała!
Iljicz Ramirez Sanchez. Carlos. Kim on był dla Jasona Bourne’a?
„Przestań!” - krzyczała do siebie, siedząc samotnie w pokoju. A potem zachowała się
w taki sam sposób, jaki często widziała u Jasona - zerwała się z krzesła, tak jakby nagły ruch
mógł rozproszyć mgłę lub pozwolić się przez nią przebić.


Kanada. Musi zadzwonić do Kanady i dowiedzieć się, dlaczego śmierć Petera,
zamordowanie Petera, utrzymano w takiej tajemnicy, w tak brudny sposób! To nie miało
sensu; wszystko w niej buntowało się przeciw temu. Bo Peter takŜe był uczciwym
człowiekiem, a zabił go człowiek, który takim nie jest. Albo dowie się dlaczego, albo sama
ujawni sprawę tej śmierci, tego morderstwa. Wykrzyczy przed światem, Ŝe ona wie i zaŜąda:
„Zróbcie Coś!”
Wyszła więc z „Meurice”, pojechała taksówką na rue Vaugirard i zamówiła rozmowę
z Ottawą. Czekała teraz na zewnątrz budki. Gniew w niej wzbierał, w palcach gniotła nie
zapalonego papierosa. Nie zdąŜyła go rozkruszyć, kiedy zadzwonił telefon.
Otworzyła przeszklone drzwi i weszła do środka.
- To ty, Alan?
- Tak - padła zwięzła odpowiedź.
- Alan, co u diabła się dzieje? Peter został zamordowany, a w gazetach nie pisnęli o
tym ani słówkiem. W radiu i telewizji teŜ! Wygląda na to, Ŝe nawet ambasada nie wie! Tak
jakby nikogo to nie obchodziło! Co wy ludzie robicie?!
- To, co nam kaŜą. I ty teŜ tak zrobisz.
- Co? PrzecieŜ to Peter! Był twoim przyjacielem! Posłuchaj mnie Alan...
- Nie! - przerwał jej brutalnie. - To ty posłuchaj. Wyjedź z ParyŜa. Zaraz! Przyleć tu
najbliŜszym bezpośrednim rejsem. Gdybyś miała z tym jakieś problemy, ambasada się tym
zajmie, ale musisz rozmawiać wyłącznie z ambasadorem, rozumiesz?
- Nie! - krzyknęła Marie St. Jacques. - Nie rozumiem! Zabili Petera i nikogo to nie
obchodzi! Wszystko, co masz do powiedzenia, to jakieś biurokratyczne gówno! śeby tylko
nie dać się wciągnąć, na miłość boską, Ŝeby tylko nigdy nie dać się wciągnąć!
- Trzymaj się od tego z daleka, Marie!
- Daleka od czego? PrzecieŜ tego właśnie mi nie mówisz, prawda? No więc lepiej,
Ŝebyś...
- Nie mogę! - Alan zniŜył głos. - Nie wiem. Powtarzam ci tylko to, co mi polecono
przekazać.
- Kto ci polecił?
- Nie pytaj mnie o to.
- Ale ja pytam!
- Posłuchaj, Marie. Od dwudziestu czterech godzin nie byłem w domu. A przez
ostatnie dwanaście czekałem tu na twój telefon. Postaraj się mnie zrozumieć; nie ja radzę ci
wracać. Takie są rozkazy od twojego rządu.
- Rozkazy? Bez Ŝadnych wyjaśnień?
- Tak to wygląda... Tylko tyle powiem. Chcą, Ŝebyś wyniosła się stamtąd. Chcą, Ŝeby
został sam... Tak to wygląda.
- Przykro mi, Alan! To wcale tak nie wygląda. Do widzenia! - Z trzaskiem odłoŜyła
słuchawkę i natychmiast zacisnęła dłonie, Ŝeby opanować drŜenie rąk. O BoŜe, tak go
kochała... a oni chcą go zabić. Jasonie, mój Jasonie, oni wszyscy chcą cię zabić. Dlaczego?

MęŜczyzna w tradycyjnie skrojonym garniturze obsługujący centralkę telefoniczną
pstryknął czerwonym przełącznikiem blokującym linie. Od tej chwili wszyscy dzwoniący z
miasta słyszeli sygnał zajęty. Robił tak raz czy dwa na godzinę, choćby tylko po to, Ŝeby dać
odpocząć umysłowi i wymazać z pamięci te wszystkie bzdury, które musiał wygłosić w ciągu
ostatnich minut. Potrzeba milczenia ogarniała go zawsze po szczególnie nudnej rozmowie, a
właśnie taką skończył. śona posła do Zgromadzenia Narodowego próbowała zataić przed
męŜem bezwstydną cenę jednego zakupu, rozkładając ją na kilka pozycji. Dość! Potrzebował
kilku minut wytchnienia.
Uderzyła go ironia tej sytuacji. Jeszcze nie tak dawno temu inni obsługiwali na jego


polecenie centralki telefoniczne. W kompaniach handlowych w Sajgonie czy ośrodkach
łączności na jego olbrzymich plantacjach w delcie Mekongu. A teraz on siedział przed
pulpitem centralki naleŜącej do kogoś innego w eleganckim otoczeniu Saint-Honoré. Świetnie
ujął to angielski poeta: są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom.
Usłyszał śmiech na schodach; podniósł wzrok. To Jacqueline wychodziła wcześniej, z
pewnością z jednym z tych hołubionych przez nią, bogatych znajomych. Nie było co do tego
wątpliwości: Jacqueline miała talent, jeśli chodzi o wydobywanie złota z dobrze strzeŜonych
kopalni, a nawet brylantów od De Beersa. Nie widział dokładnie męŜczyzny idącego obok
Jacqueline. Szedł po jej drugiej stronie, a głowę trzymał dziwnie odwróconą.
Nagle zobaczył go na moment; ich spojrzenia zderzyły się gwałtownie. Siwowłosemu
operatorowi zaparło dech w piersi. Zamarł na chwilę, niedowierzającym wzrokiem wpatrując
się w tę twarz, głowę, której nie widział od tylu lat! Wtedy widywał ją prawie zawsze w
ciemnościach, bo pracowali nocą... umierali nocą.
O mój BoŜe, to on! Wrócił z Ŝywych - martwych - koszmarów nocnych o tysiące mil
stąd. To był on!
Niczym w transie siwowłosy męŜczyzna wstał od centralki, ściągnął z głowy
słuchawki z mikrofonem i upuścił je z brzękiem na podłogę. Centralka rozbłysła zgłoszeniami
połączeń, na które jedyną odpowiedzią było nieharmonijne buczenie. MęŜczyzna w średnim
wieku zszedł z platformy i szybko ruszył w stronę przejścia, Ŝeby mieć lepszy widok na
Jacqueline Lavier i upiora, który jej towarzyszył. Upiór był zabójcą - bardziej niŜ ktokolwiek
na świecie. Mówili, Ŝe to moŜe się zdarzyć, ale im nie wierzył. Teraz uwierzył! To był ten
człowiek!
Teraz widział ich wyraźnie. Widział jego. Schodzili w stronę centralnego przejścia
prowadzącego na zewnątrz. Musi ich zatrzymać. Zatrzymać Jacqueline! Ale gdyby narobił
hałasu, podniósł krzyk, podpisałby na siebie wyrok śmierci. Natychmiastowy strzał w głowę.
Doszli do drzwi; tamten je otworzył i wypuścił ją na chodnik. Siwowłosy wyskoczył
ze swojej kryjówki i przebiegł przejściem między stoiskami do frontowej witryny. Tamten
przywołał taksówkę, otworzył drzwiczki i gestem zaprosił Jacqueline do środka. O BoŜe!
OdjeŜdŜała!
MęŜczyzna w średnim wieku odwrócił się i najszybciej jak mógł pobiegł w stronę
schodów. Zderzył się z parą zdumionych klientów i sprzedawczynią, odpychając brutalnie
całą trójkę na bok. Wbiegł po schodach i przemknął przez balkon i korytarz w stronę
otwartych drzwi od pracowni.
- René! René! - wrzasnął, wpadając do środka. Zdumiony Bergeron podniósł wzrok
znad szkicownika.
- Co się stało?
- Ten facet z Jacqueline! Kto to jest? Jak długo tu był?
- O prawdopodobnie to Amerykanin - odpowiedział projektant. - Nazywa się Briggs.
Wypchany pieniędzmi bubek; zrobił dziś u nas niezłe zakupy.
- Dokąd pojechali?
- W ogóle nie wiedziałem, Ŝe gdzieś wyjechali.
- Wyszła z nim!
- Nasza Jacqueline wciąŜ zachowuje klasę, co? I zdrowy rozsądek.
- Znajdź ich! Skontaktuj się z nią!
- Dlaczego?
- On wie. Zabije ją!
- Co?
- To on! Przysięgam! Ten człowiek to Kain!


15

- Ten człowiek to Kain - powiedział pułkownik Jack Manning dobitnie, jak gdyby
spodziewał się, Ŝe co najmniej trzech spośród czterech cywili siedzących przy stole
konferencyjnym w Pentagonie zaprzeczy mu. KaŜdy z nich był starszy niŜ on i kaŜdy uwaŜał
się za bardziej doświadczonego. śaden nie zdobyłby się na to, by przyznać, Ŝe armia uzyskała
informacje tam, gdzie jego macierzystej organizacji to się nie udało. Znajdował się tam
jeszcze czwarty cywil, ale jego zdanie nie liczyło się. Był on członkiem Komisji Nadzoru w
Kongresie i z tego względu naleŜało odnosić się do niego z szacunkiem, lecz nie traktować
powaŜnie.
- Jeśli się teraz nie ruszymy - mówił dalej Manning - nawet ryzykując ujawnienie
wszystkiego, czego się dowiedzieliśmy, to on moŜe znowu wymknąć się z sieci. Jedenaście
dni temu przebywał w Zurychu. Jesteśmy przekonani, Ŝe jeszcze tam jest. I, proszę panów, to
naprawdę jest Kain.
- To nie byle jakie oświadczenie - stwierdził łysiejący, podobny z wyglądu do ptaka
naukowiec z Rady Bezpieczeństwa Narodowego, kiedy przeczytał wręczony kaŜdemu z
oddelegowanych do rozmów przy tym stole arkusz ze sprawozdaniem dotyczącym Zurychu.
Nazywał się Alfred Gillette i był specjalistą od doboru i oceny kadr, a w Pentagonie uwaŜano,
iŜ jest inteligentny, mściwy i ma wysoko postawionych przyjaciół.
- Mnie ono zaskakuje - dodał Peter Knowlton, jeden z wicedyrektorów Centralnej
Agencji Wywiadowczej, męŜczyzna po pięćdziesiątce, który zachował na zawsze sposób
ubierania się, aparycję i maniery członka Ivy League sprzed trzydziestu lat. - Według naszych
informatorów Kain był w tym samym czasie, jedenaście dni temu, w Brukseli, a nie w
Zurychu. Nasi informatorzy rzadko kiedy się mylą.
- T o dopiero jest nie byle jakie oświadczenie - powiedział trzeci cywil, jedyny przy
tym stole, którego Manning naprawdę szanował. Był to najstarszy z obecnych, człowiek
nazwiskiem Dawid Abbott, dawny pływak olimpijczyk, o intelekcie, który dorównywał jego
sprawności fizycznej. Teraz zbliŜał się juŜ do siedemdziesiątki, ale nadal trzymał się prosto,
umysł miał tak samo bystry jak zawsze i jego wiek zdradzała jedynie twarz - pomarszczona za
sprawą nigdy przez niego nie ujawnianych, burzliwych przeŜyć. „On wie, co mówi” -
pomyślał pułkownik. Obecnie Abbott naleŜał co prawda do wszechmocnego Komitetu
Czterdziestu, ale z CIA związany był od czasu, kiedy wyłoniła się ona z OSS. Koledzy z
wywiadu przezwali go Milczącym Mnichem z Tajnych SłuŜb.
- Kiedy ja pracowałem w agencji - mówił dalej ze śmiechem Abbott - informatorzy
przeczyli sobie nawzajem równie często, jak się zgadzali ze sobą.
- My mamy inne metody sprawdzania - obstawał przy swoim wicedyrektor. - Bez
urazy, panie Abbott, ale nasze urządzenia do przekazywania informacji działają dosłownie
błyskawicznie.
- To są urządzenia, a nie sprawdzanie. Ale nie będę się spierał; zdaje się, Ŝe mamy tu
róŜnicę zdań. Bruksela czy Zurych.
- Argumenty przemawiające na korzyść Brukseli są niepodwaŜalne - jeszcze raz
stanowczo stwierdził Knowlton.
- Wysłuchajmy ich - powiedział łysawy Gillette, poprawiając okulary. - MoŜemy
wrócić do sprawozdania na temat Zurychu; mamy je przed sobą. RównieŜ nasi informatorzy
mają coś do zaoferowania, choć nie przeczy to pobytowi w Brukseli czy teŜ w Zurychu.
Wydarzyło się to sześć miesięcy temu.
Siwowłosy Abbott spojrzał na Gillette’a.
- Sześć miesięcy temu? Nie przypominam sobie, Ŝeby Rada Bezpieczeństwa
Narodowego dostarczyła jakąś informację o Kainie sześć miesięcy temu.


- Nie została ona w pełni potwierdzona - odparł Gillette. - Staramy się nie naprzykrzać
Komisji z nie potwierdzonymi informacjami.
- To teŜ jest nie byle jakie oświadczenie - powiedział Abbott, który nie potrzebował
objaśnień.
- Panie Walters - wtrącił się pułkownik, patrząc na człowieka z Nadzoru. - Czy ma pan
jakieś pytania, zanim przejdziemy do dalszego ciągu?
- O tak - odpowiedział przeciągając słowa kongresowy cerber ze stanu Tennessee, a
jego inteligentne oczy błądziły przy tym po twarzach obecnych - ale poniewaŜ jest to dla mnie
nowa dziedzina, kontynuujcie, panowie, Ŝebym mógł się zorientować, od czego zacząć.
- Doskonale - rzekł Manning ze skinieniem głowy w stronę Knowltona z CIA. - CóŜ
to się zdarzyło jedenaście dni temu w Brukseli?
- Na Place Fontainas zamordowano kogoś, kto dyskretnie handlował diamentami
między Moskwą a Zachodem. Działał on za pomocą filii Russałmazu, istniejącej w Genewie
sowieckiej firmy, która pośredniczy przy wszystkich tego rodzaju zakupach. Wiemy, Ŝe w
taki między innymi sposób Kain obraca swoimi kapitałami.
- Co kaŜe łączyć tamto zabójstwo z Kainem? - zapytał sceptyczny Gillette.
- Po pierwsze, metoda. Broń stanowiła długa igła, wbita z chirurgiczną dokładnością
w południe na ruchliwym placu. Kain stosował ją juŜ wcześniej.
- To prawda - przyznał Abbott. - Przeszło rok temu spotkało to pewnego Rumuna w
Londynie i jeszcze jednego zaledwie kilka tygodni wcześniej. W obu przypadkach wszystko
wskazywało na Kaina.
- Wszystko wskazywało, ale nie zostało to potwierdzone - zaoponował pułkownik
Manning. - Oni byli wysoko postawionymi dezerterami politycznymi; być moŜe wytropiło ich
KGB.
- Albo Kain ze znacznie mniejszym ryzykiem dla Sowietów - obstawał przy swoim
człowiek z CIA.
- Albo Carlos - dodał Gillette, podnosząc głos. - Ani Carlos, ani Kain nie przejmują
się ideologią; obaj są do wynajęcia. DlaczegóŜ to za kaŜdym razem, kiedy zdarzy się jakieś
morderstwo o wielkim znaczeniu, przypisujemy je Kainowi?
- Jeśli tak czynimy - odparł z wyraźną nutą pobłaŜania Knowlton - to dlatego, Ŝe od
nieznanych sobie nawzajem informatorów otrzymaliśmy tę samą informację. Skoro ci
informatorzy nic o sobie nie wiedza, jest mało prawdopodobne, by się umówili.
- Wszystko to jest zbyt gładkie - stwierdził nieŜyczliwym tonem Gillette.
- Wróćmy do Brukseli - wtrącił się pułkownik - Jeśli to był Kain, to dlaczego miałby
zabić pośrednika z Russałmazu? Korzystał z jego usług.
- Tajnego pośrednika - poprawił go dyrektor CIA.
- Według naszych informatorów, z najróŜniejszych powodów. Ten człowiek kradł, bo
i czemuŜ by nie? Większość jego klientów teŜ kradła; trudno by im było wysuwać oskarŜenia.
MoŜe oszukał Kaina, a jeŜeli tak, to musiała to być jego ostatnia transakcja. Albo teŜ był na
tyle głupi, Ŝe próbował rozszyfrować toŜsamość Kaina; nawet najmniejsza aluzja na ten temat
wymagałaby uŜycia igły. Albo moŜe Kain po prostu chciał zatrzeć po sobie ślady. Tak czy
inaczej, okoliczności plus informatorzy pozostawiają niewiele wątpliwości co do tego, Ŝe to
był Kain.
- Będzie ich znacznie więcej, gdy wyjaśnię sprawę zuryską - powiedział Manning. -
Czy moŜemy zająć się sprawozdaniem?
- Chwileczkę - Dawid Abbott odezwał się jakby od niechcenia, zapalając fajkę. -
Zdaje się, Ŝe nasz kolega z Rady Bezpieczeństwa Narodowego wspominał o jakimś
kojarzonym z Kainem zdarzeniu sprzed sześciu miesięcy. MoŜe powinniśmy dowiedzieć się,
o co chodzi?
- Po co? - spytał Gillette, spoglądając sowimi oczyma sponad szkieł swoich nie


oprawionych okularów. - Czynnik czasu wyklucza wszelki związek tego zdarzenia z Brukselą
albo Zurychem. O tym teŜ wspominałem.
- Tak, wspominał pan - potwierdził wspaniały niegdyś Milczący Mnich z Tajnych
SłuŜb. - Pomyślałem sobie jednak, Ŝe wszelkie wcześniejsze fakty mogą okazać się pomocne.
Jak pan teŜ sam powiedział, moŜemy wrócić do sprawozdania; mamy je przed sobą. Ale jeśli
ono nic nie wnosi, to mówmy dalej o Zurychu.
- Dziękuję, panie Abbott - rzekł pułkownik. - Dowiecie się, panowie, Ŝe jedenaście dni
temu, w nocy z 26 na 27 lutego, zabito w Zurychu czterech męŜczyzn. Jednym z nich był
dozorcą parkingu nad rzeką Limmat - moŜna przyjąć, Ŝe nie był zamieszany w poczynania
Kaina, a tylko przypadkowo w nie wplątany. Dwóch następnych znaleziono w pewnej alei na
zachodnim krańcu miasta, pozornie nie związane ze sobą morderstwa, ale nie dotyczy to
czwartej ofiary. Ten ostatni miewał do czynienia z zabitymi w alei - wszyscy trzej naleŜeli do
zurysko-monachijskiego świata przestępczego - i bezsprzecznie jest związany z Kainem.
- To ten Chernak - powiedział Gillette, wczytując się w sprawozdanie. - A
przynajmniej ja przypuszczam, Ŝe to jest Chernak. Rozpoznaję nazwisko i jakoś kojarzy mi
się ono z dokumentacją na temat Kaina.
- Powinno się kojarzyć - odparł Manning. - Po raz pierwszy pojawiło się osiemnaście
miesięcy temu w raporcie G-2, a rok później znowu wypłynęło.
- To by znaczyło - cicho wtrącił Abbott, patrząc na Gillette’a - Ŝe sześć miesięcy temu.
- Owszem - przyznał pułkownik i mówił dalej. - Nie było chyba nigdy większej szui
niŜ Chernak. W czasie wojny został z Czechosłowacji zwerbowany do Dachau, w trzech
językach przeprowadzał śledztwa, równie brutalny w tym, jak wszyscy straŜnicy w obozie.
Wysyłał Polaków, Słowaków i śydów pod prysznice po seansach tortur, podczas których
wydobywał i preparował róŜne „obciąŜające” informacje, jakich domagali się komendanci
Dachau. Nie cofał się przed niczym, byleby zaskarbić sobie względy przełoŜonych, i zgraje
największych sadystów musiały się mocno natrudzić, Ŝeby dokonać tyle co on. Ale nie
zdawali oni sobie sprawy, Ŝe o n kataloguje i c h dokonania. Po wojnie uciekł, nie wykryta
mina lądowa urwała mu nogi, a mimo to udawało mu się całkiem dobrze utrzymywać na
powierzchni dzięki SzantaŜowaniu kolegów z Dachau. Kain odnalazł go i wykorzystywał
jako odbiorcę honorariów za morderstwa.
- Zaraz, zaraz! - zaprotestował gwałtownie Knowlton. - Sprawę tego Chernaka juŜ
omawialiśmy, moŜe panowie sobie przypominają, Ŝe jako pierwsza wpadła na jego trop moja
agencja; dawno temu byśmy go zdemaskowali, gdyby nie interweniował Departament Stanu
na prośbę paru wpływowych, antysowiecko nastawionych dygnitarzy w rządzie bońskim.
Panowie tylko przypuszczacie, Ŝe Kain korzystał z usług Chernaka; ale nie jesteście tego ani
trochę bardziej pewni niŜ my.
- Teraz juŜ jesteśmy - rzekł Manning. - Siedem i pół miesiąca temu dostaliśmy sygnał
na temat pewnego człowieka, który prowadzi restaurację o nazwie „Drei Alpenhäuser”;
doniesiono nam, Ŝe on pośredniczył między Kainem a Chernakiem. Tygodniami mieliśmy go
pod obserwacją, ale nic z tego nie wynikło; był postacią drugoplanowa w światku
przestępczym Zurychu i to wszystko... Za krótko interesowaliśmy się nim.
Pułkownik przerwał, zadowolony, Ŝe oczy wszystkich obecnych zwrócone są na
niego.
- Kiedy usłyszeliśmy o zamordowaniu Chernaka - podjął - zaryzykowaliśmy. Przed
pięcioma dniami dwóch naszych ludzi ukrywało się przez noc w „Drei Alpenhäuser”, po
zamknięciu restauracji. Przyparli właściciela do muru i oskarŜyli go o konszachty z
Chernakiem, o to, Ŝe pracuje dla niego; urządzili nie lada hecę. MoŜecie sobie, panowie,
wyobrazić ich zaskoczenie, gdy ten człowiek się załamał, dosłownie padł na kolana, prosząc
ich o ochronę. Potwierdził, Ŝe Kain był w Zurychu tej nocy, kiedy zabito Chernaka; przyznał,
Ŝe wieczorem faktycznie widział się z Kainem i Ŝe w ich rozmowie wypłynęło nazwisko


Chernaka. Bardzo negatywnie.
Przedstawiciel wojska znowu przerwał, a w ciszy, jaka zapadła, rozległ się przeciągły,
niegłośny gwizd Dawida Abbotta, który trzymał fajkę na wysokości swojej pooranej twarzy.
- Hm, to jest nie byle jakie oświadczenie - powiedział spokojnie Milczący Mnich.
- Dlaczego Agencja nie została poinformowana o tym sygnale, który otrzymaliście
siedem miesięcy temu? - zapytał agresywnie Knowlton z CIA.
- Nie potwierdził się.
- W waszych rękach. W naszych mogłoby być inaczej.
- MoŜliwe. Przyznałem, Ŝe za krótko nim się interesowaliśmy. Mamy ograniczone
moŜliwości kadrowe. Kogo spośród nas stać na to, by bez końca prowadzić nieefektywną
obserwację?
- Gdybyśmy o tym wiedzieli, moglibyśmy się włączyć.
- A dzięki nam zaoszczędzilibyście czas, nie zbierając dokumentacji w sprawie
brukselskiej, gdyby nam o tym powiedziano.
- Skąd pochodził ten sygnał? - zapytał zniecierpliwiony Gillette, ze wzrokiem
utkwionym w Manningu.
- Był anonimowy.
- I potraktowaliście go powaŜnie? - Ptasi wyraz twarzy Gillette’a świadczył o jego
zdumieniu.
- Z tego między innymi powodu początkowa obserwacja miała ograniczony zakres.
- Tak, oczywiście, ale czy to znaczy, Ŝe nie próbowaliście odnaleźć źródła?
- AleŜ tak, próbowaliśmy - odparł poirytowany pułkownik,
- Widocznie bez wielkiego entuzjazmu - kontynuował z gniewem Gillette. - Czy nie
przyszło wam do głowy, Ŝe ktoś z Langley albo z Rady mógłby dopomóc, mógłby wypełnić
tę czy inną lukę? Zgadzam się z Peterem. NaleŜało nas poinformować.
- Jest pewien powód, dla którego tego nie zrobiliśmy. - Manning odetchnął głęboko; w
otoczeniu mniej militarnym uznano by to pewno za westchnienie. - Informator dał wyraźnie
do zrozumienia, Ŝe nie ponowiłby kontaktu, gdybyśmy zaangaŜowali jakąkolwiek inną
organizację. UwaŜaliśmy, Ŝe musimy na to przystać; postępowaliśmy juŜ tak.
- Co pan powiedział? - Knowlton odłoŜył sprawozdanie i wpatrzył się w oficera z
Pentagonu.
- To nic nowego, Peter. KaŜdy z nas zapewnia sobie własne źródła informacji i chroni
je.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego właśnie nie powiedziano wam o Brukseli. Obaj
informatorzy domagali się wyłączenia wojska.
Milczenie. Przerwał je agresywny głos Alfreda Gillette’a z Rady Bezpieczeństwa
Narodowego.
- Jak często „postępowaliście juŜ tak”, panie pułkowniku?
- Co takiego? - Manning patrzył na Gillette’a i czuł, Ŝe Dawid Abbott bacznie
przygląda się im obu.
- Chciałbym się dowiedzieć, ile razy polecano wam zachować dla siebie wasze źródła
informacji. Myślę oczywiście o sprawie Kaina.
- Zdaje się, Ŝe dosyć często.
- Zdaje się panu?
- PrzewaŜnie.
- A w twoim przypadku, Peter? Jak z tym było w Agencji?
- Mieliśmy powaŜne ograniczenia, jeśli chodzi o rozproszenie wewnętrzne.
- A cóŜ to, na Boga, znaczy? - do rozmowy wtrącił się całkiem nieoczekiwanie
kongresman z Komisji Nadzoru. - Proszę mnie źle nie zrozumieć. Jeszcze nie zacząłem pytać.
Chcę tylko zrozumieć ten język. - Zwrócił się do przedstawiciela CIA: - Co to pan takiego


teraz powiedział: co wewnętrzne?
- Rozproszenie, panie Walters; to przewija się w całym dossier Kaina. NaraŜaliśmy się
na utratę informatorów, ilekroć zwracaliśmy na nich uwagę innych działów wywiadu.
Zapewniam pana, Ŝe to typowa sytuacja.
- Brzmi to tak, jakbyście zapładniali jałówkę.
- Z takimi samymi mniej więcej wynikami. Brak tu skrzyŜowania, które by zepsuło
rasę. I vice versa, zabrakło sprawdzenia krzyŜowego, które by ujawniło rodzaje nieścisłości.
- Ładnie powiedziane - stwierdził Abbott, przy czym jego poorana twarz
pomarszczyła się wyraŜając uznanie - ale nie jestem pewny, czy dobrze pana rozumiem.
- Powiedziałbym, Ŝe to jest przeraźliwie jasne - odparł przedstawiciel Rady
Bezpieczeństwa Narodowego patrząc na pułkownika Manninga i Petera Knowltona. - Dwa
najaktywniejsze działy wywiadu w tym kraju otrzymywały informacje o Kainie przez ostatnie
trzy lata, a nie połączyły wysiłków, by dociec, skąd się wzięło zafałszowanie. Po prostu
przyjmowaliśmy wszystkie informacje bezkrytycznie, gromadziliśmy je i akceptowaliśmy
jako pełnowartościowe.
- Hm, pracuję w tym zawodzie od dawna, moŜe zbyt długo, przyznaję, ale nie ma tu
niczego, o czym bym juŜ kiedyś nie słyszał - rzekł Mnich. - Informatorzy to ludzie sprytni,
umiejący się bronić, zazdrośnie ukrywają swoje kontakty. śaden z nich nie zajmuje się tym z
miłosierdzia, lecz dla zysku i utrzymania się na powierzchni.
- Obawiam się, Ŝe nie rozumie pan, o co mi chodzi. - Gillette zdjął okulary. -
Mówiłem juŜ, Ŝe tyle niedawnych zabójstw przypisano Kainowi - t u t a j przypisano Kainowi
- a mnie się wydaje, Ŝe najdoskonalszemu mordercy naszych czasów, moŜe nawet
wszechczasów, pozostawiono dość tuzinkową rolę do odegrania. Myślę, Ŝe to jest błąd.
UwaŜam, Ŝe człowiekiem, na którym powinniśmy się skoncentrować, jest Carlos. Co się stało
z Carlosem?
- Wątpię, czy twój pogląd jest słuszny, Alfredzie - powiedział Mnich. - Czasy Carlosa
minęły. Jego miejsce zajął Kain. Stary układ kończy się; w wodzie pływa juŜ nowy i
podejrzewam, Ŝe groźniejszy rekin.
- Nie mogę się z tym zgodzić - stwierdził przedstawiciel Rady Bezpieczeństwa
Narodowego, swoim sowim wzrokiem przeszywając na wskroś tego starszego od siebie męŜa
stanu naleŜącego do wspólnoty agentów wywiadu. - Wybacz mi, Dawidzie, ale wygląda na to,
Ŝe sam Carlos manipuluje naszą komisją. Po to, by odwrócić od siebie uwagę, kaŜe nam
skupić się na temacie o wiele mniej waŜnym. Tracimy całą energię na ściganie bezzębnego
rekinka, gdy tymczasem cieszy się wolnością ryba młot.
- Nikt z nas nie zapomina o Carlosie - zaprotestował Manning. - On po prostu nie jest
ostatnio tak aktywny jak Kain.
- Być moŜe - stwierdził lodowatym tonem Gillette - właśnie to chce nam Carlos
wmówić. A my, poŜal się BoŜe, wierzymy w to!
- Czy masz podstawy, by w to wątpić? - spytał Abbott. - Rejestr dokonań Kaina jest
zadziwiający.
- Czy mam podstawy, by w to wątpić? - powtórzył Gillette. - Oto jest pytanie,
prawda? Ale czy którykolwiek z nas moŜe być pewny? To pytanie teŜ jest uzasadnione. Teraz
przekonujemy się, Ŝe Pentagon i Centralna Agencja Wywiadowcza działały dosłownie
niezaleŜnie od siebie i nawet nie porozumiewały się w kwestii prawdomówności swoich
informatorów.
- To jest zwyczaj rzadko kiedy naruszany w tym mieście - powiedział rozbawiony
Abbott.
Znowu wtrącił się kongresman z Nadzoru.
- Do czego pan zmierza, panie Gillette?
- Chciałbym uzyskać więcej informacji o poczynaniach niejakiego Iljicza Ramireza


Sancheza. To znaczy...
- Carlos - stwierdził kongresman. - Pamiętam to, co czytałem. Rozumiem. Dziękuję
panu. Kontynuujcie, panowie.
Szybko zabrał głos Manning.
- Zechciejcie, panowie, powrócić do sprawy zuryskiej. Wskazane jest, byśmy teraz
wytropili Kaina. MoŜemy rozpowszechnić wiadomość o nim w światku przestępczym,
Verbrecherwelt, wciągnąć do tego wszystkich informatorów, jakich posiadamy, poprosić o
pomoc policję w Zurychu. Nie moŜemy pozwolić sobie na to, by stracić choćby jeden dzień
więcej. Ten człowiek w Zurychu to naprawdę jest Kain.
- A więc jak to było z tą Brukselą? - Knowlton z CIA zadał to pytanie i sobie samemu,
i kaŜdemu z obecnych. - Metoda była taka sama, jaką stosuje Kain, informatorzy wyraŜali się
jednoznacznie. Jaki to miało cel?
- Najwidoczniej chodziło o dostarczenie panu fałszywych informacji - powiedział
Gillette. - A zanim podejmiemy jakieś powaŜne kroki w Zurychu, proponuję, Ŝeby kaŜdy z
panów przestudiował akta Kaina i ponownie sprawdził wszystkie źródła, jakie zostały panom
podane. Niech wasze placówki europejskie wciągną do tego wszystkich informatorów, którzy
takim cudownym trafem pojawiali się z wiadomościami. Domyślam się, Ŝe moŜecie, panowie,
zetknąć się z czymś, czego się nie spodziewaliście: z kunsztowną latynoska robotą Ramireza
Sancheza.
- Skoro tak obstajesz przy wyjaśnieniu, Alfredzie - przerwał mu Abbott - dlaczego nie
miałbyś opowiedzieć nam o tamtym nie potwierdzonym zdarzeniu sprzed sześciu miesięcy.
Zdaje się, Ŝe jesteśmy w kłopocie, a to moŜe się przydać.
Po raz pierwszy w czasie tej konferencji agresywny delegat Rady Bezpieczeństwa
Narodowego jakby się zawahał.
- Gdzieś w połowie sierpnia dostaliśmy z wiarygodnego źródła w Aixen-Provence
wiadomość, Ŝe Kain jest w drodze do Marsylii.
- Sierpień?! - wykrzyknął pułkownik. - Marsylia? To był Leland! Ambasador Leland
został zastrzelony w Marsylii. W sierpniu!
- Ale nie Kain strzelał z tej broni. To morderstwo popełnił Carlos: to zostało
potwierdzone. Kaliber jak przy wcześniejszych morderstwach, trzy opisy nieznanego,
ciemnowłosego męŜczyzny z jakaś torbą, na trzecim i czwartym piętrze magazynu w
dzielnicy portowej. Nigdy nie było najmniejszych wątpliwości co do tego, ze Lelanda
zamordował Carlos.
- Na miłość boską! - krzyknął oficer. - JuŜ jest po fakcie, po tym zabójstwie! Tak czy
inaczej, ktoś chciał się pozbyć Lelanda, nie przyszło ci to do głowy? Gdybyśmy wiedzieli o
Kainie, być moŜe potrafilibyśmy ochronić Lelanda. On był własnością wojska. Niech to
diabli, moŜe Ŝyłby jeszcze dzisiaj!
- Mało prawdopodobne - odrzekł spokojnie Gillette. - Leland nie nadawał się do Ŝycia
w bunkrze. A zwaŜywszy na jego styl Ŝycia, nie całkiem jasne ostrzeŜenie nic by nie dało.
Gdyby zresztą nawet nasze strategie były zgodne ze sobą, to ostrzeganie Lelanda odniosłoby
ujemny skutek.
- W jakim sensie? - zapytał cierpko Mnich.
- Oto pełniejsze wyjaśnienie. Nasz informator powinien był skontaktować się z
Kainem między dwunastą a trzecia rano 23 sierpnia na rue Sarasin. Leland miał się zjawić
dopiero dwudziestego piątego. Jak mówiłem, gdyby to zagrało, schwytalibyśmy Kaina. Nie
zagrało - Kain nie pokazał się w ogóle.
- A wasz informator upierał się przy współpracy tylko z wami - powiedział Abbott. - Z
wyłączeniem wszystkich innych.
- Tak - potwierdził Gillette, próbując bez powodzenia ukryć zakłopotanie. - Tak jak
my to ocenialiśmy, niebezpieczeństwo groŜące Lelandowi zostało wyeliminowane - co


okazało się prawdą, jeśli chodzi o Kaina - natomiast szansę na schwytanie go były większe
niŜ kiedykolwiek przedtem. Wreszcie znaleźliśmy kogoś, kto był skłonny wyjść z ukrycia i
zidentyfikować Kaina. Czy którykolwiek z panów rozegrałby to inaczej?
Milczenie. Tym razem przerwane przez powolną wypowiedź domyślnego
kongresmana z Tennessee.
- Chryste Panie... co to za zbieranina plotących trzy po trzy facetów!
Milczenie ostatecznie zakończył swoim refleksyjnym tonem Dawid Abbott.
- Pozwoli pan, Ŝe powitam w pańskiej osobie pierwszego uczciwego człowieka
przysłanego z Kapitelu. śaden z nas nie omieszkał zauwaŜyć, Ŝe nie oszołomiła pana
wysubtelniona atmosfera panująca w tym bardzo utajnionym otoczeniu. To pocieszające.
- Przedstawiciel Kongresu chyba nie w pełni pojmuje delikatność...
- Och, zamknij się, Peter - odezwał się Mnich. - Wydaje mi się, Ŝe przedstawicie!
Kongresu chce coś powiedzieć.
- Tylko parę słów - odparł Walters. - Sadziłem, Ŝe wszyscy, panowie, macie więcej niŜ
dwadzieścia jeden lat; to znaczy w y g l ąd a c i e na mających co najmniej dwadzieścia jeden
lat, a skoro osiągnęliście ten wiek, to naleŜałoby się po was spodziewać czegoś lepszego.
NaleŜałoby się spodziewać, Ŝe potraficie prowadzić inteligentne rozmowy, wymieniać
informacje, zachowując poufność, i szukać wspólnych rozwiązań. Zamiast tego sprawiacie
takie wraŜenie, jakbyście byli zgrają dzieciaków wskakujących na jakąś idiotyczną karuzelę i
kłócących się o to, komu przypadnie tandetny pierścionek z tombaku. To skandal, Ŝeby tak
marnować pieniądze podatników.
- Zbytnio pan to upraszcza - wpadł mu w słowo Gillette. - Mówi pan o jakichś
utopijnych organach do ustalania faktów. Nic takiego nie istnieje.
- Mówię o ludziach sensownych, proszę pana. Jestem prawnikiem i zanim trafiłem do
tego koszmarnego cyrku, miałem na co dzień do czynienia ze stopniowaniem poufności. CóŜ
w tym nowego?
- A do czego pan zmierza? - spytał Mnich.
- Chcę uzyskać wyjaśnienia. Od ponad osiemnastu miesięcy zasiadam w podkomisji
Izby Reprezentantów do spraw zabójstw. Przekopałem się przez tysiące stron zapełnionych
setkami nazwisk i zawierających drugie tyle teorii. Nie ma chyba takiego domniemanego
spisku ani takiego potencjalnego mordercy, o którym bym nie wiedział. Mam z tymi
nazwiskami i tymi teoriami do czynienia juŜ bez mała dwa lata i wreszcie doszedłem do
wniosku, Ŝe niczego więcej się nie dowiem.
- Powiedziałbym, Ŝe pańskie kwalifikacje robią wielkie wraŜenie - przerwał Abbott.
- Tak zakładałem; dlatego właśnie zgodziłem się przewodniczyć w Nadzorze.
Sądziłem, Ŝe mogę wnieść jakiś konkretny wkład, ale teraz nie jestem tego taki pewny. Nagle
zacząłem się zastanawiać, co ja w tej chwili robię.
- Dlaczego? - zapytał Manning, domyślając się odpowiedzi.
- PoniewaŜ siedzę tutaj i słucham, jak wy czterej omawiacie operację, która trwa trzy
lata przy zaangaŜowaniu całych siatek personelu, informatorów i waŜnych placówek wywiadu
w róŜnych punktach Europy, a wszyscy oni koncentrują się na osobie mordercy, którego
„rejestr dokonań” jest zadziwiający. Czy dobrze oddaję istotę rzeczy?
- Proszę mówić dalej - odparł spokojnie, z wyrazem skupienia na twarzy, trzymający
fajkę Abbott.
- Kto to jest? Kto to, do cholery, jest, ten Kain?


16

Milczenie trwało dokładnie pięć sekund, w którym to czasie oczy jednych spotkały się
z oczyma innych obecnych, ten i ów chrząknął i nikt nie poruszył się na swoim krześle. Było
to tak, jakby bez Ŝadnej dyskusji podejmowano decyzję - na unik nie moŜna sobie pozwolić.
Kongresmana Efrema Waltersa, przybyłego spomiędzy wzgórz Tennessee, z przystankiem w
„Yale Law Review”, nie da się zbyć byle jakim opowiadaniem o tajnikach manipulacji
wywiadu. Mydlenie oczu jest wykluczone.
Dawid Abbott połoŜył fajkę na stole - ten cichy dźwięk stanowił uwerturę.
- Im mniej reklamuje się kogoś takiego jak Kain, tym lepiej dla wszystkich.
- To nie jest odpowiedź - rzekł Walters. - Ale przypuszczam, Ŝe jest to początek
odpowiedzi.
- Tak. On jest zawodowym mordercą, to znaczy specjalistą wyszkolonym w
stosowaniu najróŜniejszych sposobów pozbawiania Ŝycia. Ta sprawność jest na sprzedaŜ; ani
polityka, ani jakiekolwiek motywy osobiste nie mają w jego przypadku znaczenia. Zajmuje
się tym tylko dla zysku i jego zyski rosną - wprost proporcjonalnie do reputacji.
Kongresman przytaknął.
- A więc tłumiąc tę reputację tak bardzo, jak to moŜliwe, przeciwdziałacie darmowej
reklamie.
- Właśnie tak. Na tym świecie jest sporo maniaków mających zbyt wielu prawdziwych
albo wyimaginowanych wrogów - łatwo trafiliby do Kaina, gdyby wiedzieli o jego istnieniu.
Niestety więcej, niŜ byśmy sobie Ŝyczyli, juŜ trafiło do niego; dotychczas bez Ŝadnej
wątpliwości moŜna przypisać Kainowi trzydzieści osiem morderstw i ze dwanaście do
piętnastu z pewną dozą prawdopodobieństwa.
- To jest ten jego „rejestr dokonań”?
- Tak. I my przegrywamy tę bitwę. Po kaŜdym kolejnym mordzie jego reputacja
wzrasta.
- Przez jakiś czas nie działał - powiedział Knowlton z CIA. - Niedawno przez kilka
miesięcy sądziliśmy, Ŝe on sam wpadł. Było parę zdarzeń z takim prawdopodobieństwem, w
których sami mordercy zostali zlikwidowani: sądziliśmy, Ŝe mógł być jednym z nich.
- Na przykład? - spytał Walters.
- Pewien bankier w Madrycie, który przekazywał łapówki Europolitan Corporation dla
uzyskania zakupów ze strony rządów państw afrykańskich. Został zastrzelony z pędzącego
samochodu na Paseo de la Castellana. Ale jego szofer-goryl trafił i kierowcę, i mordercę;
przez pewien czas uwaŜaliśmy, Ŝe tym mordercą był Kain.
- Pamiętam ten wypadek. Kto mógł za to zapłacić?
- Wszelkie moŜliwe firmy - odparł Gillette - które chciały sprzedawać chwilowym
dyktatorom pozłacane samochody albo instalacje sanitarne.
- Co jeszcze? Kto jeszcze?
- Szejk Mustafa Kalig w Omanie - powiedział pułkownik Manning.
- Jak donoszono, został zabity w czasie nieudanego puczu.
- Niezupełnie tak - mówił dalej oficer. - Nie było Ŝadnej próby puczu. Informatorzy G-
2 co prawda potwierdzali, Ŝe Kalig nie jest popularny, ale inni szejkowie nie są durniami.
Historia z puczem była kamuflaŜem zabójstwa, którego nie powstydziłby się Ŝaden
zawodowy morderca. By uwiarygodnić kłamstwo, dokonano egzekucji trzech
niezdyscyplinowanych pionków z korpusu oficerskiego. Jakiś czas sądziliśmy, Ŝe jednym z
tych ludzi był Kain - termin akcji zbiega się z okresem braku aktywności Kaina.
- Kto miałby zapłacić Kainowi za zamordowanie Kaliga?
- Sami nieraz stawialiśmy sobie to pytanie - rzekł Mannmg. - Jedynej moŜliwej


odpowiedzi udzielił pewien informator, który twierdził, Ŝe wie, jak było, ale nie mogliśmy
tego w Ŝaden sposób sprawdzić. Mówił on, Ŝe Kain zrobił to, by udowodnić, iŜ jest to do
zrobienia. Przez niego. Szejkowie naftowi podróŜują z najlepszą ochroną na świecie.
- Było teŜ kilkadziesiąt innych wypadków - dodał Knowlton. - Przypadki
prawdopodobne, gdzie tak samo zabijano mocno chronione osobistości i pojawiali się
informatorzy, którzy obciąŜali Kaina.
- Rozumiem. - Kongresman wziął ze stołu sprawozdanie dotyczące Zurychu. - Ale
domyślam się, Ŝe nie wiecie, kto to jest.
- Nie było nawet dwóch podobnych rysopisów - wtrącił Abbott. Kain jest
najwidoczniej mistrzem w maskowaniu się.
- A jednak ktoś go widział, ktoś z nim rozmawiał. Wasi informatorzy, ten facet w
Zurychu; Ŝaden z nich nie zechce być moŜe się ujawnić, Ŝeby złoŜyć zeznania, ale z
pewnością ich przepytaliście. Musieliście uzyskać coś spójnego, c o ś musieliście uzyskać.
- Uzyskaliśmy bardzo duŜo - odrzekł Abbott - ale nie spójny rysopis. Po pierwsze,
Kain nigdy nie pozwala, by go widziano przy dziennym świetle. Spotkania odbywa w nocy, w
ciemnych pokojach albo alejach. Jeśli kiedykolwiek spotkał się - jako Kain - z dwiema
osobami naraz, to nam nic o tym nie wiadomo. Mówiono nam teŜ, Ŝe nigdy nie stoi, zawsze
siedzi - albo na krześle stojącym w kącie jakiejś kiepsko oświetlonej restauracji, albo w
zaparkowanym samochodzie. Czasem nosi mocne okulary, czasem jest w ogóle bez
okularów: podczas jednego rendez-vous ma ciemne włosy przy innej okazji blond albo rude,
lub teŜ ma na głowie kapelusz.
- Jaki język?
- Tu jesteśmy bliŜsi prawdy - powiedział dyrektor CIA, któremu zaleŜało na
przedstawieniu tego, co ustaliła jego firma. - Biegle angielski i francuski oraz kilka dialektów
orientalnych.
- Dialektów? Jakich dialektów? Czy nie naleŜałoby raczej najpierw powiedzieć o
jakimś języku?
- Oczywiście. To właściwy wietnamski.
- Wietnamski?... - Walters pochylił się do przodu. - DlaczegóŜ to odnoszę wraŜenie,
Ŝe dotarłem do czegoś, o czym wolelibyście, panowie, mi nie powiedzieć?
- Bo jest pan prawdopodobnie bardzo zręczny podczas przesłuchań krzyŜowych. -
Abbott zapalił fajkę.
- Wystarczająco czujny - zgodził się kongresman. - A więc o co chodzi?
- O Kaina - powiedział Gillette, który przez chwilę dziwnie przyglądał się Dawidowi
Abbottowi. - Wiemy, skąd on się wziął.
- Skąd?
- Z południowo-wschodniej Azji - odparł Manning takim głosem jak gdyby
doskwierała mu zadana noŜem rana. - O ile nam wiadomo, opanował dialekty z pogranicza,
Ŝeby być rozumianym na górzystych terenach wzdłuŜ szlaków granicznych prowadzących do
KambodŜy i Laosu, a takŜe na północnowietnamskiej wsi. Przyjmujemy tę informację bez
większych zastrzeŜeń; znajduje ona potwierdzenie.
- W czym?
- W operacji „Meduza”.
Pułkownik sięgnął po duŜą i grubą kopertę leŜącą po jego lewej stronie. Otworzył ją i
wyjął jeden skoroszyt spośród kilku, jakie w niej były; połoŜył go przed sobą.
- To są akta Kaina - powiedział, skinieniem wskazując otwartą kopertę. - A to są
materiały na temat „Meduzy”, tych jej aspektów, które w jakiejkolwiek mierze mogą odnosić
się do Kaina.
Przedstawiciel stanu Tennessee odchylił się na oparcie krzesła, a jego usta wykrzywiły
się w nieco sardonicznym uśmiechu.


- Wiecie, panowie, dobijacie mnie swoimi zwięzłymi nazwami. Ta akurat jest świetna
- brzmi bardzo groźnie, bardzo złowieszczo. Myślę, Ŝe uczą was tego na kursach. Niech pan
mówi dalej, pułkowniku. Co to jest, ta „Meduza”?
Manning spojrzał przelotnie na Dawida Abbotta, a potem zaczął mówić.
- To był utajniony efekt koncepcji „wychwytywania i niszczenia”, który miał
funkcjonować na tyłach nieprzyjaciela w czasie wojny wietnamskiej. Na przełomie lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych z ochotników amerykańskich, francuskich, brytyjskich,
australijskich i rodzimych tworzono grupy przeznaczone do działań na ziemiach
okupowanych przez północnych Wietnamczyków. Miały one przede wszystkim niszczyć
nieprzyjacielską łączność i kanały dostaw, ustalać usytuowanie obozów jenieckich, a ponadto,
co nie było wcale najmniej waŜne, mordować sołtysów wsi, o których wiedziano, Ŝe
współdziałają z komunistami, jak równieŜ, kiedykolwiek to okazywało się moŜliwe,
nieprzyjacielskich dowódców.
- Była to wojna w wojnie - wtrącił się Knowlton. - Niestety, przynaleŜność rasowa i
języki czyniły uczestnictwo w niej o wiele bardziej niebezpiecznym niŜ, powiedzmy, w
niemieckim czy holenderskim podziemiu albo we francuskim ruchu oporu w czasie drugiej
wojny światowej. Dlatego teŜ ludzi zachodniego pochodzenia nie zawsze dobierano tak
starannie, jak by moŜna było.
- Takich grup istniało kilkadziesiąt - kontynuował pułkownik - a naleŜeli do nich i
znający wybrzeŜe dawni dowódcy okrętów liniowych marynarki, i francuscy plantatorzy, dla
których jedyną szansą na uzyskanie odszkodowań było zwycięstwo Amerykanów. Było teŜ
trochę brytyjskich i australijskich włóczęgów, od lat zadomowionych w Indochinach, jak
równieŜ mających silną motywację, ambitnych oficerów amerykańskiego wywiadu
wojskowego i cywilnego. Poza tym, co nieuniknione, znalazło się tam sporo pozbawionych
skrupułów kryminalistów. Głównie przemytników - ludzi, którzy szmuglowali broń,
narkotyki, złoto i diamenty na całym akwenie Morza Południowochińskiego. Były to
chodzące encyklopedie, kiedy chodziło o lądowanie w nocy i poruszanie się w dŜungli.
Wśród tych, których angaŜowaliśmy, nie brakowało takich, co uciekli ze Stanów przed słuŜbą
wojskową albo odpowiedzialnością karną; część z nich posiadała solidne wykształcenie,
wszyscy mieli dobre pomysły. Potrzebowaliśmy ich fachowości.
- To nie byle jaki przekrój ochotników - przerwał mu kongresman. - Byli oficerowie
marynarki i wojsk lądowych, włóczęgi z Anglii i Australii, francuscy koloniści i całe plutony
złodziei. Jak, do cholery, udawało się wam nakłonić ich do wspólnych działań?
- KaŜdemu według jego chciwości - powiedział Gillette.
- Obietnicami - sprecyzował pułkownik. - Zapewnieniami o wyŜszych szarŜach,
awansach, przebaczeniu win, nawet gratyfikacjami w gotówce, a w pewnych przypadkach
stwarzaniem okazji do wykradzenia funduszów... przeznaczonych na sama operację. Widzi
pan, oni wszyscy musieli być po trosze szaleńcami; rozumieliśmy to. Szkoliliśmy ich
potajemnie w stosowaniu szyfrów, sposobów transportowania, zasadzek i w zabijaniu - a
nawet w uŜywaniu takich rodzajów broni, o których dowództwo w Sajgonie nic nie wiedziało.
Jak juŜ wspominał Peter, ryzyko ponosili ogromne, gdyŜ pojmanie kończyło się torturami i
egzekucją; cena była wysoka i oni ją płacili. Większość ludzi uznałaby ich za zbiorowisko
paranoików, ale to byli geniusze, ilekroć w grę wchodziły dywersja i zabijanie. Zwłaszcza
zabijanie.
- Za jaką cenę?
- Operacja „Meduza” pociągnęła za sobą ogromne ofiary - zginęło ponad
dziewięćdziesiąt procent ludzi. Ale ta liczba jest myląca - wśród tych, co nie powrócili, byli i
tacy, którzy wcale nie mieli zamiaru wrócić.
- Spośród owej garstki złodziei i zbiegów?
- Tak. Niektórzy z nich okradli „Meduzę” ze znacznych sum pieniędzy. Sądzimy, Ŝe


jednym z tych ludzi jest Kain.
- Dlaczego?
- Jego modus operandi. On stosuje takie same szyfry, pułapki, sposoby zabijania i
transportowania, jak te, które udoskonalano i dostosowywano do potrzeb „Meduzy”.
- Na miłość boską - wtrącił Walters - tak więc macie ślad prowadzący bezpośrednio
do ustalenia jego toŜsamości. Jest mi to obojętne, gdzie je zakopaliście - i jestem najzupełniej
pewny, Ŝe nie chcielibyście ich ujawniać - ale przypuszczam, Ŝe jakieś rejestry były
prowadzone.
- Owszem, były, i wydobyliśmy je wszystkie z tajnych archiwów, łącznie z tymi tutaj
materiałami. - Oficer wskazał palcem leŜące przed nim akta. - Przestudiowaliśmy wszystko,
oglądaliśmy wykazy pod mikroskopem, wprowadzaliśmy dane do komputerów - robiliśmy
wszystko, co umieliśmy wymyślić. Nie jesteśmy ani o krok dalej, niŜ kiedy zaczynaliśmy.
- To nie do wiary - stwierdził kongresman. - Albo teŜ niewiarygodna wprost
niekompetencja.
- Raczej nie - zaprotestował Manning. - Niech pan się przyjrzy temu człowiekowi;
niech pan popatrzy, z czym wypadło nam mieć do czynienia. Po wojnie Kain zyskał rozgłos
w większości krajów wschodniej Azji, od wysuniętego daleko na północ Tokio poprzez
Filipiny po Malezję i Singapur, a zbaczał teŜ do Hongkongu, KambodŜy, Laosu i Kalkuty.
Mniej więcej dwa i pół roku temu do naszych placówek i ambasad w Azji zaczęły docierać
raporty. Chodziło o płatnego mordercę; uŜywał pseudonimu Kain. Nie lada fachowiec,
bezwzględny. Te raporty zaczęły nadchodzić coraz obficiej, z niepokojącą częstotliwością.
Wydawało się, Ŝe Kain ma swój udział w kaŜdym głośniejszym morderstwie. Informatorzy
telefonowali do ambasad w środku nocy albo zatrzymywali naszych attaché na ulicy, zawsze
z tą samą wiadomością. To Kain, sprawcą jest Kain. Morderstwo w Tokio, w Hongkongu
eksploduje samochód, zasadzka na furgonetkę z narkotykami w Trójkącie, w Kalkucie
zastrzelono bankiera, w Mulmejn został zamordowany ambasador jednego z państw, w
samym Szanghaju zabito rosyjskiego specjalistę i amerykańskiego biznesmena. Kain był
wszędzie, jego imię szeptało kilkudziesięciu informatorów w kaŜdym z waŜnych obszarów
działania wywiadu. A jednak nikt - ani jedna osoba w całym rejonie wschodniego Pacyfiku -
nie zgłosiła się, by dokonać identyfikacji. Od czego mieliśmy zacząć?
- Ale czyŜ wtedy nie wiedzieliście juŜ, Ŝe on był związany z „Meduzą”? - zapytał
przedstawiciel stanu Tennessee.
- Tak. Bez Ŝadnej wątpliwości.
- Trzeba więc było, do cholery, sięgnąć do akt poszczególnych uczestników
„Meduzy”!
Pułkownik otworzył teczkę, którą wyjął przedtem z kompletu akt dotyczących Kaina.
- Oto wykazy strat. Wśród ludzi pochodzenia zachodniego, białych, którzy zniknęli w
trakcie operacji „Meduza” - a mówiąc „zniknęli”, mam na myśli „przepadli bez śladu” -
znajdują się następujące osoby: siedemdziesięciu trzech Amerykanów, czterdziestu sześciu
Francuzów, trzydziestu dziewięciu Australijczyków i dwudziestu czterech Anglików oraz
około pięćdziesięciu białych męŜczyzn - łączników werbowanych spośród osób neutralnych
w Hanoi i szkolonych w warunkach bojowych; większości z tych ostatnich nigdy nie
poznaliśmy. Ponad dwieście trzydzieści moŜliwości; ile ślepych uliczek? Kto Ŝyje? Kto nie
Ŝyje? Gdybyśmy nawet ustalili nazwisko kaŜdego, komu faktycznie udało się przeŜyć, to jak
on się teraz nazywa? Kim jest? Nie jesteśmy nawet pewni narodowości Kaina. Sądzimy, Ŝe
jest Amerykaninem, ale dowodów nie ma.
- Przypadek Kaina jest jedną z dodatkowych spraw wysuwanych przy okazji naszych
nacisków na Hanoi mających na celu odnalezienie współpracowników wywiadu wojskowego
- wyjaśnił Knowlton. - Ciągle umieszczamy te nazwiska na listach zaginionych.
- RównieŜ w tym kryje się pewien haczyk - dodał reprezentant wojska. - Kontrwywiad


tych z Hanoi schwytał i zlikwidował sporą część kadry „Meduzy”. Oni zdawali sobie sprawę,
Ŝe jest prowadzona taka operacja i nigdy nie wykluczaliśmy moŜliwości infiltracji. W Hanoi
wiedziano, Ŝe uczestnicy „Meduzy” to nie oddziały bojowe; nie nosili mundurów. Nie musieli
przed nikim odpowiadać.
Walters wyciągnął rękę.
- MoŜna? - spytał wskazując stos kartek.
- Oczywiście - oficer podał je kongresmanowi. - Zapewne rozumie pan, Ŝe te nazwiska
nadal pozostają tajne, podobnie jak sama operacja „Meduza”.
- Kto podjął taką decyzję?
- To jest niezmienne zarządzenie prezydenckie, wydawane przez kolejnych
prezydentów na podstawie zaleceń Szefów Połączonych Sztabów. Zostało ono poparte przez
senacką komisję do spraw sił zbrojnych.
- To ma wielką siłę raŜenia, prawda?
- UwaŜano, Ŝe tego wymaga interes państwa - powiedział przedstawiciel CIA.
- W takim razie nie będę się spierał - ustąpił Walters. - Wymowa takiej operacji nie
przysporzyłaby chwały naszej fladze. Nie szkolimy morderców, a juŜ na pewno nie
wykorzystujemy.
OstroŜnie rzucił na stół stos kartek.
- A tak się składa, Ŝe gdzieś tutaj kryje się morderca, którego wyszkoliliśmy i
wykorzystywaliśmy, a teraz nie moŜemy odnaleźć.
- Tak właśnie przypuszczamy - rzekł pułkownik.
- Mówił pan, Ŝe on zyskał rozgłos w Azji, ale przeniósł się do Europy. Kiedy?
- Mniej więcej rok temu.
- Dlaczego? Domyślacie się czegoś?
- Powiedziałbym, Ŝe powody są oczywiste - stwierdził Peter Knowlton. - Rozwinął
działalność na zbyt wielką skalę. Coś zawiodło i poczuł się zagroŜony. Był białym mordercą
we wschodnim otoczeniu, to jest w najlepszym razie niebezpieczna pozycja. Pewnie nadeszła
juŜ dla niego pora na zmianę miejsca. Zyskał juŜ sobie przecieŜ pewien rozgłos; więc w
Europie nie groziło mu bezrobocie.
Dawid Abbott chrząknął.
- Chciałbym, na podstawie tego, co kilka minut temu powiedział Alfred, podsunąć
inną moŜliwość. - Mnich urwał i skłonił głowę w dowód uznania dla Giliette’a. - Powiedział
Ŝe zmuszono nas do skoncentrowania się na bezzębnym rekinku, a tymczasem ryba młot
cieszy się wolnością. Taki, zdaje się, był sens, chociaŜ mogłem pomylić kolejność.
- Tak - odparł przedstawiciel Rady Bezpieczeństwa Narodowego. - Chodziło mi
oczywiście o Carlosa. Nie Kaina powinniśmy ścigać, lecz Cariosa.
- Oczywiście. Carlosa. Najbardziej nieuchwytnego mordercę w najnowszych dziejach,
człowieka, któremu wielu z nas z pełnym przekonaniem przypisuje - taką czy inną -
odpowiedzialność za najtragiczniejsze morderstwa naszych czasów. Miałeś całkowitą rację,
Alfredzie, a ja w pewnym sensie myliłem się. Nie wolno nam zapominać o Carlosie.
- Dziękuję - powiedział Gillette. - Cieszę się, Ŝe trafiłem wam do przekonania.
- Trafiłeś, przynajmniej mnie. Ale teŜ skłoniłeś do zastanowienia. Czy moŜesz sobie
wyobrazić, jaka to pokusa dla kogoś takiego jak Kain: działać na niewielkim, przesyconym
mgła obszarze pełnym obieŜyświatów i zbiegów oraz reŜimów po szyję tonących w korupcji?
On z pewnością zazdrościł Carlosowi; jakŜe musiało mu brakować szybciej Ŝyjącego,
bardziej luksusowego świata europejskiego. JakŜe często mówił sobie: „Jestem lepszy od
Carlosa”. Obojętne, jak zimną krew mają ci faceci, są oni jednak ogromnie wraŜliwi na
punkcie własnego „ja”. Domyślam się, Ŝe Kain pojechał do Europy, by odnaleźć ów lepszy
świat... i zdetronizować Carlosa. Pretendent chce uzyskać tytuł. Chce być mistrzem.
Gillette spojrzał na Mnicha.


- To interesująca teoria.
- I jeśli pana dobrze rozumiem - wtrącił kongresman z Nadzoru - tropiąc Kaina,
moŜemy znaleźć Carlosa.
- Właśnie.
- Nie jestem pewny, czy ja to dobrze rozumiem - powiedział poirytowany dyrektor
CIA. - Dlaczego?
- Dwa źrebaki na padoku - odparł Walters. - Oni są blisko siebie.
- Mistrz niechętnie pozbywa się tytułu. - Abbott sięgnął po fajkę. - Walczy zawzięcie
o utrzymanie go. Jak mówił przedstawiciel Kongresu, będziemy dalej tropić Kaina, ale
musimy teŜ obserwować inne ślady w tym lesie. A kiedy - jeśli w ogóle - znajdziemy Kaina,
to powinniśmy być moŜe nieco przyhamować. Poczekać, aŜ po nim pojawi się Carlos.
- I wtedy schwytać obu - dodał przedstawiciel wojska.
- Bardzo to pouczające - rzekł Gillette.
Spotkanie dobiegło końca, jego uczestnicy rozchodzili się. Dawid Abbott stał z
pułkownikiem z Pentagonu, który zbierał kartki do teczki „Meduzy”: podniósł wykazy strat
osobowych, chcąc je schować.
- Czy mogę na to zerknąć? - poprosił Abbott. - U nas, w Czterdziestce, nie ma
egzemplarza.
- Takie mieliśmy instrukcje - odrzekł oficer wręczając temu starszemu od siebie
męŜczyźnie stos kartek. - Sądziłem, Ŝe to pan je wydał. Tylko trzy egzemplarze. Tutaj, w
Agencji i tam, w Radzie.
- Istotnie, ja je wydałem. - Milczący Mnich uśmiechnął się dobrotliwie. - O wiele za
duŜo cywilów kręci się w moich okolicach.
Pułkownik odwrócił się, by odpowiedzieć na pytanie zadane przez kongresmana z
Tennessee. Dawid Abbott nie słuchał. Przebiegł wzrokiem kolumny nazwisk i zaniepokoił
się. Jeden numer został wykreślony, ostatecznie spisany na straty. Ostateczne spisywanie na
straty było tym właśnie, na co nie powinni nigdy pozwalać! Nigdy! GdzieŜ jest to nazwisko?
On był jedynym człowiekiem w tym pokoju, który je znał, i czuł mocne bicie serca; kiedy
dotarł do ostatniej kartki. Tam znajdowało się to nazwisko!
„Bourne, Jason C. - Ostatnie znane miejsce pobytu: Tam Quan.”
Na miłość boską, co się wtedy stało?

René Bergeron rzucił słuchawkę: miał telefon na biurku. Jego głos był niewiele
bardziej opanowany niŜ ten jego gest.
- Sprawdziliśmy wszystkie kawiarnie, wszystkie restauracje i bistra, w których
kiedykolwiek bywała!
- On nie jest zameldowany w Ŝadnym z paryskich hoteli - powiedział siwowłosy
operator centralki, siedzący przy drugim aparacie obok rajzbretu.
- Minęły ponad dwie godziny; moŜe ona juŜ nie Ŝyje? A jeśli Ŝyje, to być moŜe
wolałaby umrzeć.
- Ona moŜe mu niewiele powiedzieć - rozwaŜał Bergeron. - Mniej, niŜ my byśmy
mogli. Ona nic nie wie o tych starcach.
- Wie dostatecznie duŜo; dzwoniła do Parc Monceau.
- Przekazywała informacje; nie jest pewna komu.
- Ale wie po co.
- To samo wie Kain, mogę cię o tym zapewnić. A w przypadku Parc Monceau
popełniłby śmieszny błąd.
Projektant pochylił się, jego silne ręce napręŜyły się, splótł dłonie i utkwił wzrok w
siwowłosym męŜczyźnie.
- Opowiedz mi jeszcze raz wszystko, co pamiętasz. Dlaczego jesteś taki pewny, Ŝe to


Bourne?
- Tego nie wiem. Mówiłem, Ŝe to Kain. JeŜeli opisałeś jego metody działania zgodnie
z prawdą, to on jest tym właśnie człowiekiem.
- Bourne to Kain. Znaleźliśmy go poprzez akta „Meduzy”. Dlatego właśnie zostałeś
zaangaŜowany.
- A więc to jest Bourne. Ale on nie uŜywał tego nazwiska. W” Meduzie” brało
oczywiście udział trochę takich ludzi, którzy nie pozwoliliby sobie na to, by uŜywano ich
prawdziwych nazwisk. Zagwarantowano im fałszywe toŜsamości; mieli przeszłość
kryminalną. On był pewno jednym z tych ludzi.
- Dlaczego on? Inni zniknęli. Ty zniknąłeś.
- Mógłbym odpowiedzieć, Ŝe dlatego, iŜ przyszedł tu, na Saint-Honoré, i to powinno
by wystarczyć. Ale kryje się za tym więcej, o wiele więcej. Obserwowałem, jak działał.
Zostałem przydzielony do akcji, którą dowodził; i to przeŜycie, i jego samego trudno
zapomnieć. Ten człowiek mógłby być - jest pewno - twoim Kainem.
- Opowiedz mi o tym.
- Wylądowaliśmy w nocy na spadochronach w sektorze zwanym Tam Quan, z
zadaniem wydostania pewnego Amerykanina nazwiskiem Webb, którego przetrzymywał
Wietkong. Szansę na przeŜycie akcji były znikome, o czym nie wiedzieliśmy. Nawet lot z
Sajgonu był okropny - siła wiatru z dziesięć stopni na wysokości trzystu metrów, samolot
rozedrgany, jakby miał się rozlecieć. A jednak kazał nam skakać.
- I skakaliście?
- Przykładał nam pistolet do głowy. KaŜdemu z nas, kiedy zbliŜaliśmy się do luku.
Moglibyśmy oprzeć się Ŝywiołom, ale nie przeŜylibyśmy z kulą w czaszce.
- Ilu was tam było?
- Ośmiu.
- Mogliście go unieszkodliwić.
- Nie znałeś go.
- Mów dalej - powiedział, koncentrując się, Bergeron; tkwił bez ruchu przy biurku.
- Po wylądowaniu, siedmiu z nas zebrało się na dole; dwóch jak przypuszczaliśmy, nie
wyszło chyba cało z tego skoku. Zdumiewające było to, Ŝe mnie się udało. Byłem najstarszy z
nich i bynajmniej nie naleŜałem do osiłków, ale znałem teren, dlatego mnie posłano.
Siwowłosy męŜczyzna urwał i pokręcił głową na to wspomnienie.
- W niecałą godzinę później zorientowaliśmy się, Ŝe to zasadzka. Przez dwie noce i
jeden dzień byliśmy ostrzeliwani przez nieprzyjaciela, przemykając się przez dŜunglę jak
jaszczurki... A nocami on szedł sam mimo ostrzału z moździerzy i mimo granatów. śeby
zabijać. Zawsze wracał przed świtem, po to, by zmuszać nas do posuwania się w kierunku
bazy. Wtedy uwaŜałem, Ŝe to zwyczajne samobójstwo!
- Dlaczego to robiliście? Musiał podać wam jakiś powód; byliście uczestnikami
„Meduzy”, a nie Ŝołnierzami.
- Mówił, Ŝe tylko w ten sposób wyjdziemy Ŝywi, i była w tym pewna logika.
Znajdowaliśmy się daleko za linią frontu; potrzebowaliśmy zapasów, jakie być moŜe
znaleźlibyśmy w bazie - gdyby udało nam się ją zdobyć. Mówił, Ŝe musimy ją zdobyć, Ŝe nie
mamy wyboru. Gdyby któryś protestował, dostałby od niego kulę w łeb, o tym
wiedzieliśmy... Trzeciej nocy zdobyliśmy tamten obóz i zastaliśmy owego Webba ledwie
Ŝywego, ale jeszcze oddychał. Odnaleźliśmy teŜ dwóch zaginionych członków naszej grupy w
bardzo dobrej kondycji i oszołomionych tym, co się wydarzyło. Biały i Wietnamczyk;
Wietkong zapłacił im za schwytanie nas - podejrzewam, Ŝe za schwytanie jego.
- Kaina?
- Tak. Wietnamczyk pierwszy nas zobaczył i uciekł. Tego białego Kain zabił strzałem
w głowę. Po prostu podszedł do niego i odstrzelił mu ją.


- Przeprowadził was z powrotem? Przez linię frontu?
- Tak, czterech z nas oraz tego Webba. Pięciu ludzi zginęło. Właśnie w czasie tej
straszliwej drogi powrotnej zrozumiałem, dlaczego mogło być prawdą to, co mówiono: Ŝe był
najlepiej opłacanym uczestnikiem „Meduzy”.
- Dlaczego?
- To był najbardziej bezwzględny człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałem,
najniebezpieczniejszy i o reakcjach nadzwyczaj łatwych do przewidzenia. Myślałem sobie
wtedy, Ŝe dla niego to jest dziwna wojna; był jak Savonarola, ale bez zasad religijnych, miał
tylko swoją własną dziwaczną moralność, która słuŜyła jedynie jemu. Wszyscy byli jego
wrogami - zwłaszcza przywódcy - i Ŝadna ze stron nie obchodziła go ani trochę.
MęŜczyzna w średnim wieku znowu przerwał, wzrok utkwił w rajzbrecie, a myślami
znajdował się najwidoczniej o tysiące mil stąd, w przeszłości.
- Warto pamiętać, Ŝe w „Meduzie” znaleźli się rozmaici ludzie, desperaci. Wielu było
opętanych nienawiścią do komunistów - zabij komunistę, a Pan Jezus się uśmiechnie;
dziwaczne rozumienie nauki chrześcijańskiej. Inni - tacy jak ja - zostali przez Viet Minh
okradzeni z wielkich fortun; nadzieję na ich odzyskanie dawało tylko zwycięstwo
Amerykanów w tej wojnie. Francja pod Dien Bien Phu pozostawiła nas własnemu losowi. Ale
było teŜ kilkudziesięciu takich, co zorientowali się, Ŝe na „Meduzie” moŜna zbić fortunę. W
sakiewkach miewali często pięćdziesiąt, czasem siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów
amerykańskich. Kurier biorący sobie połowę podczas dziesięciu, piętnastu kursów mógł
osiąść w Singapurze albo Kuala Lumpur, albo stworzyć w Trójkącie własną siatkę do
przemytu narkotyków. NiezaleŜnie od ogromnych zarobków - i częstego wybaczania
dawnych przestępstw - istniały niezliczone inne moŜliwości. Właśnie do tej ostatniej kategorii
ludzi zaliczyłem owego bardzo dziwnego faceta. Był to najczystszej wody nowoczesny pirat.
Bergeron rozplótł dłonie.
- Chwileczkę. UŜyłeś sformułowania: „akcja, którą dowodził”. W „Meduzie” brali
udział wojskowi; czy jesteś pewny, Ŝe on nie był amerykańskim oficerem?
- Amerykaninem oczywiście tak, ale na pewno nie wojskowym.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Nienawidził wszystkiego, co wojskowe. Jego niezadowolenie z dowództwa w
Sajgonie wyraŜało się w kaŜdej decyzji, jaką podejmował; uwaŜał przedstawicieli armii za
durniów i ludzi niekompetentnych. W którymś momencie, w Tam Quan, przekazywano nam
przez radio rozkazy. On przerwał nadawanie i powiedział dowódcy pułku, Ŝeby się
odpieprzył; nie zamierzał się podporządkować. Oficer raczej by tego nie zrobił.
- Chyba Ŝe przygotował się do porzucenia tego zawodu - stwierdził projektant. - Tak
jak ParyŜ ciebie porzucił, a ty starałeś się, jak mogłeś, okradając „Meduzę”, rozwijając
własną, niezbyt patriotyczną działalność - wszędzie tam, gdzie mogłeś.
- Moja ojczyzna zdradziła mnie, zanim ja ją zdradziłem, René.
- Wróćmy do Kaina. Mówisz, Ŝe nie uŜywał nazwiska Bourne. Jakiego więc?
- Nie pamiętam. Jak mówiłem, dla wielu z nas nazwiska nie były waŜne. Ja go znałem
po prostu jako „Deltę”.
- Mekongu?
- Nie, chyba w alfabecie.
- Alfa, Bravo, Charlie... Delta - powiedział zamyślony Bergeron. - Ale w wielu
operacjach pseudonim „Charlie” był zastępowany pseudonimem... „Kain”, poniewaŜ
„Charlie” stało się synonimem Wietkongu. „Charlie” stał się „Kainem”!
- Zgadza się. Tak więc Bourne przesunął się o kilka liter i przyjął pseudonim „Kain”.
Mógł wybrać „Echo” albo „Fokstrot”, albo „Zulus”. Dwadzieścia kilka innych. Jaka róŜnica?
Do czego zmierzasz?
- On wybrał rozmyślnie pseudonim „Kain”! To imię coś symbolizowało! Chciał, Ŝeby


od początku było to jasne.
- śeby co było jasne?
- śe Kain zastąpi Carlosa. Pomyśl! Carlos to po hiszpańsku Charles - Charlie. „Kain”
pojawił się zamiast pseudonimu „Charlie” - Carlos! Taka była od początku jego intencja.
Kain miał zastąpić Carlosa, i chciał, Ŝeby Carlos o tym wiedział.
- Czy Carlos wie?
- Oczywiście! Rozchodzą się słuchy, w Amsterdamie i Berlinie, w Genewie i
Lizbonie, no i tutaj, w ParyŜu. Kain jest do wzięcia; moŜna z nim zawierać kontrakty; jego
stawki są niŜsze od honorariów Carlosa. On podkopuje! On stale podkopuje pozycję Carlosa.
- Dwóch matadorów na tej samej arenie. A moŜe być tylko jeden.
- Będzie nim Carlos. Tamten zarozumiały wróbel wpadł w naszą pułapkę. Znajduje się
gdzieś tutaj, dwie godziny jazdy dzielą go od Saint-Honoré.
- Ale gdzie?!
- NiewaŜne. Znajdziemy go. W końcu on nas znalazł. On wróci; jego „ja” kaŜe mu to
zrobić. A wtedy orzeł szybko zleci i pochwyci wróbla. Carlos go zabije.

Starzec poprawił sobie kulę pod lewą pachą, rozsunął czarną zasłonę i wszedł do
konfesjonału. Nie czuł się dobrze; na jego twarzy pojawiła się śmiertelna bladość, cieszył się
więc, Ŝe tamta postać w sutannie, za przezroczystą firanką, nie widzi go wyraźnie. Ten
morderca nie dałby mu następnego zlecenia, gdyby wyglądał na zbyt znuŜonego, by je
wykonać; a pracy potrzebował teraz. Pozostało mu tylko parę tygodni i miał pewne
zobowiązania. Odezwał się:
- Angelus Domini.
- Angelus Domini, dziecię BoŜe - dobiegł go szept. - Czy twoje dni upływają w
dostatku?
- ZbliŜają się do kresu, ale uczyniono je dostatnimi.
- Tak... To będzie chyba ostatnie zlecenie, jakie dla mnie wykonasz. Jest ono jednak
tak waŜne, Ŝe twoje honorarium będzie pięć razy większe niŜ zwykle. Mam nadzieję, Ŝe ci się
przyda.
- Dziękuję, Carlosie. A więc wiesz.
- Wiem. Oto co musisz zrobić w zamian i ta informacja musi opuścić ten świat razem
z tobą. Nie ma tu miejsca na pomyłkę.
- Zawsze jestem dokładny. Spotkam swoją śmierć będąc dokładnym i tym razem.
- Umrzyj spokojnie, stary przyjacielu. To łatwiejsze... Pójdziesz do ambasady
wietnamskiej i zapytasz o pewnego attaché nazwiskiem Phan Loc. Kiedy będziecie sami,
przekaŜ mu te oto słowa; „Koniec marca 1968 roku, Meduza, sektor Tam Quan. Kain tam był.
I jeszcze ktoś.” Zapamiętałeś?
- „Koniec marca 1968 roku, Meduza, sektor Tam Quan. Kain tam był. I jeszcze ktoś.”
- On ci powie, kiedy masz przyjść ponownie. Nastąpi to kilka godzin później.


17

- Chyba juŜ czas porozmawiać o une fiche plus confidentielle z Zurychu.
- BoŜe!
- Nie jestem człowiekiem, którego szukacie.
Bourne chwycił kobietę za rękę, przytrzymał na miejscu, Ŝeby mu nie uciekła
pomiędzy rzędy stolików tłocznej, eleganckiej restauracji w Argenteuil, trzydzieści
kilometrów pod ParyŜem. Kadryl się skończył, umilkł gawot. Byli sami. Obity aksamitem
gabinet przypominał klatkę.
- Kim pan jest? - Twarz Madame Lavier wykrzywił skurcz. Próbowała wyszarpnąć
rękę, na upudrowanej szyi wystąpiły jej Ŝyły.
- Bogatym Amerykaninem, który mieszka na Wyspach Bahama. Nie wierzy mi pani?
- Powinnam się była domyślić - odparła. - śadnych kredytów, Ŝadnych czeków,
wyłącznie gotówka. Nawet pan nie spojrzał na rachunek.
- Ani wcześniej na ceny. Właśnie to panią do mnie przekonało.
- Idiotka ze mnie. Bogaci zawsze patrzą na ceny, choćby dla przyjemności
lekcewaŜenia ich - mówiąc to Lavier rozglądała się ukradkiem; szukała wolnego miejsca
między stolikami, kelnera, którego mogłaby zawołać. śeby tylko stąd uciec.
- Nie radzę - odezwał się Jason patrząc jej w oczy. - To by nie było zbyt mądre. Lepiej
dla nas obojga, jeśli porozmawiamy.
Kobieta wbiła w niego wzrok. Pomost wrogiego milczenia, tym wyraźniejszy pośród
szmeru głosów w przestronnej, słabo oświetlonej kandelabrami sali i sporadycznych
wybuchów stłumionego śmiechu od sąsiednich stolików.
- Zapytam jeszcze raz. Kim pan jest?
- Moje nazwisko nie ma Ŝadnego znaczenia. Zostańmy przy tym, które podałem.
- Briggs? Jest fałszywe.
- Podobnie jak Larousse, a właśnie ono figuruje na karcie wypoŜyczonego samochodu,
który zabrał trzech zabójców spod banku Valois. Tam chybili. Chybili teŜ dziś po południu
koło Pont Neuf. On uszedł cało.
- O BoŜe! - krzyknęła, usiłując wyrwać rękę.
- Powiedziałem: nie radzę! – Bourne trzymał ją mocno, przyciągnął z powrotem do
siebie.
- A jeśli zacznę wrzeszczeć, monsieur? - Pocięta zmarszczkami, upudrowana maska
przybrała teraz zjadliwy wyraz. Wściekły grymas ust, podkreślony jaskrawą czerwienią
szminki, przywodził na myśl leciwego gryzonia schwytanego w potrzask.
- Wtedy ja wrzasnę jeszcze głośniej - odparował Jason. - Oboje nas stąd wyrzucą, a
jak juŜ będziemy na zewnątrz, nie sądzę, Ŝebym nie potrafił sobie z panią poradzić. Lepiej
porozmawiajmy. Dlaczego nie? MoŜemy się czegoś dowiedzieć od siebie nawzajem. W
końcu jesteśmy obydwoje pracownikami, nie pracodawcami.
- Nie mam panu nic do powiedzenia.
- W takim razie ja zacznę. MoŜe zmieni pani zdanie. - OstroŜnie zwolnił chwyt. Na
białej, pokrytej warstwą pudru twarzy nadal malowało się napięcie, ale i ono zelŜało wraz z
naciskiem jego palców. Kobieta była gotowa go wysłuchać. - Zapłaciliście w Zurychu. My
równieŜ. I najwyraźniej wyŜszą cenę od waszej. Ścigamy tego samego człowieka. My wiemy,
dlaczego chcemy go dostać. - Puścił jej rękę. - A wy?
Nie odzywała się dobra chwilę, obserwując go w milczeniu. W oczach miała gniew,
lecz takŜe strach. Bourne wiedział, Ŝe celnie sformułował pytanie. Gdyby Jacqueline Lavier
nie zdecydowała się z nim rozmawiać, popełniłaby niebezpieczny błąd. Mógłby ją kosztować
Ŝycie, zwaŜywszy na następstwa.


- Kto to taki „my”? - zapytała.
- Firma, która chce odzyskać swoje pieniądze. Mnóstwo pieniędzy. On je ma.
- Więc ich nie zarobił?
Jason zdawał sobie sprawę, Ŝe musi uwaŜać. Ma przecieŜ sprawiać wraŜenie, Ŝe wie o
wiele więcej, niŜ wiedział naprawdę.
- Powiedzmy, zdania są podzielone.
- Jak to? Albo zarobił, albo nie zarobił. Nie widzę moŜliwości pośredniej.
- Teraz moja kolej - rzucił Bourne. - Odpowiedziała pani pytaniem na pytanie. Ja nie
próbowałem się wymigiwać. Wobec tego wróćmy do pierwszej kwestii. Dlaczego chcecie go
dostać? Dlaczego numer telefonu jednego z lepszych sklepów na Saint-Honoré figuruje na
fiche w Zurychu?
- Został udostępniony, monsieur. Przez grzeczność.
- Komu?
- Czy pan oszalał?!
- Dobrze, na razie to zostawmy. Chyba i tak wiemy.
- NiemoŜliwe!
- MoŜe tak, moŜe nie. Czyli Ŝe został udostępniony... śeby zabić człowieka?
- Nie mam nic do powiedzenia.
- Ale mimo to ledwie chwilę temu, kiedy wspomniałem o samochodzie, próbowała
pani uciekać. To o czymś świadczy.
- Zupełnie naturalna reakcja. - Jacqueline Lavier dotknęła nóŜki kieliszka z winem. -
To ja załatwiłam wynajęcie samochodu. Mogę to panu powiedzieć, bo nie ma Ŝadnych
dowodów. Poza tym nie wiem o niczym więcej. - Naraz chwyciła kieliszek; na jej
wymalowanej twarzy wściekłość mieszała się z lękiem. - Kim wy jesteście?
- JuŜ pani mówiłem. Firmą, która chce odzyskać swoje pieniądze.
- Tylko wchodzicie w drogę! Wynoście się z ParyŜa! Dajcie sobie z tym spokój!
- Niby czemu? Ponieśliśmy straty i chcemy poprawić bilans. Mamy do tego prawo.
- Do niczego nie macie prawa! - parsknęła Madame Lavier. - Popełniliście błąd i teraz
za niego zapłacicie.
- Błąd? - Musiał bardzo uwaŜać. To było gdzieś tutaj - tuŜ pod twardą skorupą - oczy
prawdy wyzierały spod lodu. - TeŜ coś! KradzieŜ trudno nazwać błędem popełnionym przez
ofiarę.
- Błąd leŜał w waszym w y b o r z e , monsieur. Wybraliście niewłaściwego człowieka.
- Ukradł z Zurychu grube miliony - powiedział Jason. - Ale o tym pani wie. Wziął je
sobie, a jeŜeli sądzicie, Ŝe teraz wy mu te pieniądze odbierzecie... czyli Ŝe tym samym
odbierzecie je nam... no to bardzo się mylicie.
- Nie chcemy Ŝadnych pieniędzy!
- Miło mi to słyszeć. Kto to „my”?
- O ile się nie mylę, mówił pan, Ŝe wiecie.
- Mówiłem, Ŝe chyba się domyślamy. Wystarczająco duŜo, Ŝeby zdemaskować
człowieka nazwiskiem Koenig w Zurychu i d’Amacourta tutaj, w ParyŜu, Jeśli tak
zdecydujemy, moŜe wyniknąć niemały kłopot, prawda?
- Pieniądze? Kłopot? PrzecieŜ nie oto idzie. Chyba was głupota poraziła, wszystkich!
Powtórzę jeszcze raz: wynoście się z ParyŜa. Dajcie sobie z tym spokój! Sprawa juŜ was nie
dotyczy.
- Naszym zdaniem raczej nie dotyczy was. Szczerze mówiąc, uwaŜamy, Ŝe nie
jesteście dostatecznie kompetentni.
- K o m p e t e n t n i ? - powtórzyła Madarne Lavier, jak gdyby nie wierząc własnym
uszom.
- Dokładnie tak.


- Czy pan w ogóle wie, co pan wygaduje? O kim pan mówi?
- NiewaŜne. O ile się nie wycofacie, mam polecenie, Ŝeby nadać sprawom jak
największy rozgłos, krzyczeć głośno i wyraźnie. Ujawnić fałszywe zarzuty... oczywiście nie
da się wytropić, Ŝe pochodzą od nas. Zdemaskować Zurych, Valois. Zadzwonić do Sûreté, do
Interpolu... dokądkolwiek i do kogokolwiek, byle tylko spowodować obławę, polowanie na
człowieka... gigantyczne polowanie.
- Naprawdę jesteście szaleni, i głupi!
- Wcale nie. Mamy bardzo wpływowych przyjaciół, pierwsi dostaniemy informacje.
Będziemy czekać we właściwym miejscu o właściwej porze. Zgarniemy go.
- Nie zgarniecie. On znowu zniknie. Jeszcze pan nie rozumie? Jest w ParyŜu, a szuka
go cała siatka ludzi, których on nie zna. Mógł się wymknąć raz, drugi. Ale do trzech razy
sztuka. Teraz wpadł w pułapkę. My go w nią złapaliśmy.
- Natomiast my nie mamy ochoty, Ŝebyście go łapali. To nie leŜy w naszym interesie.
Nadchodzi odpowiedni moment, pomyślał Bourne. Ale jeszcze nie teraz; jej strach
musi walczyć o lepsze z wściekłością. Trzeba, Ŝeby ta mieszanka eksplodowała, zmuszając ją
do wyjawienia prawdy.
- Oto nasze ultimatum, a pani jest odpowiedzialna za przekazanie go komu trzeba,
inaczej dołączy pani do Koeniga i d’Amacourta. Odwołajcie tę swoja dzisiejszą nocną
obławę, bo w przeciwnym razie my wkroczymy jutro z samego rana. Zaczniemy krzyczeć.
„Les Classiques” stanie się najpopularniejszym sklepem na Saint-Honoré, ale chyba u
nieodpowiednich osób.
Upudrowana twarz się rozpękła.
- Nie ośmielicie się! Jak śmiecie! Kim wy jesteście, Ŝeby grozić czymś takim?!
Odczekał, a potem zadał cios.
- Grupą ludzi, których niewiele obchodzi ten wasz Carlos.
Madarne Lavier zesztywniała. Szeroko otwarte oczy rozciągały napiętą skórę, aŜ
przypominała tkankę blizny.
- Naprawdę wiecie - szepnęła. - I myślicie, Ŝe dacie radę mu się przeciwstawić?
Myślicie, Ŝe jesteście godnymi przeciwnikami dla Carlosa?
- Mówiąc najkrócej, tak.
- Pan zwariował! Nie daje się ultimatum Carlosowi!
- Właśnie to zrobiłem.
- W takim razie juŜ pan jest martwy. Powie pan, krzyknie choćby słowo, a nie
przeŜyje pan jednego dnia. On ma wszędzie swoich ludzi. Uciszą pana wprost na ulicy.
- Tylko wówczas, gdyby wiedzieli, kogo uciszyć - stwierdził Jason. - Zapomina pani:
tego nikt nie wie. Ale wiedzą o pani. I o Koenigu, o d’Amacourcie. W chwili kiedy panią
zdemaskujemy, zostanie pani usunięta. Dla Carlosa nie będzie juŜ pani przydatna. Nie będzie
go na to stać. Ale mnie nikt nie zna.
- To pan zapomina, monsieur. Ja znam.
- Najmniejsze z moich zmartwień. Niech mnie pani spróbuje znaleźć... po fakcie, ale
zanim zapadnie decyzja w sprawie pani własnej przyszłości. To nie potrwa długo.
- PrzecieŜ to czyste szaleństwo. Zjawia się pan nie wiadomo skąd i mówi jak wariat.
Nie moŜecie tego zrobić!
- Proponuje pani jakiś kompromis?
- Niewykluczone - powiedziała Jacqueline Lavier. - Wszystko jest moŜliwe.
- Czy aby pani moŜe pertraktować?
- Mogę przekazać propozycję kompromisu... znacznie lepiej niŜ ultimatum. Inni
podadzą ją dalej do kogoś, kto podejmuje decyzje.
- Proszę, mówi pani dokładnie to samo, co ja parę minut temu: moŜemy porozmawiać.
- MoŜemy porozmawiać, monsieur - przytaknęła Madame Lavier. W jej oczach


odbijała się walka na śmierć i Ŝycie.
- Zacznijmy więc od rzeczy oczywistych.
- To znaczy?
Teraz. Prawda.
- Co Carlos ma przeciwko Bourne’owi? Czemu chce go dostać?
- Co ma... przeciwko B o u r n e ’ o w i ? ... - Kobieta zamilkła.
Zjadliwość i lęk ustąpiły miejsca zupełnemu osłupieniu.
- I pan o to pyta?
- Spytam jeszcze raz - powiedział Jason, czując w piersi dudniące echa. - Co Carlos
ma przeciwko Bourne’owi?
- PrzecieŜ Bourne to Kain! Wiecie o tym tak samo dobrze jak my. To był wasz błąd,
wasz wybór! Wybraliście niewłaściwego człowieka.
K a i n . Usłyszał imię i echa wybuchły z ogłuszającym rykiem pioruna. Z kaŜdym
trzaskiem wstrząsał nim ból, palące błyskawice jedna po drugiej przeszywały głowę, a ciało i
umysł cofały się przed zajadłym atakiem tego imienia. Kain. K a i n ! Znowu powróciły mgły.
Ciemność, wiatr, eksplozje.
Alfa, Bravo, Charlie, Delta, Echo, Fokstrot, Kain... Kain, Delta. Delta, Kain. Delta...
Kain.
Kain to Charlie.
A Delta to Kain!
- Co się stało? Co panu jest?
- Nic. - Bourne ukradkiem ujął przegub lewej ręki prawą, ścisnął, wbił palce w ciało
tak mocno, Ŝe niemal czuł pękającą skórę. Musiał coś zrobić. Musiał powstrzymać drŜenie,
stłumić hałas, opanować ból. Musiał jasno myśleć. Wpatrywały się w niego oczy prawdy; nie
potrafił odwrócić wzroku. Był tutaj, u źródeł, dygotał z zimna. - Proszę mówić dalej. - Z
wysiłku, Ŝeby panować nad głosem, odezwał się szeptem. Nie umiał sobie pomóc.
- Źle się pan czuje? Taki pan blady i...
- Nic mi nie jest - przerwał szorstko. - Powtarzam, proszę mówić dalej.
- Ale o czym?
- O wszystkim. Chcę to usłyszeć od pani.
- Po co? Nie ma nic, czego i wy byście nie wiedzieli. Wybraliście Kaina. Odrzuciliście
Carlosa. Wydaje się wam, Ŝe teraz moŜecie postąpić tak samo. Myliliście się wtedy i mylicie
się teraz.
Zabiję cię. Złapię za gardło i zaduszę. Powiedz mi! Na litość boską, powiedz! Na
końcu czeka tylko mój początek. Muszę go poznać.
- To bez znaczenia - rzucił. - JeŜeli szuka pani kompromisu, choćby tylko po to, Ŝeby
ocalić własne Ŝycie, proszę mi wyjaśnić, czemu mielibyśmy słuchać. Dlaczego Carlos jest
taki nieprzejednany... taki paranoiczny... kiedy idzie o Bourne’a? Proszę mi to wyłoŜyć tak,
jakbym wcześniej o niczym nie słyszał. Bo jeśli nie, wówczas cały ParyŜ pozna te nazwiska,
których nie powinno się wymieniać, a pani jeszcze przed nocą będzie martwa.
Madame Lavier siedziała sztywno, jej twarz znowu przypominała nieruchomą,
alabastrową maskę.
- Carlos pójdzie za Kainem na koniec świata i go zabije.
- Tyle sami wiemy. Interesuje nas dlaczego.
- Bo musi. Przez was. Przez ludzi takich jak wy.
- To nic nie znaczy. Nie wie pani, kim jesteśmy.
- Nie muszę. Wiem, coście zrobili.
- Proszę jaśniej!
- JuŜ wyjaśniałam. PrzedłoŜyliście Kaina nad Carlosa, i na tym polegał wasz błąd.
Wybraliście niewłaściwego człowieka. Zapłaciliście niewłaściwemu zabójcy.


- Niewłaściwemu... zabójcy.
- Nie byliście pierwsi, ale będziecie ostatni. Ten bezczelny uzurpator zginie tutaj, w
ParyŜu, niezaleŜnie od tego, czy osiągniemy kompromis, czy nie.
- Wybraliśmy niewłaściwego zabójcę... - Słowa zawisły w wykwintnym, wonnym
powietrzu. Przycichł ogłuszający grzmot, nadal gniewny, lecz teraz daleki, gdzieś w
burzowych chmurach. Mgła się rozwiewała, wokół Jasona kłębiły się wilgotne opary. JuŜ coś
widział. Zobaczył sylwetkę potwora. Nie mitu. Potwora. Jeszcze jednego. Potwory były dwa.
- Pan w to wątpi? - spytała kobieta. - Nie przeszkadzajcie Carlosowi. Niech złapie
Kaina, niech ma swoją zemstę. - Przerwała, jej dłonie uniosły się lekko nad stolikiem: Matka-
Szczurzyca. - Nic nie obiecuję, ale wstawię się za wami, opowiem o stratach, jakie
ponieśliście. Niewykluczone... to tylko taka moŜliwość, pan rozumie... Ŝe ten, którego przede
wszystkim powinniście byli wybrać, zgodzi się honorować wasz kontrakt.
- Ktoś, kogo powinniśmy byli wybrać... Bo wybraliśmy tego niewłaściwego.
- Pan to rozumie, monsieur, prawda? Carlos musi się dowiedzieć, Ŝe rozumiecie.
Wówczas moŜe... powtarzam: moŜe jakoś zrekompensuje wam tamte straty. Ale tylko wtedy,
kiedy się przekona, Ŝe spostrzegliście swój błąd.
- Czy tak wygląda pani kompromis? - powiedział głucho Bourne, próbując zebrać
myśli.
- Wszystko jest moŜliwe. Proszę mi wierzyć, nic dobrego nie wyniknie z waszych
gróźb. Dla nikogo, w tym, szczerze mówiąc, oczywiście i dla mnie. Dojdzie tylko do
bezcelowych zabójstw, a Kain tymczasem będzie stał z boku i się śmiał. Przegracie nie raz,
lecz dwa razy.
- JeŜeli to prawda... - Jason przełknął ślinę i o mało się nie udusił, kiedy suche
powietrze wypełniło mu puste, zaschnięte gardło. - Wobec tego muszę wytłumaczyć swoim
ludziom, dlaczego... wybraliśmy... niewłaściwego... człowieka. - Przestań! Skończ zdanie.
Opanuj się. - Niech mi pani opowie wszystko o Kainie.
- Po co? - Lavier dotknęła palcami blatu stolika: jaskrawoczerwony lakier do
paznokci, broń o dziesięciu ostrzach.
- Skoro wybraliśmy niewłaściwego człowieka, musieliśmy dostać złe informacje.
- Słyszeliście, Ŝe dorównuje Carlosowi, tak? śe taniej sobie liczy, Ŝe stosuje bardziej
oszczędne metody, a poniewaŜ w grę wchodzą tylko nieliczni pośrednicy, nie ma moŜliwości
wytropienia kontraktu. Tak było, prawda?
- MoŜliwe.
- Nawet na pewno. KaŜdy o tym słyszał, tyle Ŝe to wszystko kłamstwo. Siła Carlosa
leŜy w jego dalekosięŜnych źródłach informacji, n i e z a w o d n y c h informacji, w jego
wyrafinowanym systemie docierania do odpowiedniej osoby w stosownym momencie przed
zabójstwem.
- Wygląda mi to na zbyt wielu ludzi. Za duŜo ich było w Zurychu, za duŜo tutaj, w
ParyŜu.
- Wszyscy ślepi, monsieur. Wszyscy i kaŜdy z osobna.
- Ślepi?
- Powiem wprost: biorę udział w tej operacji od paru ładnych lat, spotkałam juŜ
dziesiątki osób, które w taki czy inny sposób odegrały swoje drugorzędne role... zaledwie
drugorzędne, i jeszcze się nie zetknęłam z nikim, kto by kiedykolwiek rozmawiał osobiście z
Carlosem lub teŜ miał pojęcie, kim on jest.
- Ale to Carlos. Ja pytam o Kaina. Co pani o nim wie?
Panuj nad sobą. Nie wolno ci się odwrócić. Patrz na nią. Patrz na nią!
- Od czego mam zacząć?
- Od czegokolwiek, co tylko przychodzi pani do głowy. Skąd on się wziął?
Nie patrz w bok!


- Z południowo-wschodniej Azji, oczywiście.
- Oczywiście...
O BoŜe!
- Z amerykańskiej „Meduzy”, to wiemy na pewno.
M e d u z a ! Wichry, ciemność, błyski światła, ból... Teraz ból rozsadzał mu czaszkę.
Znalazł się tam, gdzie był kiedyś. O cały świat dalej w przestrzeni i czasie. Ból. Chryste!
Ból...
Tao!
Cze-sah!
Tam-Quan!
Alfa, Bravo, Charlie... Delta.
Delta... Kain!
Kain to Charlie.
A Delta to Kain!
- Co się stało? - Kobieta sprawiała wraŜenie przestraszonej. Przyglądała się jego
twarzy; oczy błądziły, wwiercały się w niego. - Pan jest spocony. Ręce panu drŜą. Ma pan
atak?
- To prędko mija. - Jason z wysiłkiem puścił przegub i sięgnął po serwetkę, Ŝeby
otrzeć czoło.
- Wszystko przez to ciśnienie, prawda?
- Przez ciśnienie, tak... Proszę mówić dalej. Nie ma zbyt wiele czasu. Trzeba dotrzeć
do pewnych osób, podjąć decyzje. Jedna z nich prawdopodobnie dotyczy pani Ŝycia. Wróćmy
do Kaina. Powiedziała pani, Ŝe się zjawił z amerykańskiej... „Meduzy”.
- Les mécaniciens du Diable - podjęła Madame Lavier. - Tak przezwali „Meduzę”
indochińscy plantatorzy, to znaczy ich niedobitki. Bardzo trafnie, nie sądzi pan?
- NiewaŜne, co ja sądzę. Ani teŜ co wiem. Chcę usłyszeć, co pani sądzi i wie o Kainie!
- Przez ten atak pan się zrobił nieuprzejmy.
- A przez niecierpliwość niecierpliwy! Twierdzi pani, Ŝe wybraliśmy niewłaściwego
człowieka, a skoro tak, to widocznie musieliśmy dostać złe informacje. Les mécaniciens du
Diable. Czy mam rozumieć, Ŝe Kain jest Francuzem?
- Nie, skąd. Kiepsko pan mnie bada. Wspomniałam o tym tylko dlatego, Ŝeby
zaznaczyć, jak dogłębnie spenetrowaliśmy „Meduzę”.
- „My”, czyli ludzie pracujący dla Carlosa.
- MoŜna tak to określić.
- Jasne. JeŜeli Kain nie jest Francuzem, to kim?
- Niewątpliwie Amerykaninem. O BoŜe!
- Skąd wiecie?
- Robi wszystko z typowo amerykańską bezczelnością. Przepycha się łokciami, bez
odrobiny finezji. Przypisuje sobie cudze zasługi i przyznaje się do zabójstw, z którymi nie
miał nic wspólnego. Przestudiował metody i powiązania Carlosa jak nikt inny na świecie.
Dowiedzieliśmy się, Ŝe z najdrobniejszymi szczegółami opowiada potencjalnym klientom o
róŜnych operacjach, nierzadko podszywając się pod Carlosa i wmawiając tym durniom, Ŝe to
on, nie Carlos, zawarł i wypełnił kontrakty. - Przerwała. - Znajoma śpiewka, co? Tak samo
zagrał z wami, prawda?
- Być moŜe. - Jason znowu chwycił się za przegub. Powracały do niego zdania. Zdania
w odpowiedzi na wskazówki Marie w tamtej straszliwej grze.
Stuttgart. Regensburg. Monachium. Dwa zabójstwa i porwanie przypisywane
Baaderowi. Pieniądze ze Stanów Zjednoczonych.
Teheran? Osiem zabójstw, przypisywanych po części Chomeiniemu i po części OWP.
Wypłata - dwa miliony. Źródło - poludniowo-zachodni rejon ZSRR


ParyŜ? Wszelkie kontrakty będą szły przez. ParyŜ.
Czyje kontrakty?
Sancheza... Carlosa.
- ... zawsze taka przejrzysta sztuczka.
Madame Lavier coś powiedziała. Nie dosłyszał.
- Co takiego?
- Pan sobie przypomina czy nie? UŜył jej równieŜ z wami. W ten sposób otrzymuje
zlecenia.
- Zlecenia? - Bourne napiął mięśnie brzucha, póki ból nie sprowadził go z powrotem
do stolika, do restauracji w Argenteuil. - Więc je otrzymuje - powtórzył bez potrzeby.
- I wykonuje bardzo sprawnie, temu nikt nie moŜe zaprzeczyć. Jego rejestr zabójstw
naprawdę robi wraŜenie. Pod wieloma względami Kain jest drugi po Carlosie, nie dorównuje
mu, ale o niebo przewyŜsza les guérilleros. To człowiek niezwykłej zręczności, piekielnie
pomysłowy, wyszkolona śmiertelna maszyna do zabijania prosto z „Meduzy”. Ale zgubi go ta
jego bezczelność i kłamstwa kosztem Carlosa.
- I na takiej podstawie sadzicie, Ŝe jest Amerykaninem? Czy moŜe to tylko
uprzedzenia? Wprawdzie lubicie amerykańskie pieniądze, ale nic amerykańskiego poza nimi.
...niezwykle zręczny, piekielnie pomysłowy, wyszkolona śmiertelna maszyna do
zabijania... Port Noir, La Ciotat, Marsylia, Zurych, ParyŜ. Chryste!
- Uprzedzenia nie mają tu nic do rzeczy, monsieur. Został zidentyfikowany ponad
wszelką wątpliwość.
- Jak?
Lavier dotknęła nóŜki kieliszka, objęła ją palcem wskazującym o czerwonym
paznokciu.
- Ktoś przekupił w Waszyngtonie pewnego rozgoryczonego człowieka.
- W Waszyngtonie?
- Amerykanie teŜ szukają Kaina, i to chyba równie zawzięcie jak Carlos. Sprawa
„Meduzy” nigdy nie została podana do wiadomości publicznej, więc Kain mógłby im narobić
powaŜnych kłopotów. Ten rozgoryczony potrafił nam udzielić mnóstwa informacji, między
innymi dostarczył akta „Meduzy”. Bardzo łatwo poszło dopasowanie nazwisk do tych z
Zurychu. Oczywiście Carlosowi, nikomu innemu.
Zbyt łatwo, pomyślał Jason nie wiedząc, czemu ta myśl go uderzyła.
- Rozumiem - powiedział.
- A wy? Jak wy go znaleźliście? Nie Kaina, rzecz jasna, tylko Bourne’a?
Przez mgłę zdenerwowania do Jasona wróciło jeszcze jedno zdanie. Nie jego. Zdanie
wypowiedziane przez Marie.
- O wiele prościej - wyjaśnił. - Zapłaciliśmy mu ograniczonym depozytem na jedno
konto, nadwyŜka poszła ślepym przelewem na drugie. Numery dało się wytropić. To sposób
stosowany w sprawach podatkowych.
- I Kain wam pozwolił?
- O niczym nie wiedział. Zapłaciliśmy za te numery... podobnie jak wy za inne, za
numery telefonów... na fiche.
- Gratuluję pomysłu.
- To zbędne. Wolałbym usłyszeć coś więcej o Kainie. Dotychczas pani mi tylko
wyjaśniła kwestię identyfikacji. Proszę dalej. Wszystko, co pani wie o Bourne’ie, wszystko,
co pani o nim powiedziano.
UwaŜaj. śadnego napięcia w głosie. Jedynie... szacujesz dane. Marie, ty tak
powiedziałaś. Kochana, najdroŜsza Marie. Dzięki Bogu, Ŝe cię tu nie ma.
- Nasze informacje są niepełne. Zdołał zatrzeć większość najistotniejszych śladów,
bez wątpienia nauczył się tego od Carlosa. Ale nie wszystkie. Udało nam się naszkicować


pewien obraz. Zanim trafił do „Meduzy”, był najwyraźniej francuskojęzycznym biznesmenem
w Singapurze, przedstawicielem sieci amerykańskich importerów z całego kraju, od Nowego
Jorku po Kalifornię. Prawda jest taka, Ŝe go w końcu zwolnili, a potem próbowali załatwić
ekstradycję do Stanów, Ŝeby go postawić przed sądem. Ukradł im setki tysięcy. W Singapurze
miał opinię odludka, poza tym waŜnej postaci we wszelkich operacjach przemytniczych, i
człowieka wyjątkowo bezwzględnego.
- A przedtem? - przerwał Jason, znów czując pot na czole. - Przed Singapurem. Skąd
się wziął?
UwaŜaj! Obrazy. Chryste, widział ulice Singapuru. Prince Edward Road, Kim Chuan,
Boon Tat Street, Maxwell, Cuscaden. O BoŜe!
- Tego nie sposób się dogrzebać. KrąŜą tylko pogłoski bez znaczenia. Na przykład
taka, Ŝe to jezuita, który porzucił zakon i oszalał. Inna znowu, Ŝe był młodym, pręŜnym
bankierem, przyłapanym na defraudacji funduszy, w czym miało swój udział takŜe kilka
innych singapurskich banków. Nic konkretnego, nic, co by moŜna wyśledzić. Przed
Singapurem nic.
Mylisz się, było bardzo duŜo. Ale nic z tego nie naleŜy do sprawy. Jest ta próŜnia,
którą trzeba wypełnić, a ty nie potrafisz mi pomóc. MoŜe nikt nie potrafi. MoŜe nikt nie
powinien.
- Na razie nie dowiedziałem się od pani niczego szczególnie wstrząsającego -
powiedział Bourne - niczego, co mnie interesuje.
- To juŜ nie wiem, czego pan chce! Zadaje mi pan pytania, naciska o szczegóły, a
kiedy odpowiadam, zbywa pan moje informacje jako nieistotne. O co panu właściwie chodzi?
- Co pani wiadomo o... pracy Kaina? Skoro zaleŜy pani na kompromisie, proszę mi
dać jakaś podstawę. JeŜeli mamy róŜne informacje, dotyczą pewno tego, co on zrobił, zgoda?
Kiedy po raz pierwszy zwrócił waszą uwagę, uwagę Carlosa? Szybko!
- Dwa lata temu - odparła Madame Lavier zbita z tropu niecierpliwością Jasona,
zirytowana, wystraszona - z Azji przeniknęła wiadomość o białym męŜczyźnie oferującym
usługi zaskakująco podobne do usług Carlosa. Ten ktoś prędko stawał się prawdziwą firmą.
W Mulmejn zamordowano ambasadora. Dwa dni potem w Tokio zginał waŜny polityk, tuŜ
przed sesją parlamentu. Tydzień później podłoŜono bombę do samochodu redaktora
naczelnego pewnej gazety, po czym nie minęło czterdzieści osiem godzin, jak na ulicy w
Kalkucie został zastrzelony bankier. Za kaŜdą akcją stał Kain. Zawsze Kain. - Kobieta
przerwała, śledząc reakcję Bourne’a. Nic po sobie nie pokazał. - Nie rozumie pan? Był
wszędzie. Skakał od zabójstwa do zabójstwa, przyjmował kontrakty błyskawicznie i na
pewno bez wybrzydzania. Strasznie się spieszył i umacniał swoja reputację tak prędko, Ŝe
wprawił w osłupienie najbardziej otrzaskanych fachowców. Nikt nie wątpił, Ŝe on sam jest
fachowcem, a najmniej Carlos. Poszły instrukcje: wywiedzcie się o tego człowieka, zbierzcie
wszelkie dane. Widzi pan, Carlos rozumiał to, czego nie rozumiał nikt z nas, i po niecałym
roku okazało się, Ŝe miał rację. Napłynęły raporty od informatorów z Manili, Osaki,
Hongkongu i Tokio. Kain przenosi się do Europy, donosili. Sam ParyŜ będzie jego bazą
operacyjną. Wyraźne wyzwanie, rzucona rękawica. Kain zamierzał zniszczyć Carlosa. Miał
się stać nowym Carlosem, a jego usługi jedynymi usługami poŜądanymi przez tych, którzy
ich szukali. Tak jak wy ich szukaliście, monsieur.
- Mulmejn, Tokio, Kalkuta... - Jason usłyszał nazwy wymykające mu się z ust,
szeptane z głębi gardła. Znów napływały, zawieszone w wonnym powietrzu. Cienie
zapomnianej przeszłości. - Manila, Hongkong... - Przerwał. Usiłował rozpędzić mgły,
wbijając wzrok w niewyraźne, dziwaczne kształty przemykające na ekranie pamięci.
- Tam i gdzie indziej - ciągnęła Lavier. - I to był błąd Kaina. W dalszym ciągu jest.
RóŜni ludzie mogą róŜnie myśleć o Carlosie, ale ci, którzy skorzystali na jego zaufaniu i
szczodrości, są lojalni. Jego informatorów i najemników niełatwo kupić, chociaŜ Kain


próbował nie raz i nie dwa. Carlos ma opinię człowieka skorego do wydawania surowych
sądów, ale, jak to mówią, lepszy diabeł, którego się zna, niŜ ten nie znany, który przyjdzie.
Kain nie zdawał sobie sprawy, zresztą nie wie do dziś, jaka ogromna jest siatka Carlosa.
Kiedy zjechał do Europy, nie miał pojęcia, Ŝe odkryliśmy jego poczynania w Berlinie,
Lizbonie, w Amsterdamie... nawet w Omanie.
- Oman - powiedział mimowolnie Bourne. - Szejk Mustafa Kalig - wyszeptał do
siebie.
- Brak dowodów! - przerwała Lavier wyzywającym tonem. - Rozmyślnie stworzona
zasłona dymna, gra pozorów, fikcyjny kontrakt! Przypisał sobie morderstwo, które było ich
wewnętrzną sprawą. Nikt postronny nie zdołałby przeniknąć przez taką ochronę. To
kłamstwo!
- Kłamstwo! - powtórzył Jason.
- Tyle kłamstw - dodała Madame Lavier z pogardą. - Jakkolwiek Kain nie jest głupi.
Kłamie po cichu, rzuci słówko tu i tam wiedząc, Ŝe podawane z ust do ust obrośnie treścią.
Prowokuje Carlosa na kaŜdym kroku, wyrabia sobie markę kosztem człowieka, którego
miejsce chce zająć. Ale nie dorasta Carlosowi do pięt. Zawiera kontrakty, chociaŜ nie moŜe
ich wypełnić. Wy to tylko jeden przykład, znamy kilka innych. Mówi się, Ŝe właśnie dlatego
przepadł na całe miesiące, unikał ludzi takich jak wy.
- Unikał ludzi... - Jason ścisnął przegub. Znowu zaczął dygotać, odgłos dalekiego
grzmotu wibrował gdzieś głęboko pod czaszką. - Jest pani... pewna?
- Oczywiście. Nie umarł, po prostu się ukrywał. Kain zawalił więcej niŜ jedno
zlecenie, tego się nie dało uniknąć. Przyjął ich zbyt wiele w zbyt krótkim czasie. Ale ilekroć
sfuszerował, po nieudanym zabójstwie dokonywał na własną rękę innego, bardzo
spektakularnego, Ŝeby zachować dobre imię. Wybierał jakąś waŜną figurę i wysyłał na tamten
świat. Wszystkimi to zabójstwo wstrząsało, a stał za nim Kain, bez dwóch zdań. Na przykład
ten ambasador w Mulmejn: nikt się nie domagał jego śmierci. Wiemy teŜ o dwóch innych, o
rosyjskim specjaliście w Szanghaju, a ostatnio o bankierze w Madrycie.
Słowa padały spomiędzy jaskrawoczerwonych warg poruszających się gorączkowo w
dolnej części upudrowanej maski, tuŜ obok niego. Słyszał je. Słyszał teŜ wcześniej. Wcześniej
je przeŜywał. JuŜ nie cienie, tylko wspomnienia z zapomnianej przeszłości. Obrazy zlały się z
rzeczywistością. Potrafił skończyć kaŜde zdanie kobiety, instynktownie rozpoznawał kaŜde
imię, miasto czy zdarzenie, o którym wspominała.
Mówiła o nim.
Alfa, Bravo, Charlie, Delta...
Kain to Charlie, a Delta to Kain.
Jason Bourne był zabójcą Kainem.
Jeszcze ostatnia sprawa, tamto krótkie wyzwolenie od ciemności dwa dni temu na
Sorbonie. Marsylia. Dwudziesty trzeci sierpnia.
- Co się zdarzyło w Marsylii? - zapytał.
- W Marsylii? - Madame Lavier aŜ się wzdrygnęła. - Jak pan moŜe! Jakich kłamstw
panu naopowiadano? Jakich jeszcze kłamstw?
- Proszę mi tylko powiedzieć, co zaszło.
- Pan oczywiście ma na myśli Lelanda, tego wszędobylskiego ambasadora. Jego
śmierci tym razem ktoś się domagał, ktoś za nią zapłacił, a kontrakt zawarł Carlos.
- A jeśli pani powiem, Ŝe zdaniem niektórych to dzieło Kaina?
- Kainowi zaleŜało, Ŝeby wszyscy właśnie tak myśleli! Nie mógł gorzej obrazić
Carlosa. Ukraść mu zabójstwo! Nie chodziło o pieniądze. Chciał tylko pokazać światu,
naszemu światu, Ŝe zdoła dotrzeć na miejsce pierwszy i wykonać robotę, za którą zapłacono
Carlosowi. Ale mu się nie udało, pan wie. Z zabójstwem Lelanda nie miał nic wspólnego.
- Był tam.


- Wpadł w pułapkę. W kaŜdym razie się nie pokazał. Niektórzy twierdzą, Ŝe został
zabity, ale poniewaŜ nie znaleziono ciała, Carlos w to nie uwierzył.
- Jak według nich zginał?
Madame Lavier odsunęła się i szybko potrząsnęła głowa.
- Dwóch ludzi z portu próbowało sobie przypisać zasługę, chcieli dostać pieniądze.
Jeden z nich zniknął. Prawdopodobnie Kain go zabił, jeśli to rzeczywiście był Kain. Ci dwaj
to zwykłe szczury z doków.
- Na czym polegała pułapka?
- R z e k o m a pułapka, monsieur. Twierdzili, Ŝe się dowiedzieli, jakoby Kain miał się
z kimś spotkać na rue Sarasin w noc przed zabójstwem. Podobno zostawili na ulicy
odpowiednio niejasną wiadomość i zwabili tego męŜczyznę, z całą pewnością Kaina, jak
mówią, na molo, do łodzi rybackiej. Nikt juŜ więcej nie widział ani trawlera, ani skipera, więc
moŜe to i prawda, ale powtarzam, nie było dowodu. Nie mieliśmy nawet dokładnego rysopisu
Kaina, Ŝeby porównać z tamtym człowiekiem z rue Sarasin. Tak czy owak, na tym juŜ koniec.
Mylisz się. To był dopiero początek. Dla mnie.
- Rozumiem - powiedział Bourne starając się, Ŝeby głos brzmiał naturalnie. -
Oczywiście, nasze informacje się nie pokrywają. Dokonaliśmy wyboru na podstawie tego.
cośmy wiedzieli, a przynajmniej co nam się zdawało.
- Niewłaściwego wyboru, monsieur. Powiedziałam panu prawdę.
- Tak, wiem.
- A więc osiągnęliśmy nasz kompromis?
- Czemu nie?
- Bien. - Kobieta z ulgą podniosła kieliszek do ust. - Zobaczy pan, tak będzie lepiej dla
wszystkich.
- Teraz to juŜ... nie ma znaczenia. - Mówił prawie niedosłyszalnie i wiedział o tym. Co
powiedział? Co takiego właśnie powiedział? Dlaczego to powiedział? Mgły znowu gęstniały,
grzmot odzywał się głośniej. Wrócił ból w skroniach. - To znaczy... to znaczy, pani ma rację,
tak jest lepiej dla wszystkich.
Czuł - w i d z i a ł - na sobie wzrok Madame Lavier, jej badawcze oczy.
- To rozsądne wyjście.
- Pewnie... Pan się źle czuje?
- Mówiłem juŜ, to nic. Przejdzie.
- Całe szczęście. A teraz przepraszam na chwilę...
- Nie! - Jason chwycił ją za ramię.
- S’il vous plaît, monsieur. Tylko do toalety. Jeśli pan chce, niech pan stanie przy
drzwiach.
- Wychodzimy. MoŜe pani wstąpić po drodze. - Bourne skinął na kelnera, Ŝeby
przyniósł rachunek.
- Jak pan sobie Ŝyczy - rzuciła, nie spuszczając z niego wzroku.
Stał w mrocznym korytarzu, pomiędzy plamami światła z lamp wpuszczonych w sufit.
Naprzeciwko była damska toaleta, oznaczona małymi złotymi literami: les femmes. Mijali go
sami urodziwi ludzie - zachwycające kobiety, przystojni męŜczyźni, zupełnie jak ci z orbity
„Les Classiques”. Jacqueline Lavier była tu u siebie.
Natomiast w toalecie siedziała juŜ blisko dziesięć minut, co zaniepokoiłoby Jasona,
gdyby potrafił skupić uwagę na upływie czasu. Nie potrafił: cały płonął. Trawił go ból,
dręczył hałas, kaŜdy nerw kończył się Ŝywym ciałem, odsłonięty i bezbronny. Włókna
nabrzmiały, jakby w potwornym strachu przed nakłuciem. Patrzył prosto przed siebie, za
plecami miał historię martwych ludzi. Przeszłość odbijała się w oczach prawdy. Szukały go, a
on je widział. Kain... K a i n ... K a i n !
Potrząsnął głową i spojrzał na czarny sufit. Musi jakoś funkcjonować, nie wolno mu


ciągle spadać, nurkować w otchłań ciemności i wichury. Trzeba podjąć decyzje... Nie, juŜ
zostały podjęte. Teraz naleŜy je wprowadzić w Ŝycie.
Marie. Marie? O BoŜe, kochanie, tak bardzo się myliliśmy!
Odetchnął głęboko i zerknął na zegarek - chronometr, który wymienił za delikatne
złote jubilerskie cacko, własność markiza z południa Francji. To człowiek niezwykłej
zręczności, piekielnie pomysłowy... Nie czuł radości z tej oceny. Popatrzył w stronę toalety.
Gdzie była Jacqueline Lavier? Dlaczego nie wychodziła? Co się spodziewała osiągnąć
tkwiąc w środku? Kiedy tu przyszli, miał na tyle przytomny umysł, Ŝeby zapytać maltre’a,
czy w toalecie jest telefon; tamten zaprzeczył, wskazując budkę przy wejściu. Lavier stała
wtedy obok i wszystko słyszała. Pojęła, skąd to pytanie.
Oślepiający błysk światła. Jason odskoczył w tył, wpadł na ścianę. Zasłonił oczy ręką.
Jaki ból! Chryste, oczy mu płonęły.
Później usłyszał słowa wypowiedziane przy akompaniamencie dobrodusznego
śmiechu eleganckich męŜczyzn i kobiet przechadzających się po korytarzu.
- Na pamiątkę kolacji u Rogeta, monsieur - zaszczebiotała z oŜywieniem hostessa.
Trzymała aparat za pionowy flesz. - Zdjęcie będzie gotowe za parę minut. Z pozdrowieniami
od Rogeta.
Bourne nadal stał zesztywniały. Wiedział, Ŝe nie moŜe rozbić aparatu. Zdał sobie
sprawę z czegoś jeszcze i zalała go fala strachu.
- Dlaczego ja? - spytał.
- Na Ŝyczenie pańskiej narzeczonej, monsieur. - Dziewczyna skinęła głową w stronę
toalety. - Tam sobie rozmawiałyśmy. Szczęściarz z pana, to urocza dama. Prosiła, Ŝeby to
panu dać.
Hostessa wręczyła mu złoŜoną kartkę. Jason wziął papier. Dziewczyna juŜ szła
tanecznym krokiem do wyjścia.


Mój nowy przyjacielu, niepokoi mnie pańska choroba, tak jak z pewnością niepokoi i pana. MoŜe pan
jest tym, za kogo się podaje, a moŜe nie. Odpowiedź poznam za jakieś pół godziny. Jeden z uczynnych gości
zatelefonował, a to zdjęcie jest juŜ w drodze do ParyŜa. Nie zdoła go pan zatrzymać, podobnie jak tych, którzy
właśnie jadą do Argenteuil. JeŜeli istotnie osiągniemy kompromis, nikt i nic nie będzie pana niepokoić - jak
niepokoi mnie pańska choroba -  znowu porozmawiamy, kiedy przyjadą moi koledzy.
Mówią, Ŝe Kain to kameleon, który się pojawia w róŜnych przebraniach, bardzo przekonywających.
Mówią teŜ, Ŝe jest skory do przemocy i do wybuchów złości. A to choroba, prawda?

Pędził ciemną ulicą Argenteuil za oddalającym się światłem na dachu taksówki.
Skręciła za róg i zniknęła. Stanął dysząc cięŜko, rozglądając się za inną. Ani śladu. Portier u
Rogeta oznajmił, Ŝe na taksówkę trzeba poczekać dziesięć, piętnaście minut: dlaczego
monsieur nie kazał wezwać wcześniej? Zastawiono pułapkę, a on w nią wpadł.
Dalej! Światło, następna taksówka! Ruszył biegiem. Musiał ją zatrzymać; musiał
wrócić do ParyŜa. Do Marie.
Był z powrotem w labiryncie, gnał na oślep wiedząc, Ŝe tym razem nie ma ucieczki.
Ale odtąd to samotny wyścig: ta decyzja była nieodwołalna. JuŜ więcej Ŝadnych dyskusji,
Ŝadnych dysput, koniec ze sporami i z przerzucaniem się argumentami opartymi na miłości i
niepewności. Bo pewność ukazała się jasno. Wiedział, kim jest - czym był. Był winny,
zgodnie z oskarŜeniem - zgodnie z podejrzeniami.
Przez godzinę, dwie ani słowa. Jedynie spojrzenia, ciche rozmowy tylko i wyłącznie o
prawdzie. Miłość. A potem odejdzie. Ona nie zauwaŜy kiedy, a on nigdy nie będzie mógł jej
powiedzieć dlaczego. Tyle był jej winien. Przez chwilę to bardzo zaboli, ale nawet ostateczny
ból nigdy nie dorówna temu, który sprawiało piętno Kaina.
K a i n !
Marie. Marie! Co ja zrobiłem?


- Taxi! Taxi!


18

Wyjedź z ParyŜa! Zaraz! Cokolwiek robisz, zostaw to i wyjeŜdŜaj!... Takie są rozkazy
od twojego rządu... Chcą, Ŝebyś wyniosła się stamtąd. Chcą, Ŝeby został sam.
Marie zgniotła papierosa w popielniczce stojącej na stoliku przy łóŜku. Wzrok jej
zawadził o numer „Time’a” sprzed czterech lat, a w myślach pojawiło się na krótką chwilę
wspomnienie straszliwej gry, do której zmusił ją Jason.
- Nie usłucham! - powiedziała głośno do siebie i przestraszyła się własnego głosu w
pustym pokoju. Podeszła do okna, do tego samego okna, przed którym stał on, wyglądając na
dwór, przeraŜony, starając się, by zrozumiała sytuację.
Muszę dowiedzieć się pewnych rzeczy... tyle, by podjąć decyzję... moŜe nie
wszystkiego. Przynajmniej jakaś część mnie musi ulotnić się, zniknąć. Muszę umieć sobie
powiedzieć, Ŝe to, co było, minęło, moŜe zresztą nigdy nie istniało, bo nic nie pamiętam. To,
czego człowiek nie pamięta, nie istnieje... dla niego.
- Kochany, mój kochany. Nie pozwól im na to! - Słowa, które teraz wypowiadała, juŜ
nie napawały jej przeraŜeniem, bo miała wraŜenie, Ŝe on jest w tym pokoju, Ŝe słucha, waŜy
swoje słowa, pragnie uciec, zniknąć... wraz z nią. W głębi duszy jednak wiedziała, Ŝe on nie
moŜe tego zrobić, nie moŜe zadowolić się półprawdą ani trzyćwierciowym kłamstwem.
Chcą, Ŝeby został sam.
Kim oni są? Odpowiedzi naleŜało szukać w Kanadzie, ale Kanada została odcięta;
kolejna pułapka.
Jason miał rację co do ParyŜa, ona teŜ to czuła. Cokolwiek to było, znajdowało się tu.
Skoro udało im się znaleźć tę jedną osobę, która odsłoniła całun i pozwoliła mu ujrzeć na
własne oczy, Ŝe się nim manipuluje, to moŜna teŜ wyjaśnić inne sprawy; odpowiedzi juŜ nie
pchały go ku samozagładzie. Gdyby tylko dał się przekonać, Ŝe niezaleŜnie od tego, jakie
niewybaczalne zbrodnie popełnił, był jedynie pionkiem biorącym udział w znacznie większej
zbrodni, być moŜe mógłby odejść, zniknąć wraz z nią. Wszystko jest względne. Człowiek,
którego kochała, nie będzie mógł nadal wmawiać sobie, Ŝe przeszłość juŜ nie istnieje, lecz
musi pogodzić się z tym, Ŝe istnieje, zaakceptować ją i znaleźć spokój. Takiego właśnie
racjonalnego uzasadnienia potrzebował - przeświadczenia, Ŝe nie jest bynajmniej takim
człowiekiem, za jakiego zgodnie z Ŝyczeniem jego wrogów miał go uwaŜać świat, bo przecieŜ
w takim wypadku by się nim nie posłuŜyli. Był kozłem ofiarnym, miał umrzeć zamiast kogoś
innego. GdybyŜ tylko mógł to zrozumieć, gdyby tylko ona mogła go o tym przekonać. A jeśli
jej się to nie uda, to go utraci. Oni go złapią, zabiją.
Oni.
- Kim wy jesteście?! - krzyknęła ku oknu, ku światłom ParyŜa. - Gdzie jesteście?
Poczuła zimny powiew na twarzy, zupełnie jakby tafle szyb się stopiły i chłód nocy
wdzierał się do wewnątrz. Potem gardło jej się zacisnęło i przez moment nie mogła przełknąć
śliny ani oddychać. Po chwili odzyskała oddech. Przeraziła się: juŜ raz jej się coś takiego
przydarzyło, pierwszego wieczoru po przyjeździe do ParyŜa, gdy wyszła z kawiarni, Ŝeby
spotkać się z Jasonern na schodach Musée de Cluny. Szła szybko bulwarem Saint-Michel,
kiedy się to stało - zimny wiatr, obrzmienie krtani... w tamtej chwili nie mogła złapać tchu.
Później myślała, Ŝe wie dlaczego. W tej samej chwili o kilka przecznic dalej, w bibliotece
Sorbony Jason podjął decyzję, Ŝe odejdzie - wtedy właśnie ją podjął. Postanowił, Ŝe nie
pójdzie na spotkanie.
- Przestań! - krzyknęła. - To szaleństwo - dodała, potrząsając głową i spoglądając na
zegarek. Nie było go od przeszło pięciu godzin. Gdzie on jest? Gdzie?

Bourne wysiadł z taksówki przed eleganckim, choć zaniedbanym hotelem na


Montparnassie. NajbliŜsza godzina będzie najtrudniejsza w jego ledwie pamiętanym Ŝyciu -
Ŝyciu, które było puste przed Port Noir, a stało się potem koszmarem. Koszmar ten będzie
trwał nadal, lecz on postanowił przeŜywać go samotnie; zbyt ją kochał, Ŝeby prosić o to, by
go z nim dzieliła. Znajdzie jakiś sposób i zniknie, zabierając ze sobą wszelkie dowody
wiąŜące ją z Kainem. To takie proste - wyjdzie na jakieś rzekome spotkanie i więcej nie
wróci, i w którymś momencie w ciągu tej najbliŜszej godziny napisze do niej krótki list.
To juŜ koniec. Znalazłem swoje strzały. Wracaj do Kanady i nic nie mów ze względu
na nas oboje. Wiem, gdzie Cię odnaleźć.
To ostatnie było nieprawdą - nigdy jej nie odnajdzie - ale musiał zostawić iskierkę
nadziei, Ŝeby tylko wsiadła do samolotu lecącego do Ottawy. Kiedyś - po pewnym czasie -
wspólnie spędzone tygodnie zblakną, stając się ukrywaną w ciemnym kąciku tajemnicą,
zamkniętymi w skrytce kosztownościami, które się wydobywa - dotyka - tylko od czasu do
czasu w chwilach spokoju. A potem juŜ nie, bo Ŝyje się świeŜymi wspomnieniami, te uśpione
tracą na znaczeniu. Nikt tego nie wie lepiej od niego.
Przeszedł przez hol skinąwszy głowa portierowi, który siedział na krześle za
marmurowym kontuarem czytając gazetę. Ten ledwie uniósł wzrok, stwierdziwszy jedynie, Ŝe
intruz ma prawo tu przebywać.
Winda klekocąc i stękając wjechała na czwarte piętro. Jason wciągnął głęboko
powietrze i sięgnął ręką ku drzwiom - za wszelką cenę będzie unikać dramatycznych scen, nie
da Marie powodu do zaniepokojenia ani słowem ani wyglądem. Kameleon musi stopić się ze
swym otoczeniem, cichym leśnym zakątkiem, gdzie nie znajdzie się Ŝadnych śladów.
Wiedział, co powiedzieć, przemyślał to starannie, tak jak i list, który napisze.
- Łaziłem przez większość wieczoru - powiedział. Tulił Marie, kołysał jej głowę na
swoim ramieniu gładząc ciemnorude włosy... i pragnął. - Uganiałem się za trupie bladymi
sprzedawczyniami i słuchałem oŜywionych szczebiotów, popijając kawę w postaci kwaśnego
mułu. „Les Classiques” to była strata czasu; to po prostu zoo. Małpy i pawie występujące w
nędznym widowisku, i nie sadzę, Ŝeby ktoś naprawdę coś wiedział. Jest jedna moŜliwość,
choć moŜe to tylko bystry Francuz polujący na amerykańskiego jelenia.
- On? - spytała Marie, przestając drzeć.
- Człowiek obsługujący centralkę telefoniczną - odparł Bourne, odpędzając od siebie
obraz oślepiających eksplozji, wichru i ciemności, który pojawiał się, ilekroć przypominał
sobie tę twarz - nie znaną, a jednocześnie tak dobrze mu znaną. Ów człowiek wywoływał
lawinę skojarzeń. Jason odganiał tę wizję. - Mam się z nim spotkać koło północy na
bastringue, zabawie ludowej, na rue de Hautefeuille.
- Co ci powiedział?
- Bardzo niewiele, ale dość, by mnie zainteresować. ZauwaŜyłem, Ŝe mnie obserwuje,
kiedy wypytywałem personel. W sklepie było całkiem tłoczno, więc mogłem dość swobodnie
krąŜyć i rozmawiać z pracownicami.
- Wypytywałeś? O co?
- O wszystko, co mi przyszło do głowy. Głównie o dyrektorkę czy teŜ jak tam ją
nazywają. Wziąwszy pod uwagę to, co się wydarzyło dzisiaj po południu, to gdyby ona była
główną łączniczką Carlosa, powinna wpaść niemal w histerię. Widziałem ją. Nie
histeryzowała; zachowywała się tak, jakby nic się nie stało, jeśli nie liczyć dobrego dnia w
interesie.
- Ale ona jest łączniczką, jak to określasz. D’Amacourt to wyjaśnił. Fiche.
- Pośrednio. Dostaje telefon i zostaje poinformowana, co ma przekazać dzwoniąc
dalej. - Jasonowi przyszło do głowy, Ŝe w gruncie rzeczy ta wymyślona wersja opierała się na
rzeczywistości. Jacqueline Lavier naprawdę była tylko pośredniczką.
- Nie moŜesz tak sobie spacerować i zadawać pytań nie wzbudzając niczyich
podejrzeń - protestowała Marie.


- MoŜesz. JeŜeli jesteś amerykańskim pisarzem i przygotowujesz dla duŜego
czasopisma artykuł o butikach na Saint-Honoré - odparł Bourne.
- Całkiem nieźle, Jasonie.
- To zagrało. Nikt nie chciał być pominięty.
- Czego się dowiedziałeś?
- Jak większość tego rodzaju sklepów, „Les Classiques” ma własną klientelę, ludzi
bogatych, w większości się znających, a co za tym idzie - ze zwykłymi małŜeńskimi
intrygami i zdradami. Carlos dobrze wiedział, co robi. Maja tam prawdziwą centralę
telefoniczną, ale nie taką, której numer moŜna znaleźć w kaŜdej ksiąŜce telefonicznej.
- Powiedzieli ci to? - spytała Marie, trzymając go za ręce i zaglądając mu w oczy.
- Nie tymi słowami - rzekł, zdając sobie sprawę z jej niedowierzania. - Na kaŜdym
kroku podkreślano talent tego Bergerona; i tak po nitce do kłębka. W końcu moŜna uzyskać
jakiś obraz całości. Wszystko, jak się wydaje, kręci się wokół tej dyrektorki. Z informacji,
które zebrałem, wynika, Ŝe ona jest skarbnicą wiadomości towarzyskich, chociaŜ
prawdopodobnie powiedziałaby mi tylko tyle, Ŝe zrobiła komuś uprzejmość, jakąś przysługę,
a ten ktoś z kolei zrobił uprzejmość komuś innemu. Właściwe źródło moŜe być nie do
ustalenia, i to juŜ wszystko, czego się dowiedziałem.
- Skąd więc to spotkanie dzisiaj w nocy na bastingue?
- Tamten człowiek podszedł do mnie, kiedy wychodziłem, i powiedział coś bardzo
dziwnego. - Jason nie musiał wymyślać tej części swego kłamstwa. Przed niespełna godziną
przeczytał te słowa na kartce w eleganckiej restauracji w Argenteuil. - Powiedział: „MoŜe pan
jest tym, za kogo się podaje, a moŜe nie”. Wtedy właśnie zaproponował mi drinka, później, z
dala od Saint-Honoré.
Bourne zauwaŜył, Ŝe wątpliwości Marie się rozwiewają. Udało mu się; zaakceptowała
gobelin utkany z kłamstw. Dlaczego by nie? Ostatecznie był człowiekiem niezwykłej
zręczności, piekielnie pomysłowym. Taka ocena nie wydawała mu się wstrętna - był przecieŜ
Kainem.
- On moŜe być tym człowiekiem, którego szukasz, Jasonie. Mówiłeś, Ŝe potrzebujesz
tylko jednego, więc moŜe on nim jest!
- Zobaczymy. - Bourne zerknął na zegarek. Rozpoczął się okres odliczania przed
odejściem, nie mógł oglądać się za siebie. - Mamy prawie dwie godziny. Gdzie zostawiłaś
neseser?
- W hotelu „Meurice”, tam się zameldowałam.
- Weźmiemy go i wybierzemy się na kolację. Jeszcze nie jadłaś, prawda?
- Nie... - Marie miała zdziwioną minę. - Dlaczego nie zostawić nesesera tam, gdzie
jest? Jest całkiem bezpieczny, nie będziemy musieli się o niego martwić.
- Będziemy, jeśli przyjdzie nam wynosić się stąd w pośpiechu - odparł niemal
szorstko, podchodząc do biurka.
Teraz juŜ wszystko zaleŜało od stopnia nasilenia; oznaki szorstkości wkradające się
powoli do mowy, wyglądu, dotyku. Nic, co mogłoby ją zaniepokoić, Ŝadnych pustych
frazesów, ona natychmiast przejrzałaby tę taktykę. Tylko tyle, Ŝeby później zrozumiała
prawdę, kiedy juŜ przeczyta jego list. „To juŜ koniec. Znalazłem swoje strzały...”
- O co chodzi, kochany?
- O nic. - Kameleon się uśmiechnął. - Jestem po prostu zmęczony, i moŜe teŜ trochę
zniechęcony.
- Mój BoŜe, dlaczego? Ten człowiek z centrali telefonicznej proponuje ci poufne
spotkanie późna nocą. On moŜe cię naprowadzić na jakiś ślad. I jesteś pewien, Ŝe tamta
kobieta jest łączniczką Carlosa, więc z pewnością jest w stanie ci coś powiedzieć, czy tego
chce, czy nie. MoŜe to straszne, ale uwaŜam, ze powinno cię to podnieść na duchu.
- Nie jestem pewien, czy potrafię to wytłumaczyć - rzekł Jason, patrząc teraz na jej


odbicie w lustrze - ale powinnaś zrozumieć, co tam odkryłem.
- Co odkryłeś? - To było pytanie.
- Coś odkryłem. - To było stwierdzenie. - Inny świat - mówił dalej Bourne, sięgając po
butelkę szkockiej i szklaneczkę - innych ludzi. Świat komfortowy, piękny, lekkomyślny, z
mnóstwem niewielkich reflektorków i ciemnego aksamitu. Niczego nie traktuje się tam
powaŜnie, prócz plotek i dogadzania sobie. KaŜdy z tych oszałamiających ludzi, a wśród nich
i ta kobieta, moŜe być łącznikiem Carlosa nawet o tym nie wiedząc, nie podejrzewając
niczego. Takimi właśnie ludźmi posłuŜyłby się człowiek pokroju Carlosa, wszyscy jemu
podobni, łącznie ze mną... Tyle odkryłem. To zniechęcające.
- I nierozsądne. Wierz mi, ci ludzie podejmują decyzje całkiem świadomie. Takie
dogadzanie sobie, o którym mówisz, tego wymaga, a oni myślą. A wiesz, co ja myślę? Myślę,
Ŝe jesteś zmęczony i głodny, więc przydałaby ci się szklaneczka whisky, moŜe dwie.
Chciałabym, Ŝebyś się wyłączył na dzisiejszy wieczór, masz dość jak na jeden dzień.
- Nie mogę tego zrobić - zaprotestował ostrym tonem.
- No dobrze, nie moŜesz - zgodziła się.
- Przepraszani, jestem zdenerwowany.
- Tak, wiem. - Ruszyła w kierunku łazienki. - OdświeŜę się i moŜemy iść... Zrób sobie
porządnego drinka, kochanie. Pokazujesz pazury.
- Marie?
- Tak?
- Spróbuj zrozumieć. To, co tam odkryłem, rozstraja mnie. Myślałem, Ŝe będzie
inaczej. Łatwiej.
- Kiedy ty szukałeś, ja czekałam, Jasonie. Nic nie wiedząc. To teŜ nie było łatwe.
- Myślałem, Ŝe zamierzasz dzwonić do Kanady. Nie zrobiłaś tego? Przystanęła na
chwilę.
- Nie - odparła. - Było za późno.
Drzwi łazienki zamknęły się. Bourne przeszedł przez pokój kierując się do biurka.
Wysunął szufladę, wyjął papier listowy, wziął długopis i zaczął pisać.

To juŜ koniec. Znalazłem swoje strzały. Wracaj do Kanady i nic nie mów ze względu na nas oboje.
Wiem, gdzie Cię odnaleźć.

ZłoŜył papier, wsunął go do koperty i nie zaklejając jej sięgnął po portfel. Wyjął z
niego francuskie i szwajcarskie banknoty, wetknął za złoŜoną kartkę i zalepił kopertę. Na
wierzchu napisał: „Marie”.
Tak bardzo pragnął dodać:
„Moja kochana, moja najdroŜsza”.
Nie dodał. Nie mógł.
Drzwi od łazienki otworzyły się. Jason wsunął kopertę do kieszeni marynarki.
- Ale się uwinęłaś - rzekł.
- Naprawdę? Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Co robisz?
- Potrzebuję pióra - odparł biorąc do ręki długopis. - Gdyby ten facet miał mi coś do
powiedzenia, chciałbym móc to zapisać.
Marie podeszła do biurka, spojrzała na suchą, pustą szklaneczkę.
- Nie wypiłeś drinka.
- Nie uŜywałem tej szklaneczki.
- Widzę. Idziemy?
Na korytarzu czekali na rozklekotaną windę w kłopotliwym milczeniu, wręcz trudnym
do zniesienia. Sięgnął po jej dłoń. Ona chwyciła go za rękę, wpatrując się w niego. Oczy
Marie mówiły mu, Ŝe jej panowanie nad sobą wystawiono na próbę, i ona nie wie dlaczego.


Ciche sygnały zostały nadane i odebrane: nie były na tyle głośne czy wyraźne, by stać się
sygnałem alarmowym, niemniej wysłano je i ona je usłyszała. Stanowiły element odliczania
czasu, stanowcze, nieodwołalne preludium odejścia Jasona.
Och, BoŜe, tak cię kocham. Jesteś tak blisko, dotykamy się i ja umieram. Ty jednak nie
moŜesz umrzeć ze mną. Nie wolno ci. Jestem Kainem.
- Wszystko będzie dobrze - powiedział.
Metalowa klatka osiadła z łoskotem na swej cofniętej grzędzie. Jason rozsunął
mosięŜną kratę i nagle zaklął pod nosem.
- O Jezu, zapomniałem!
- Czego?
- Portfela. Zostawiłem go w szufladzie biurka dzisiaj po południu, na wypadek gdyby
były jakieś kłopoty na Saint-Honoré. Zaczekaj na mnie w holu. - Delikatnie wepchnął ją do
windy, wolną ręką naciskając guzik. - Zaraz wracam. - Zasunął kratę, mosięŜne pręty
odgrodziły go od jej przeraŜonych oczu.
Zawrócił i szybkim krokiem skierował się do pokoju. Tam wyjął kopertę z kieszeni i
oparł o podstawkę lampy na nocnym stoliku. Patrzył na nią z uczuciem nieznośnego bólu.
- Do widzenia, moja najdroŜsza - szepnął.

Bourne czekał moknąc na drobnym deszczu przed hotelem „Meurice” na rue de Rivoli
i obserwował Marie przez szklane drzwi wejściowe. Stała przy recepcji, najwyraźniej
potwierdzając odbiór nesesera, który podano jej przez kontuar. Teraz poprosiła nieco
zdziwionego recepcjonistę o rachunek, zamierzając zapłacić za pokój, który zajmowała przez
niecałe sześć godzin. Upłynęły dwie minuty, zanim jej go wręczono. Niechętnie - bo tak nie
powinien zachowywać się gość w hotelu „Meurice”. Doprawdy, cały ParyŜ unikał tego
rodzaju niezdecydowanych gości.
Marie wyszła na chodnik i zbliŜyła się do Bourne’a stojącego w ciemności na
drobnym jak mŜawka deszczu, z lewej strony daszka nad wejściem. Podała mu neseser,
uśmiechając się z przymusem, a w jej głosie wyczuwało się lekka zadyszkę.
- Nie spodobałam się temu recepcjoniście. Na pewno jest święcie przekonany, Ŝe
potrzebowałam tego pokoju na serię szybkich figli-migli.
- Co mu powiedziałaś? - spytał Bourne.
- śe zmieniłam plany, tylko tyle.
- Dobrze, im mniej się mówi, tym lepiej. Twoje nazwisko jest w ksiąŜce
meldunkowej. Wymyśl powód, dla którego się tu znalazłaś.
- Wymyśl?... To ja mam wymyślić powód? - Badała jego oczy, uśmiech zniknął z jej
twarzy.
- Chciałem powiedzieć, Ŝe wymyślimy powód. Naturalnie.
- Naturalnie.
- Chodźmy.
Zaczęli iść w stronę rogu ulicy. Na jezdni panował duŜy ruch; powietrze było coraz
bardziej przesycone wilgocią, mgła gęstniała - wyraźna zapowiedź nadciągającej ulewy.
Wziął Marie za rękę, nie po to, by ją prowadzić, nie z kurtuazji, tylko dlatego, Ŝeby ją
dotykać, trzymać. Pozostało tak niewiele czasu.
Jestem Kainem. Jestem śmiercią.
- Czy moglibyśmy zwolnić? - zapytała Marie ostro.
- Co?
Jason zorientował się, Ŝe niemal biegnie; od kilku sekund znajdował się w labiryncie,
gnał przezeń pochylony, czując coś i nic nie czując. Spojrzał przed siebie i znalazł
odpowiedź. Na rogu ulicy, przy jaskrawo oświetlonym kiosku z gazetami zatrzymała się pusta
taksówka, a kierowca krzyczał coś przez otwarte okno do kioskarza.


- Chcę złapać tę taksówkę - powiedział Bourne, nie zwalniając kroku. - Będzie lało jak

z cebra.

Dotarli do rogu ulicy, oboje bez tchu, w momencie, gdy pusta taksówka odjechała
skręcając w lewo w rue de Rivoli. Jason spojrzał z niepokojem na nocne niebo, czując na
twarzy krople deszczu. Zaczynała się ulewa. Popatrzył na Marie oświetloną jaskrawym
światłem kiosku z gazetami - drŜała w nagłej ulewie. Nie. Nie drŜała, wpatrywała się w coś...
wpatrywała z niedowierzaniem, z przeraŜeniem... ze zgrozą! Nagle krzyknęła, twarz jej się
wykrzywiła, palce prawej ręki przycisnęła do ust. Bourne chwycił ją, przyciskając jej głowę
do swojego mokrego płaszcza - inaczej nie przestałaby krzyczeć.
Obrócił się, Ŝeby odkryć przyczynę tego ataku histerii. Wtedy to zobaczył i w tym
niewiarygodnym ułamku sekundy zrozumiał, Ŝe odliczanie czasu zostaje przerwane. Popełnił
największą zbrodnię. Nie mógł jej porzucić. Nie teraz, jeszcze nie.
Na pierwszej półce w kiosku ujrzał poranne wydanie sensacyjnego dziennika;
elektryzujące czarne nagłówki w kręgach światła:

MORDERCA W PARYśU
POSZUKIWANIA KOBIETY W ZWIĄZKU Z ZURYSKIMI
ZABÓJSTWAMI I PODEJRZENIEM O UDZIAŁ W KRADZIEśY
MILIONÓW

Pod tymi krzyczącymi wielkimi literami widniała fotografia Marie St. Jacques.
- Przestań - szepnął Jason, zasłaniając sobą twarz Marie przed wzrokiem ciekawskiego
kioskarza i sięgając po drobne do kieszeni.
Rzucił pieniądze na ladę, chwycił dwie gazety i popędził Marie ciemną, zalewaną
deszczem ulicą.
Teraz oboje znaleźli się w labiryncie.

Bourne otworzył drzwi i wpuścił Marie do środka. Stała bez ruchu, patrząc na niego,
twarz miała bladą i przeraŜona; w jej nierównym oddechu niemal dało się słyszeć mieszaninę
strachu i gniewu.
- Zrobię ci drinka - powiedział Jason, idąc w stronę biurka. Kiedy nalewał whisky,
jego oczy powędrowały mimochodem ku lustru i ogarnęła go przemoŜna chęć rozbicia go, tak
godny pogardy wydał mu się własny wizerunek. Co on, do diabła, najlepszego zrobił?! O
BoŜe!
Jestem Kainem. Jestem śmiercią.
Usłyszał, Ŝe Marie wciąga głośno powietrze i obrócił się - za późno, by ją
powstrzymać, za daleko, by doskoczyć i wyrwać jej z ręki tę okropną rzecz. Och, BoŜe,
zupełnie zapomniał! Marie znalazła kopertę na stoliku przy łóŜku i czytała teraz jego list.
Pojedynczy krzyk, który wydała, był palącym, przeraźliwym okrzykiem bólu.
- Jasonnnn!
- Proszę! Nie! - Odskoczył od biurka i złapał ją. - To nie ma znaczenia! To się juŜ nie
liczy! - krzyknął bezradnie, widząc zbierające się w jej oczach i spływające po policzkach łzy.
- Posłuchaj mnie! To było przedtem, nie teraz.
- Postanowiłeś odejść. Mój BoŜe, chciałeś odejść ode mnie! - Oczy Marie zrobiły się
jakby puste; dwa ślepe koła przeraŜenia. - Wiedziałam. Czułam to!
- Dałem ci to odczuć - rzekł, zmuszając ją, by na niego spojrzała. - Ale to juŜ
nieaktualne. Nie odejdę. Posłuchaj mnie. Nie zostawię cię.
Znowu krzyknęła.
- Nie mogę oddychać!... To było tak lodowate.
Przyciągnął ją do siebie, objął.


- Musimy zacząć wszystko od początku. Spróbuj zrozumieć. Teraz jest inaczej i nie
mogę zmienić tego, co było, ale nie opuszczę cię. Nie w ten sposób.
Przycisnęła mu ręce do piersi, zalaną łzami twarz odchyliła do tyłu, pytając błagalnie:
- Dlaczego, Jasonie? D l a c z e g o ?
- Później, nie teraz. Nic nie mów przez chwilę. Tylko mnie obejmij i pozwól mi się
obejmować.

Mijały minuty, atak histerii ustępował, kontury rzeczywistości ponownie stawały się
wyraźne. Bourne zaprowadził Marie na fotel. Zaczepiła rękawem sukienki wystrzępiając
koronkę. Oboje uśmiechnęli się, kiedy ukląkł koło niej i w milczeniu ujął jej rękę.
- A moŜe drinka? - spytał w końcu.
- Chyba tak - odparła, ściskając przez chwilę mocniej jego dłoń, gdy wstawał z
podłogi. - Nalałeś mi go dość dawno.
- Nie zwietrzeje. - Poszedł do biurka i wrócił z napełnionymi do polowy dwiema
szklaneczkami. Marie wzięła swoja - Lepiej się czujesz? - zagadnął.
- Spokojniej. Oczywiście wciąŜ jestem oszołomiona... przeraŜona. A moŜe i zła. Nie
jestem pewna. Zbyt się boję, by o tym myśleć. – Piła, przymykając oczy, z głową opartą o
fotel. - Dlaczego to zrobiłeś, Jasonie?
- Bo myślałem, Ŝe muszę tak postąpić. To najprostsza odpowiedź.
- I jednocześnie Ŝadna odpowiedź. Zasługuję na więcej.
- Tak, zasługujesz i dam ci odpowiedź. Teraz nie mam innego wyjścia, bo ty musisz to
usłyszeć, musisz zrozumieć. Musisz się bronić.
- Bronić?
Uniósł rękę, przerywając jej.
- O tym porozmawiamy potem. O wszystkim, jeśli zechcesz. Ale najpierw
powinniśmy ustalić, co się zdarzyło - nie mnie, lecz tobie. Od tego trzeba zacząć. MoŜesz to
zrobić?
- Przeczytać ten artykuł w dzienniku?
- Tak.
- Bóg wie, Ŝe sama jestem tego ciekawa - stwierdziła uśmiechając się słabo.
- Tutaj. - Jason podszedł do łóŜka, na które rzucił dwie kupione gazety. - Przeczytajmy
to oboje.
- Bez Ŝadnych gier?
- Bez gier.
Czytali długi artykuł w milczeniu, artykuł o śmierci i intrydze w Zurychu. Od czasu
do czasu Marie wciągała głośno powietrze, zaszokowana tym, co czyta, niekiedy potrząsała
głowa z niedowierzaniem. Bourne się nie odzywał. Dojrzał w tym rękę Iljicza Ramireza
Sancheza. Carlos pójdzie za Kainem na koniec świata i go zabije. Marie St. Jacques moŜna
się pozbyć; zwabiona przynęta umrze w tej samej pułapce, w którą wpadnie Kain.
Jestem Kainem. Jestem śmiercią.
W gruncie ‘rzeczy artykuł ten składał się z dwu odrębnych części - był dziwną
mieszanina faktów i domysłów: tam gdzie kończyły się dowody, zaczynały się spekulacje. W
pierwszej części oskarŜano pracownicę kanadyjskiego rządu, ekonomistkę Marie St. Jacques.
Ustalono bowiem, Ŝe znajdowała się w miejscach, gdzie popełniono trzy morderstwa, a
odciski jej palców potwierdził rząd kanadyjski. Na dodatek, policja znalazła klucz z hotelu
„Carillon du Lac”, najwidoczniej zgubiony podczas szarpaniny na Guisan Quai. Był to klucz
od pokoju Marie St. Jacques - dał jej go recepcjonista, który doskonale ją pamięta?
Zapamiętał osobę, która, jak mu się wydawało, była wstanie najwyŜszego wzburzenia.
Ostatecznym dowodem stał się rewolwer znaleziony niedaleko Steppdeckstrasse, w uliczce,
gdzie miały miejsce dwa inne morderstwa. Badania balistyczne wykazały, Ŝe była to broń, za


pomocą której dokonano tych morderstw; tu takŜe znaleziono odciski palców i tym razem
potwierdzone przez rząd kanadyjski, odciski palców tej samej kobiety - Marie St. Jacques.
W tym właśnie miejscu artykuł oddalał się od „faktów”. Przytaczano pogłoski krąŜące
na Bahnhofstrasse o kradzieŜy wielu milionów dolarów, której dokonano na drodze
manipulacji komputerowej na tajnym koncie naleŜącym do amerykańskiej korporacji o
nazwie Treadstone-71. Wymieniano równieŜ nazwę banku, oczywiście Gemeinschaft.
Wszystko inne natomiast było niejasne, mgliste, powstające raczej w sferze spekulacji niŜ
faktów.
Według „nie wymienionych źródeł” pewien Amerykanin znający właściwy szyfr
liczbowy konta przekazał miliony do banku paryskiego i upowaŜnił do dysponowania nowym
kontem określone osoby, które miały nabyć prawo własności. Następcy prawni oczekiwali w
ParyŜu, a po dokonaniu operacji podjęli te miliony i zniknęli. Skuteczność całej tej operacji
przypisywano faktowi uzyskania przez tego Amerykanina właściwego szyfru konta w
Gemeinschaft, co było moŜliwe dzięki dotarciu do stosowanych przez bank numerycznych
zapisów, określających rok, miesiąc i dzień wpisu - standardowej procedury w przypadku
tajnych aktywów. Tego rodzaju analizy moŜna dokonać jedynie posługując się
skomplikowanymi technikami komputerowymi i posiadając dogłębną znajomość
szwajcarskich praktyk bankowych. Urzędnik tego banku, Herr Walther Apfel, indagowany
potwierdził, Ŝe prowadzi się śledztwo związane z tą amerykańską firmą, lecz zgodnie z
prawem szwajcarskim „bank nie będzie udzielał dalszych wyjaśnień. Nikomu”.
Tu wyjaśniał się związek z osobą Marie St. Jacques. Przedstawiano ją jako pracującą
dla rządu ekonomistkę, wyspecjalizowaną w międzynarodowym prawie bankowym, a
ponadto wykwalifikowaną programistkę komputerową. Jest ona podejrzana o współudział w
przestępstwie, jako Ŝe jej biegłość uznano za rzecz niezbędna przy tego rodzaju kolosalnej
kradzieŜy. I s t n i e j e teŜ inny podejrzany, męŜczyzna; podobno widziano ją w towarzystwie
tego męŜczyzny w „Carillon du Lac”.
Marie pierwsza przeczytała artykuł i wypuściła gazetę z rąk, tak Ŝe spadła na podłogę.
Bourne słysząc szelest uniósł wzrok znad krawędzi łóŜka. Marie wpatrywała się w ścianę,
ogarnął ją dziwny melancholijny spokój. Takiej reakcji najmniej się spodziewał. Szybko
skończył czytać, z uczuciem coraz większego przygnębienia i beznadziei; przez chwilę
milczał. Potem odzyskał głos i przemówił.
- Kłamstwa - oznajmił - i preparuje się je z mojego powodu, z powodu tego, kim i
czym jestem. Wykurzają ciebie, Ŝeby dobrać się do mnie. Przykro mi, przykro tak bardzo, Ŝe
nie umiem tego wyrazić.
Marie oderwała wzrok od ściany i popatrzyła na niego.
- To sięga głębiej niŜ kłamstwa, Jasonie - rzekła. - Zbyt duŜo tam prawdy jak na
kłamstwa.
- Prawdy? Jedyna prawda to to, Ŝe byłaś w Zurychu! Nie dotknęłaś nigdy Ŝadnego
rewolweru, nie byłaś nigdy w pobliŜu Steppdeckstrasse, nie zgubiłaś klucza od pokoju
hotelowego i nigdy nie zbliŜyłaś się do banku Gerneinschaft.
- Zgadza się, ale nie o tej prawdzie mówię.
- A o jakiej?
- Gerneinschaft, Treadstone-71, Apfel. To wszystko prawda i fakt, Ŝe o tym
wszystkim wspomniano, a szczególnie o tym potwierdzeniu Apfla, jest wprost nie do
uwierzenia. Bankierzy szwajcarscy to ludzie ostroŜni. Oni nie lekcewaŜą prawa, w kaŜdym
razie nie w taki sposób, wyroki są zbyt surowe. W Szwajcarii przepisy dotyczące tajemnicy
bankowej naleŜą do nietykalnych. Apfel moŜe powędrować do więzienia na całe lata za to, co
powiedział, nawet za samo zrobienie aluzji do takiego konta, a co dopiero za podanie jego
nazwy. Chyba Ŝe kazała mu to powiedzieć osoba tak potęŜna, Ŝe moŜe sobie pozwolić na
naruszanie prawa. - Umilkła, a jej wzrok skierował się znów ku ścianie. - Dlaczego? Dlaczego


Gerneinschaft i Treadstone, i Apfel pojawili się w ogóle w tej historii z gazety.
- Mówiłem ci. Oni chcą dostać mnie, a wiedzą, Ŝe jesteśmy razem. Carlos wie. Kiedy
znajdzie ciebie, znajdzie i mnie.
- Nie. Jasonie, to musi być coś więcej niŜ Carlos. Ty doprawdy nie znasz
szwajcarskiego prawa. Nawet Carlos nie mógłby skłonić ich do tego, Ŝeby sobie kpili z prawa
w ten sposób. - Patrzyła na Jasona nie widząc go, jakby spoglądała przez mgłę. - To nie jest
jedna historia, to dwie róŜne historie. Obie zbudowane z kłamstw, pierwsza połączona z drugą
cienką nicią spekulacji... publicznej spekulacji o kryzysie bankowym. O czymś takim nigdy
nie informuje się opinii publicznej. MoŜna to zrobić dopiero wtedy, jeśli dokładne - i
prywatne - dochodzenie potwierdzi wszystkie fakty. A drugą historię, tego całkowicie
fałszywego oświadczenia o kradzieŜy milionów z Gerneinschaft, przyczepiono do równie
fałszywej informacji, Ŝe jestem poszukiwana za zabicie trzech osób w Zurychu. Została
dodana. Rozmyślnie.
- Wyjaśnij mi to, proszę.
- Wyjaśnienie jest tutaj, Jasonie. Wierz mi, kiedy ci to mówię. Mamy je przed sobą.
- Co?
- Ktoś próbuje przesłać nam wiadomość.


19

CięŜki wojskowy wóz pędził przez Manhattan East River Drive w kierunku
południowym, a jego reflektory oświetlały wirujące resztki marcowej śnieŜycy. Major na
tylnym siedzeniu drzemał, jego długa postać wtulona była w kąt, nogi wyciągnięte na ukos.
Na kolanach miał teczkę. Cienka nylonowa linka przymocowana metalowym zaciskiem do
rączki przeciągnięta była przez prawy rękaw munduru i w dół do paska. Tylko dwa razy w
ciągu ostatnich dziewięciu godzin zdjął zabezpieczenie. Raz, kiedy wyjeŜdŜał z Zurychu, i
drugi, kiedy przyjechał na lotnisko Kennedy’ego. W obu tych miejscach jednakŜe urzędnicy z
ramienia rządu Stanów Zjednoczonych nadzorowali celników - ściślej, nadzorowali teczkę.
Nie powiedziano im dlaczego; po prostu dostali rozkaz obserwowania kontroli celnej. W razie
najmniejszego odchylenia od zwykłej rutyny - jak nieuzasadnione zainteresowanie teczką -
mieli interweniować. Nawet przy uŜyciu broni.
Nagle rozległo się ciche dzwonienie; major otworzył oczy i podniósł lewą rękę do
twarzy. Był to zegarek; nacisnął guziczek i mruŜąc oczy zerknął na drugą tarczę
dwustrefowego zegarka. Pierwsza wskazywała czas w Zurychu, druga - w Nowym Jorku;
sygnał został nastawiony przed dwudziestu czterema godzinami, kiedy oficer otrzymał
rozkazy telegraficznie. Łączność będzie za trzy minuty. To znaczy, pomyślał major, będzie,
jeŜeli śelazny Zad jest tak punktualny, jak tego Ŝąda od podwładnych. Oficer wyprostował
się, niezgrabnie manewrując teczką, po czym pochylił się.
- SierŜancie, niech pan nastawi radio na czternaście trzydzieści megaherców.
- Tak jest. - SierŜant pstryknął dwoma przełącznikami w radiu pod deską rozdzielczą,
a potem przekręcił gałkę na częstotliwość 1430. - JuŜ jest, panie majorze.
- Dziękuję. Czy mikrofon sięgnie tu do tyłu?
- Nie wiem. Nigdy nie próbowałem, panie majorze. - Kierowca wyjął z uchwytu mały
plastikowy mikrofon i rozciągnął zwinięty spiralnie sznur. - Myślę, Ŝe tak.
Z głośnika buchnął jazgot zakłóceń, gdy odbiornik automatycznie wybierał i zagłuszał
pasma. Połączenie miało nastąpić w ciągu paru sekund, i rzeczywiście nastąpiło.
- Treadstone? Treadstone, zgłoś się.
- Tu Treadstone - powiedział major Gordon Webb. - Słyszę was dobrze. Odbiór.
- Podać połoŜenie.
- Około mili na południe od Triboro na East River Drive - powiedział major.
- Masz niezły czas - dał się słyszeć głos z głośnika.
- Bardzo mi miło. Będę miał szczęście...
Nastąpiła krótka przerwa, uwaga majora nie została dobrze przyjęta.
- Jedź do jeden-cztery-zero, Siedem-Jeden Wschodnia. Powtórzyć.
- Jeden-cztery-zero, Siedemdziesiąta Pierwsza Wschodnia.
- Pojazd trzymać z daleka. Przejść pieszo.
- Zrozumiano.
- Koniec. Bez odbioru.
- Bez odbioru - Webb wyłączył nadawanie i zwrócił kierowcy mikrofon. - SierŜancie,
niech pan zapomni ten adres. Pana nazwisko jest teraz na bardzo ścisłej liście.
- Jasne, panie majorze. Zresztą i tak nic prawie nie było słychać. Ale skoro nie wiem,
gdzie to jest i nie moŜemy tam pojechać samochodem, to gdzie mam pana wysadzić?
Webb uśmiechnął się.
- Nie dalej niŜ w odległości dwóch przecznic. Zasnąłbym po drodze, gdybym miał iść
dalej.
- To moŜe na rogu Lex i Siedemdziesiątej Drugiej?
- A to będą dwie przecznice?


- Nie więcej niŜ trzy.
- Jak to są trzy przecznice, to ty jesteś szeregowy.
- To bym nie mógł pana majora zabrać z powrotem. Szeregowcy nie maja takich
uprawnień.
- Jak tam chcesz, kapitanie. - Webb zamknął oczy. Po dwóch latach miał wreszcie
zobaczyć Treadstone-71. Wiedział, Ŝe powinien być podniecony, ale nie był. Odczuwał tylko
zmęczenie i bezsilność. Co się stało?
Nieustanny szum opon działał hipnotyzująco; rytm ten ulegał ostrym zakłóceniom
tam, gdzie asfalt i koła do siebie nie przylegały. Odgłosy te przywołały wspomnienia z
dawnych czasów - skrzeczące hałasy dŜungli splecione w jeden ton. A potem noc - tamta noc
- gdy dokoła miał tylko oślepiające światła i staccato wybuchów, mówiące o bliskiej śmierci.
Ale nie umarł; cud, który sprawił pewien człowiek, wrócił mu Ŝycie... mijały lata, a tej nocy,
tych dni miał nigdy nie zapomnieć. Co się, do diabła, stało?
- Jesteśmy, panie majorze.
Webb otworzył oczy; otarł pot z czoła. Spojrzał na zegarek, złapał teczkę i sięgnął do
klamki.
- Będę tu między dwudziestą trzecią a dwudziesta trzecia trzydzieści, sierŜancie. JeŜeli
nie będziecie mogli zaparkować, to po prostu proszę krąŜyć, a ja was znajdę.
- Tak jest, panie majorze. - Kierowca obrócił się w fotelu. - Panie majorze, czy potem
jeszcze gdzieś jedziemy?
- O co chodzi? Macie jakiś kurs?
- AleŜ skąd, pan major wie, ze jestem do pana przydzielony, dopóki mnie pan nie
zwolni. Ale te cięŜkie wozy ciągną benzynę jak dawne Shermany. JeŜeli mamy jechać daleko,
to lepiej wziąć paliwo.
- Przepraszam. - Major mu przerwał. - Dobrze, i tak musicie sami znaleźć, gdzie to
jest, bo ja nie wiem. Pojedziemy na prywatne lotnisko w Madison, w New Jersey. Mam tam
być nie później niŜ o godzinie zero.
- Coś mi się wydaje - rzekł kierowca - Ŝe od dwudziestej trzeciej trzydzieści to
moŜemy się nie wyrobić, panie majorze.
- A więc o dwudziestej trzeciej. Dziękuję. - Webb wysiadł z wozu, zamknął drzwi i
odczekał, aŜ brązowy pojazd włączy się w strumień ruchu na Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy.
Zszedł z krawęŜnika i skierował się na południe w stronę Siedemdziesiątej Pierwszej.
Cztery minuty później stał przed dobrze utrzymanym domem z brunatnego piaskowca.
Jego stonowany bogaty wystrój pasował do pozostałych domów na tej wysadzanej drzewami
ulicy. Była to cicha ulica, zamoŜna, a pieniądze stare. Tego miejsca na Manhattanie nikt by
nie podejrzewał o to, Ŝe moŜe być siedziba jednej z najtajniejszych operacji wywiadowczych
w kraju. A od dwudziestu minut major Gordon Webb był jedną z ośmiu czy dziesięciu osób,
które wiedziały o jej istnieniu.
Treadstone-71.
Szedł po schodach, zdając sobie sprawę z tego, Ŝe wywołany jego cięŜarem nacisk na
stalowe siatki wtopione w kamień uruchomił urządzenia elektroniczne, które z kolei włączyły
kamery przekazujące jego obraz na monitory wewnątrz. Poza tym wiedział niewiele, z
wyjątkiem tego, Ŝe Treadstone-71 jest zawsze czynne - obsługiwane i nadzorowane
dwadzieścia cztery godziny na dobę przez kilka starannie dobranych osób o nieznanej
toŜsamości.
Wszedł na najwyŜszy stopień i zadzwonił. Zwykły dzwonek, ale nie przy zwykłych
drzwiach, major nie miał co do tego wątpliwości. CięŜkie drewno przynitowane było do płyty
stalowej, Ŝelazne ozdoby w rzeczywistości były nitami, a wielka mosięŜna gałka maskowała
czujnik, który powodował, Ŝe przy włączonym alarmie stalowe rygle wskakiwały w stalowe
gniazda za dotknięciem ludzkiej ręki. Webb spojrzał w górę na okna. KaŜda szyba, jak


wiedział, miała grubość dwóch do trzech centymetrów i wytrzymywała pocisk kalibru 30.
Treadstone-71 było fortecą.
Drzwi otworzyły się i major bezwiednie uśmiechnął się do postaci, która w nich stała -
tak bardzo wydała mu się nie na miejscu. Była to drobna, siwowłosa, elegancka kobieta o
delikatnych, arystokratycznych rysach i manierach wskazujących na dobre urodzenie i
pieniądze. Jej głos potwierdził tę ocenę; była to wymowa znad środkowego Atlantyku,
doskonalona w najlepszych szkołach i na niezliczonych meczach polo.
- Jak to miło z pana strony, Ŝe pan wpadł, panie majorze. Jeremy pisał, Ŝe pan się
wybiera. NiechŜe pan wejdzie. Miło znów pana widzieć.
- Mnie równieŜ miło znowu panią zobaczyć - odpowiedział Webb, wchodząc do
urządzonego ze smakiem foyer. Gdy drzwi się zamknęły, dodał: - Ale nie wiem, gdzie się
spotkaliśmy.
Kobieta roześmiała się.
- Jak to, przecieŜ tyle razy jedliśmy razem kolację.
- Z Jeremym?
- Oczywiście.
- A kto to jest Jeremy?
- Oddany nam siostrzeniec, który jest równieŜ oddanym przyjacielem pana; szkoda, Ŝe
nie istnieje. - Wzięła go pod rękę i poprowadziła długim korytarzem. - To wszystko na uŜytek
sąsiadów, którzy mogliby akurat tędy przechodzić... Proszę dalej, czekają na pana.
Weszli do obszernego pokoju gościnnego; major rozejrzał się w środku. Pod oknami
stał wielki fortepian, a za nim harfa. Wszędzie - na fortepianie i na gładkich stolikach,
lśniących w świetle przyćmionych lamp - znajdowało się mnóstwo oprawionych w srebro
fotografii, pamiątek z przeszłości pełnej bogactwa i uroku. Jachty, męŜczyźni i kobiety na
pokładach statków pasaŜerskich, kilka portretów wojskowych... oraz, tak, dwa amatorskie
zdjęcia kogoś w stroju do gry w polo siedzącego na koniu. Był to pokój, który pasował do tej
eleganckiej ulicy.
Doszli do końca korytarza, do wielkich mahoniowych drzwi, których głęboki relief i
Ŝelazny ornament słuŜyły tyle ozdobie, co bezpieczeństwu. JeŜeli była tu gdzieś kamera do
zdjęć w podczerwieni, to Webb nie miał pojęcia, gdzie umieszczono obiektyw. Siwowłosa
kobieta nacisnęła niewidoczny dzwonek; major usłyszał cichy brzęczyk.
- Panowie, jest wasz przyjaciel. Kończcie pokera i bierzcie się do roboty. Obudź się,
Jezuito.
- Jezuito? - spytał Webb zdumiony.
- Stary kawał - odpowiedziała kobieta. - Pochodzi z czasów, kiedy pan zapewne grał
w kulki i straszył małe dziewczynki.
Drzwi się otworzyły i ukazała się podstarzała, ale w dalszym ciągu wyprostowana
sylwetka Dawida Abbotta.
- Cieszę się, Ŝe pana widzę, majorze - powiedział dawny Milczący Mnich z Tajnych
SłuŜb, wyciągając rękę.
- Miło mi, Ŝe tu jestem. - Webb uścisnął mu dłoń. Inny starszy męŜczyzna o
imponującym wyglądzie stanął obok Abbotta.
- To na pewno przyjaciel Jeremy’ego - powiedział z nutą humoru w głosie. - Straszna
szkoda, Ŝe brak czasu na odpowiednią prezentację, młody człowieku. Chodź, Margaret. Tam
na górze jest cudowny ogień w kominku. - I zwrócił się do Abbotta: - Dasz mi znać,
Dawidzie, jak będziesz wychodził?
- Myślę, Ŝe tak jak zwykle - odrzekł Mnich. - PokaŜę tym dwóm, jak mają do ciebie
dzwonić.
Wtedy dopiero Webb zauwaŜył trzeciego męŜczyznę; stał w cieniu w drugim końcu
pokoju i major poznał go natychmiast. Był to Elliot Stevens, wyŜszy doradca prezydenta


Stanów Zjednoczonych - jego alter ego, jak niektórzy twierdzili. Miał niewiele po
czterdziestce, był szczupły, nosił okulary i roztaczał aurę bezpretensjonalnego autorytetu.
- ...będzie dobrze - mówił nobliwy męŜczyzna, który nie miał czasu się przedstawić;
Webb go nie słyszał, poniewaŜ skierował uwagę na doradcę Białego Domu. - Będę czekał.
- No to do zobaczenia - podjął Abbott podnosząc ciepły wzrok na siwowłosą kobietę. -
Dziękuję, Siostro Meg. Pamiętaj, Ŝebyś miała wyprasowany habit.
- Ciągle trzymają się ciebie Ŝarty, Jezuito.
Tych dwoje wyszło, zamykając za sobą drzwi. Webb stał przez chwilę, potrząsając
głową i uśmiechając się. MęŜczyzna i kobieta z Siedemdziesiątej Pierwszej Wschodniej
numer sto czterdzieści pasowali do pokoju na końcu korytarza, tak jak ten pokój pasował do
eleganckiego domu - a to wszystko było częścią cichej, zamoŜnej, wysadzanej drzewami
ulicy.
- Zna ich pan od dawna, prawda?
- Od zawsze, rzec moŜna - odpowiedział Abbott. - To człowiek zwany śeglarzem,
którego wykorzystywaliśmy do wypadów na Adriatyk podczas operacji Donovana w
Jugosławii. Michajłowicz powiedział kiedyś, Ŝe pływa na zasadzie czystego zuchwalstwa,
najgorszą pogodę naginając do swojej woli... no i niech pana nie zmyli urok Siostry Meg.
Była jedną z dziewczyn „Interpidu”, to pirania z naprawdę ostrymi zębami.
- Jak widzę, ta para to cała historia.
- Nikt jej nigdy nie usłyszy - powiedział Abbott, kończąc temat. - Chcę, Ŝeby pan
poznał Elliota Stevensa. Chyba nie muszę panu mówić, kto to jest. Webb - Stevens. Stevens -
Webb.
- To brzmi jak nazwa kancelarii adwokackiej - rzekł Stevens zbliŜając się z
wyciągniętą ręką. - Miło mi pana poznać. Miał pan dobra podróŜ?
- Wolałbym samolot wojskowy. Nie cierpię tych cholernych linii lotniczych.
Myślałem, Ŝe celnik na lotnisku Kennedy’ego potnie mi podszewkę walizki.
- Wygląda pan zbyt dostojnie w tym mundurze - roześmiał się Mnich. - Dlatego biorą
pana za przemytnika.
- Dalej nie rozumiem sensu występowania w mundurze - powiedział major, niosąc
teczkę do długiego składanego stołu pod ścianą i odpinając nylonową Ŝyłkę od paska.
- Nie muszę panu chyba mówić - rzekł Abbott - Ŝe najwyŜszą tajność uzyskuje się
często przez ostentacyjną jawność. Oficer wywiadu wojskowego grasujący akurat teraz po
Zurychu w cywilu mógłby wywołać zaniepokojenie.
- To ja teŜ nie rozumiem - powiedział doradca Białego Domu stając obok Webba przy
stole i przyglądając się manewrom majora z Ŝyłką i zamkiem. - Czy jawna obecność nie
wzbudza jeszcze większych podejrzeń? PrzecieŜ chyba sama idea tajniaków zakłada mniejsze
prawdopodobieństwo ujawnienia.
- Wyjazd Webba do Zurychu to była rutynowa kontrola konsularna, przewidziana w
planach G-2. Nikt chyba nie ma wątpliwości co do charakteru tych wyjazdów; są tym, czym
są. Ustanawianie nowych źródeł, opłacanie informatorów. Rosjanie robią to stale; nawet się
nie fatygują, Ŝeby to ukrywać. My teŜ nie, szczerze mówiąc.
- Ale to nie był powód jego podróŜy - rzekł Stevens, który zaczynał rozumieć. - Tak
więc jawność kryje niejawność.
- Właśnie.
- MoŜe panu pomóc? - Doradca prezydenta był wyraźnie zaintrygowany teczką.
- Dzięki - powiedział Webb. - Proszę tylko wyciągnąć Ŝyłkę. Stevens spełnił Ŝyczenie.
- Zawsze myślałem, Ŝe to jest łańcuszek na nadgarstku - powiedział.
- Za duŜo rąk zostało w ten sposób odciętych - wyjaśnił major, uśmiechając się na
widok miny człowieka z Białego Domu. - W Ŝyłce jest drut stalowy. - Odczepił teczkę i
otworzył ją na stole, rozglądając się po wytwornej bibliotece. Na końcu pokoju były dwie


pary drzwi balkonowych, które zapewne wiodły do ogrodu, a przez grube szyby widać było
zarys wysokiego muru z kamienia. - A więc to jest Treadstone-71. Nie tak je sobie
wyobraŜałem.
- Zaciągnij zasłony, Elliot, dobrze? - powiedział Abbott. Doradca prezydenta wykonał
polecenie. Abbott podszedł do szafy bibliotecznej, otworzył znajdujący się pod nią schowek i
sięgnął w głąb. Rozległ się cichy warkot; cała biblioteczka wyjechała ze ściany i powoli
obróciła się w lewo. Po drugiej stronie znajdowała się elektroniczna konsola radiowa, jedna z
najwymyślniejszych, jakie Gordon Webb widział. - Czy to bardziej odpowiada pańskim
wyobraŜeniom? - spytał Mnich.
- O Jezu... - major gwizdnął przyglądając się tarczom, gałkom, połączeniom kabli i
przyrządom wbudowanym w tablicę. Wojenne pomieszczenia operacyjne Pentagonu
zawierały urządzenia znacznie bardziej skomplikowane, ale to równało się większości dobrze
wyposaŜonych stacji wywiadowczych - w miniaturze.
- Ja teŜ bym gwizdnął - powiedział Stevens stojąc przed gruba zasłona. - Ale pan
Abbott juŜ wcześniej zrobił dla mnie pokaz. To tylko początek. Jeszcze pięć guzików i mamy
bazę Dowodzenia Strategicznego Lotnictwa w Omaha.
- Te same guzik i zamieniają to pomieszczenie z powrotem w uroczą bibliotekę w East
Side.
Stary człowiek sięgnął do wnętrza schowka - w ciągu paru sekund olbrzymią konsolę
zastąpiła szafa biblioteczna. Następnie przeszedł do sąsiedniej szafy, otworzył znajdujące się
pod nią drzwiczki i równieŜ włoŜył rękę do środka. Znów rozległo się warczenie; biblioteka
odsunęła się na bok i wkrótce jej miejsce zajęły trzy szafy na akta. Mnich wyjął klucz i
wysunął szufladę.
- Ja się nie zgrywam, Gordon. Jak skończymy, chcę, Ŝeby pan to przejrzał. PokaŜę
panu wyłącznik, którym uruchomi pan odpowiedni mechanizm i to wszystko się schowa.
Gdyby były jakieś problemy, nasz gospodarz się tym zajmie.
- Czego mam szukać?
- Dojdziemy do tego; na razie chcę posłuchać o Zurychu. Czego się pan dowiedział?
- Przepraszam pana, panie Abbott - przerwał Stevens. - Jeśli nie nadąŜam, to dlatego,
Ŝe wszystko jest dla mnie nowe. Ale myślałem o czymś, co pan powiedział przed chwilą o
wyjeździe majora Webba.
- Mianowicie?
- Powiedział pan, Ŝe wyjazd był w planie G-2.
- Tak jest.
- Czemu? Jawna obecność majora miała zaniepokoić Zurych, a nie Waszyngton. A
moŜe nie?
Mnich uśmiechnął się.
- Rozumiem, dlaczego prezydent pana trzyma. Nie mieliśmy nigdy wątpliwości co do
tego, Ŝe Carlos wkupił się w jedno czy dwa - a moŜe nawet dziesięć środowisk w
Waszyngtonie. Wynajduje ludzi niezadowolonych i proponuje im to, czego nie mają. Taki
Carlos nie moŜe istnieć bez ludzi tego rodzaju. Niech pan pamięta, Ŝe on nie handluje po
prostu śmiercią, on sprzedaje tajemnice państwowe, i to zbyt często Rosjanom, choćby tylko
po to, Ŝeby im dowieść, Ŝe się go zbyt pochopnie pozbyli.
- Prezydent będzie chciał to wiedzieć - stwierdził doradca. - To by wiele wyjaśniało.
- Dlatego pan tu jest, tak? - rzekł Abbott
- Sądzę, Ŝe tak.
- I to jest właśnie moment, Ŝeby zacząć o Zurychu - powiedział Webb, przenosząc
swoją teczkę na fotel na wprost szaf na akta. Usiadł, rozłoŜył akta wewnątrz teczki i wyjął
kilka arkuszy papieru. - Pan moŜe nie mieć wątpliwości co do pobytu Carlosa w
Waszyngtonie, ale ja mogę to potwierdzić.


- Gdzie? Treadstone?
- Na to nie ma wyraźnego dowodu, ale nie moŜna tego wykluczyć. Dotarł do fiche.
Zmienił dane.
- O BoŜe, jak?
- Jak - mogę tylko zgadywać; kto - wiem.
- Kto?
- Niejaki Koenig. Jeszcze trzy dni temu kierował działem weryfikacji wstępnej w
Gemeinschaft Bank.
- Trzy dni temu? A gdzie jest teraz?
- Nie Ŝyje. Dziwny wypadek na drodze, którą jeździł dzień w dzień. Mam tu raport
policyjny; kazałem go przetłumaczyć. - Abbott wziął papiery i usiadł na krześle obok; Elliot
Stevens w dalszym ciągu stał.
Webb mówił dalej:
-..... Jest w tym coś bardzo ciekawego. Nic, o czym byśmy nie wiedzieli, ale widzę tu
pewien trop, którym chciałbym pójść.
- Mianowicie? - spytał Mnich czytając.
- Tu jest opis wypadku. Zakręt, prędkość pojazdu, wyraźne zjechanie z drogi dla
uniknięcia zderzenia.
- To jest na końcu. Wzmianka o zabójstwie w Gemeinschaft. Dwa tygodnie temu
wyskakiwaliśmy ze skóry z tego powodu.
- Naprawdę? - Abbott odwrócił stronę.
- Niech pan spojrzy. Kilka ostatnich zdań. Rozumie pan, o czym mówię?
- Niezupełnie - odpowiedział Abbott marszcząc czoło. - To jest jedynie stwierdzenie,
Ŝe Koenig był zatrudniony w Gemeinschaft, gdzie ostatnio miało miejsce zabójstwo... i Ŝe był
świadkiem początkowej strzelaniny. To wszystko.
- Nie uwaŜam, Ŝeby to było wszystko - powiedział Webb. - Sądzę, Ŝe było tam coś
więcej. Ktoś próbował zadać pytanie, ale pozostało ono w zawieszeniu. Chciałbym wiedzieć,
kto z policji w Zurychu sporządzając raporty uŜywa czerwonego ołówka. Mógł to być
człowiek Carlosa; wiemy, Ŝe ma tam kogoś.
Mnich odchylił się do tyłu, ciągle z marsem na czole.
- Przyjmijmy, Ŝe ma pan rację, czemu więc nie opuszczono całej wzmianki?
- Zbyt oczywista. Zabójstwo miało miejsce, a Koenig był świadkiem; oficer śledczy,
który pisał raport, miałby prawo pytać, dlaczego jej brakuje.
- Ale gdyby podejrzewał jakiś związek, to czy nie zaniepokoiłoby go, Ŝe pewne rzeczy
zostały pominięte?
- Niekoniecznie. Mówimy o banku w Szwajcarii. Pewne obszary są nienaruszalne,
jeŜeli nie ma dowodu.
- Nie zawsze. Rozumiem, Ŝe miał pan duŜe sukcesy, jeśli chodzi o prasę?
- Nieoficjalnie. Odwołałem się do dziennikarskiej pazerności na sensację i - chociaŜ
cholernie mało brakowało, Ŝeby przypłacił to Ŝyciem - Walther Apfel częściowo potwierdził
mi tę historię.
- Przepraszam - powiedział Elliot Stevens. - Myślę, Ŝe w tym miejscu powinien
wkroczyć Gabinet Prezydenta. Zakładam, na podstawie gazet, Ŝe mówi pan o Kanadyjce.
- Niezupełnie. Ta rzecz się juŜ wymknęła; nie mogliśmy zatrzymać publikacji. Carlos
ma dojście do policji w Zurychu, która wydała raport. Myśmy go po prostu ubarwili,
wyolbrzymili, i powiązaliśmy tę Kanadyjkę z równie fałszywą historią o milionach
skradzionych z Gemeinschaft. - Webb przerwał i spojrzał na Abbotta. - To jest coś, o czym
powinniśmy pomówić; mimo wszystko moŜe to nie jest sfałszowane.
- Nie mogę w to uwierzyć - rzekł Mnich.
- A ja nie chcę w to uwierzyć - odparł major. - Nigdy.


- Czy moŜemy się trochę cofnąć? - spytał doradca Białego Domu siadając naprzeciw
oficera. - Muszę mieć całkowitą jasność w tej sprawie.
- Zaraz wszystko wytłumaczę - wtrącił Abbott widząc zdumienie na twarzy Webba. -
Elliot jest tu na polecenie prezydenta. Chodzi o zabójstwo na lotnisku w Ottawie.
- Jest to piekielny kociokwik - przyznał otwarcie Stevens. - Premier, cholera, prawie
powiedział prezydentowi, Ŝebyśmy zabierali się z naszymi bazami z Nowej Szkocji. Cholerny
Kanadyjczyk!
- Jak się to skończyło? - spytał Webb.
- Bardzo źle. Wiedzą tylko tyle, Ŝe wyŜszy urzędnik w departamencie finansów
dyskretnie wypytywał o nie figurującą w Ŝądnym spisie firmę amerykańską i został za to
zabity. Sprawę pogorszyło jeszcze to, Ŝe wywiadowi kanadyjskiemu kazano trzymać się od
tego z daleka; była to ściśle tajna operacja Stanów Zjednoczonych.
- Kto to, u diabła, zrobił?
- Obił mi się chyba o uszy śelazny Zad - powiedział Mnich.
- Generał Crawford? Głupi sukinsyn... Głupi sukinsyn z Ŝelaznym zadem!
- WyobraŜa pan sobie? - wtrącił się Stevens. - Ich człowiek został zabity, a my mamy
czelność im mówić, Ŝeby się trzymali z daleka.
- Miał rację, oczywiście - poprawił Abbott. - NaleŜało to zrobić szybko; nie było
miejsca na nieporozumienia. Trzeba to było natychmiast wyciszyć - szok był
obezwładniający. Dało mi to czas, Ŝeby się porozumieć z MacKenziem Hawkinsem - Mac i ja
pracowaliśmy razem w Birmie; teraz Mac jest na emeryturze, ale go słuchają. Obecnie
współpracują, i to jest waŜne, prawda?
- Są teŜ inne względy, panie Abbott - zaprotestował Stevens.
- Na innych szczeblach, Elliot. My, szare pionki od roboty, nie sięgamy tak wysoko;
nie musimy tracić czasu na dyplomatyczne gierki. Zgadzam się z panem, Ŝe te gierki są
konieczne, ale to nie nasza sprawa.
- To jest sprawa prezydenta, proszę pana. Te gierki są częścią kaŜdego z jego
pracowitych dni. I właśnie dlatego muszę stąd wyjść z bardzo jasnym obrazem sytuacji. -
Stevens przerwał zwracając się do Webba. - Jaką rolę odegraliśmy w sprawie Kanadyjki?
- Początkowo Ŝadnej; to był ruch Carlosa. Ktoś wysoko postawiony w policji w
Zurychu jest człowiekiem Carlosa. Oni sami wyśmieli tak zwane dowody łączące tę kobietę z
trzema zabójstwami. To rzeczywiście bzdura; przecieŜ ona nie jest zabójczynią.
- Jasne - powiedział doradca. - To sprawka Carlosa. Ale dlaczego to zrobił?
- śeby się dobrać do Bourne’a. Ta St. Jacques i Bourne są razem.
- I to Bourne jest tym płatnym mordercą, który nazywa siebie Kainem, tak?
- Tak - potwierdził Webb. - Carlos poprzysiągł, Ŝe go zabije. Kain szedł za Carlosem
przez całą Europę i Bliski Wschód, ale Ŝadna fotografia Kaina nie istnieje i nikt naprawdę nie
wie, jak on wygląda. Carlos ma nadzieję, Ŝe rozpowszechniając zdjęcie tej kobiety - które jest
tam dosłownie w kaŜdej gazecie - jakoś ją znajdzie. A wtedy są szansę, Ŝe będzie miał teŜ i
Kaina-Bourne’a. I Carlos załatwi oboje.
- W porządku. To znów Carlos. A co pan zrobił?
- To, co mówiłem. Porozumiałem się z bankiem Gemeinschaft i wymogłem na nich
potwierdzenie faktu, Ŝe ta kobieta mogła - po prostu mogła - mieć jakiś związek z ogromną
kradzieŜą pieniędzy. Niełatwo mi poszło, ale w końcu to ich człowiek, Koenig, został
przekupiony, a nie ktoś z naszych. Sprawa wewnętrzna, nie chcieli rozgłosu. Potem
obdzwoniłem gazety i napuściłem je na Walthera Apfla. Tajemnicza kobieta, morderstwo,
skradzione miliony, dziennikarze dosłownie się na to rzucili.
- Dlaczego pan, na miłość boską, to zrobił?! - wykrzyknął Stevens. - Wykorzystał pan
obywatelkę innego państwa dla celów wywiadu Stanów Zjednoczonych! Pracownicę
zaprzyjaźnionego rządu. Czyście zwariowali?! Tylko pogorszyliście sytuację. Skazaliście ją


na śmierć!
- Myli się pan - odparł Webb. - Próbujemy ją ratować. Broń Carlosa zwróciliśmy
przeciwko niemu.
- W jaki sposób?
Mnich podniósł rękę.
- Zanim odpowiemy, musimy wrócić do innego pytania - powiedział - poniewaŜ
odpowiedź na nie da panu moŜe wskazówkę co do tego, jak dalece ta informacja musi
pozostać poufna. Przed chwilą zapytałem majora, jak człowiek Carlosa mógł znaleźć
Bourne’a - to znaczy znaleźć fiche, która identyfikowała Bourne’a jako Kaina. Myślę, Ŝe
wiem jak, ale wolałbym, Ŝeby major sam panu powiedział.
Webb pochylił się do przodu.
- Akta „Meduzy” - rzekł cicho, z ociąganiem.
- „Meduzy”?... - Wyraz twarzy Stevensa świadczył o tym, Ŝe „Meduza” była tematem
wczesnych poufnych odpraw w Białym Domu. - Zostały zniszczone - powiedział.
- Z małą poprawką - wtrącił się Abbott. - Istnieje oryginał i dwie kopie, które
spoczywają w sejfach Pentagonu, CIA i Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Dostęp do nich
jest ograniczony do wąskiej, wybranej grupy spośród najwyŜszych dygnitarzy kaŜdej z tych
instytucji.
Bourne pochodził z „Meduzy”: porównanie tych nazwisk z dokumentami bankowymi
pomogło ustalić jego nazwisko. Ktoś udostępnił te akta Carlosowi.
Stevens spojrzał na Mnicha.
- Mówi pan, Ŝe Carlos ma... powiązania z... takimi ludźmi? To niezwykłe oskarŜenie.
- Lecz zarazem jedyne wytłumaczenie - stwierdził Webb.
- Ale dlaczego Bourne miałby w ogóle uŜywać własnego nazwiska?
- To było konieczne - odparł Abbott - Stanowiło istotną część jego sylwetki. Musiał
być autentyczny; wszystko musiało być autentyczne. Wszystko.
- Autentyczne?
- MoŜe teraz pan zrozumie - ciągnął major - Ŝe łącząc tę St. Jacques z milionami
rzekomo ukradzionymi z Gemeinschaft Bank wzywamy Bourne’a do ujawnienia się. On
przecieŜ wie, Ŝe to nieprawda
- Bourne’a do ujawnienia się?
- Człowiek, który nazywa się Jason Bourne - powiedział Abbott wstając i idąc powoli
w stronę zaciągniętych zasłon - jest oficerem amerykańskiego wywiadu. Nie ma Ŝadnego
Kaina, w którego wierzy Carlos. Kain jest przynętą, pułapka zastawioną na Carlosa; oto kim
jest Kain. Albo kim był.
Milczenie trwało krótko, przerwał je człowiek z Białego Domu.
- Myślę, Ŝe pan to powinien wyjaśnić. Prezydent musi wiedzieć.
- Przypuszczam - powiedział z zaduma w głosie Abbott rozsuwając zasłony i
wyglądając na dwór - Ŝe naprawdę jest to zagadka nie do rozwiązania. Prezydenci się
zmieniają, róŜni ludzie o róŜnych temperamentach i apetytach zasiadają w gabinecie
prezydenta, jednakŜe długofalowa strategia wywiadu się nie zmienia, w kaŜdym razie nie ta.
Ale po zakończeniu kolejnej prezydentury uwaga rzucona od niechcenia w rozmowie nad
szklanką whisky albo fragment wspomnień o charakterze egocentrycznym moŜe tę strategię
posłać do diabła. Nie ma dnia, Ŝebyśmy się nie denerwowali o ludzi, którzy przeŜyli Biały
Dom.
- Proszę - przerwał mu Stevens - proszę, Ŝeby pan pamiętał, Ŝe jestem tu na polecenie
obecnego prezydenta. Czy panu się to podoba, czy nie, nie ma znaczenia. Prezydent ma
prawo wiedzieć i w jego imieniu będę to prawo egzekwował.
- Doskonale - zgodził się Abbott, w dalszym ciągu wyglądając na zewnątrz. - Trzy lata
temu poŜyczyliśmy sobie coś od Anglików. Stworzyliśmy człowieka który nigdy nie istniał.


Jak pan sobie przypomina, przed lądowaniem w Normandii wywiad brytyjski spowodował, Ŝe
u wybrzeŜy Portugalii fale wyrzuciły jakieś zwłoki, zakładając, Ŝe wszelkie dokumenty, jakie
zostaną przy nich znalezione trafią do ambasady niemieckiej w Lizbonie. Temu ciału
wymyślono Ŝycie i nazwisko, stopień oficera marynarki, szkoły, wyszkolenie, rozkazy
wyjazdu, prawo jazdy, karty członkowskie ekskluzywnych klubów w Londynie i z pół tuzina
listów osobistych. Zawarto w nich napomknienia, mgliste aluzje i parę zupełnie ścisłych
informacji co do czasu i miejsca desantu. Wszystkie one wskazywały, Ŝe inwazja odbędzie się
sto mil od brzegów Normandii, sześć tygodni po wyznaczonej dacie w czerwcu. Agenci
niemieccy w całej Anglii gorączkowo sprawdzali te dane - pod nadzorem brytyjskiego
kontrwywiadu wojskowego - po czym naczelne dowództwo kupiło tę historię i dokonało
znacznych przegrupowań sił w układzie obronnym. ChociaŜ wielu ludzi zginęło, Ŝycie tysięcy
zostało uratowane dzięki człowiekowi, który nigdy nie istniał. - Abbott puścił zasłonę, która
opadła na miejsce, i zmęczonym krokiem wrócił na swoje krzesło.
- Słyszałem o tej historii - powiedział doradca Białego Domu. - No i co z tego?
- Nasza stanowiła trochę inny wariant - zaczął wyjaśnienia Mnich siadając ze
znuŜeniem. - Stworzyć szybko ugruntowaną legendę człowieka Ŝywego, obecnego wszędzie
naraz, przemierzającego południowo-wschodnią Azję i przewyŜszającego Carlosa pod
kaŜdym względem, zwłaszcza w liczbach dokonanych czynów. Wszędzie gdziekolwiek miało
miejsce zabójstwo lub nie wyjaśniona śmierć albo gdzie wybitna osobistość uległa
nieszczęśliwemu wypadkowi - tam był Kain. Gdzie doszło do jakiegoś napadu z zabójstwem -
tam wszystko wskazywało na Kaina. Źródłom godnym zaufania - płatnym informatorom,
znanym z dokładności - podrzucano jego imię; ambasady, stanowiska nasłuchowe, całe sieci
wywiadu wielokrotnie otrzymywały raporty przedstawiające gwałtownie rozwijającą się
działalność Kaina. Jego „zabójstwa” mnoŜyły się z miesiąca na miesiąc, czasem wydawało
się, Ŝe z tygodnia na tydzień. Był wszędzie... i rzeczywiście był. Pod kaŜdym względem.
- Ma pan na myśli Bourne’a?
- Tak. Miesiącami studiował wszystko, co naleŜało wiedzieć o Carlosie, wertując
nasze dokumenty, zapoznając się z kaŜdym stwierdzonym lub choćby podejrzewanym
zabójstwem, w które zamieszany był Carlos. Rozpracowywał taktykę Carlosa, jego metody
działania, wszystko. Wiele z tych materiałów nie ujrzało nigdy światła dziennego i pewnie
nigdy nie ujrzy. To materiał wybuchowy - rządy i konsorcja międzynarodowe skoczyłyby
sobie do gardeł. Dosłownie nie było sprawy dotyczącej Carlosa, której Bourne by nie znał. A
potem się pojawiał, zawsze w innej postaci, władając dowolnym z kilku języków, mówiąc do
wybranych środowisk zatwardziałych kryminalistów rzeczy, o których mógłby mówić tylko
zawodowy morderca. Następnie znikał pozostawiając zdumionych, a często przeraŜonych
męŜczyzn i kobiety. Widzieli Kaina; istniał, był bezwzględny. Taką sylwetkę tworzył Bourne.
- I tak siedział w podziemiu przez trzy lata? - spytał Stevens.
- Tak. Przeniósł się do Europy jako najbardziej wyrafinowany biały zabójca w Azji,
absolwent niesławnej „Meduzy”, rzucając wyzwanie Carlosowi na jego własnym podwórku.
W tym czasie uratował czterech ludzi, na których Carlos zagiął parol, a wziął na siebie
innych, których rzeczywiście zabił Carlos, przy kaŜdej okazji wystawiając go na
pośmiewisko... zawsze próbując go sprowokować do wyjścia na światło dzienne. Blisko trzy
lata naraŜał się na największe niebezpieczeństwa, prowadząc tryb Ŝycia, o jakim niewielu się
śniło. Prawie kaŜdy by się załamał, czego oczywiście i w jego przypadku nie moŜna
wykluczyć.
- Co to za człowiek?
- Zawodowiec - odpowiedział Gordon Webb. - Zdolny i wyszkolony, który rozumie,
Ŝe Carlosa trzeba znaleźć i powstrzymać.
- Ale trzy lata...?
- Jeśli to się panu wydaje nieprawdopodobne - rzekł Abbott - to musi pan wiedzieć, Ŝe


poddał się operacji plastycznej. Pomyślanej jako ostateczny rozbrat z przeszłością, z
człowiekiem, którym był, aby stać się człowiekiem, którym nie był. Nie sadzę, Ŝeby kraj mógł
się w jakikolwiek sposób odwdzięczyć takiemu człowiekowi jak Bourne, chyba jedynie przez
umoŜliwienie mu sukcesu i, mój BoŜe, tyle właśnie zamierzam zrobić. - Mnich przerwał
dokładnie na dwie sekundy, potem dodał: - O ile to jest Bourne.
Z Elliotem Stevensem stało się coś takiego, jakby go ktoś uderzył niewidzialnym
młotkiem.
- Co pan powiedział? - wyjąkał.
- Czekałem z tym do końca. Chciałem, Ŝeby pan rozumiał całe tło, zanim wypełnię tę
lukę. MoŜe to zresztą nie luka, na razie nie wiemy, zbyt wiele zdarzyło się rzeczy, które nie
mają dla nas sensu, ale po prostu nie wiemy. To jest właśnie przyczyna, dla której nie moŜe
być Ŝadnej interwencji na innych szczeblach, Ŝadnych dyplomatycznych ceregieli, które
groziłyby odsłonięciem tej gry. Moglibyśmy skazać na śmierć człowieka, który dał z siebie
więcej niŜ ktokolwiek z nas. Jeśli mu się powiedzie, ma szansę powrócić do własnego Ŝycia,
ale tylko anonimowo, tylko pod warunkiem, Ŝe jego toŜsamość nigdy nie zostanie ujawniona.
- Obawiam się, Ŝe musi pan to wyjaśnić - powiedział zdumiony doradca prezydenta.
- Lojalność, Elliott. Nie ogranicza się ona do tych, o których zwykle mówimy „ci
dobrzy faceci”. Carlos stworzył armię oddanych mu męŜczyzn i kobiet. Mogą go nie znać, ale
go czczą. Jeśli Bourne zostanie ujawniony, cała ta armia ruszy, Ŝeby go zabić. A jeśli złapie
Carlosa - albo jeśli zastawi pułapkę, w którą my go złapiemy - i zniknie, jest wolny.
- Ale mówi pan, Ŝe to moŜe nie być Bourne?
- Powiedziałem, Ŝe nie wiemy. Bourne z pewnością był w banku, co potwierdzają jego
autentyczne podpisy. Ale czy teraz to jest Bourne? Dowiemy się w ciągu najbliŜszych dni.
- O ile się pokaŜe - dodał Webb.
- To sprawa delikatna - mówił dalej stary człowiek. - Jest tyle niewiadomych. JeŜeli to
nie jest Bourne - albo jeŜeli zmienił front, zdradził - tłumaczyłoby to ten telefon do Ottawy,
zabójstwo na lotnisku. Z tego, co wiemy, biegłość kobiety posłuŜyła do podjęcia pieniędzy w
ParyŜu. Carlosowi pozostało wtedy tylko wyjaśnienie paru spraw w kanadyjskim
Ministerstwie Finansów; reszta była juŜ dla niego dziecinną igraszką. Zabić człowieka, z
którym się kontaktowała, wpędzić ją w popłoch, odciąć i wykorzystać do ujęcia Boufne’a.
- Czy był pan w stanie się z nią porozumieć? - spytał major.
- Próbowałem, ale nie udało mi się. Poleciłem Hawkinsowi skontaktować się z
człowiekiem, który teŜ był bliskim współpracownikiem tej St. Jacques; Alan jakiś tam. Kazał
jej wracać natychmiast do Kanady. Przerwała z nim rozmowę.
- Do cholery! - wybuchnął Webb.
- Właśnie. Gdyby udało nam się zmusić ją do powrotu, moglibyśmy się wiele
dowiedzieć. Ona stanowi klucz. Dlaczego została z nim? Dlaczego on jest z nią? Nic się tu
nie trzyma kupy.
- Zwłaszcza dla mnie! - powiedział Stevens, którego zdumienie przechodziło w złość.
- Jeśli liczycie na współpracę prezydenta - chociaŜ ja nic nie przyrzekam - to radzę wyraŜać
się jaśniej.
Abbott zwrócił się do niego:
- Sześć miesięcy temu Bourne zniknął. Coś się stało. Nie jesteśmy pewni co, ale
moŜna się domyślać prawdopodobnej wersji wypadków. Dostał wiadomość w Zurychu, Ŝe
Carlos jest w drodze do Marsylii. Później - zbyt późno - zrozumieliśmy. Bourne dowiedział
się, Ŝe Carlos zawarł kontrakt na zabójstwo Howarda Lelanda, i próbował temu
przeszkodzić... potem - nic. Zniknął. Został zabity? Załamał się? A moŜe... się poddał?
- Tej wersji przyjąć nie mogę - przerwał Webb. - Nie przyjmuję.
- Wiem, Ŝe pan nie przyjmuje - powiedział Mnich. - Dlatego chcę, Ŝeby pan przejrzał
te akta. Zna pan jego szyfry; są tu wszystkie. Niech pan zwróci uwagę, czy w Zurychu nie


było jakichś nieprawidłowości.
- Proszę! - wtrącił Stevens. - Co pan sobie właściwie wyobraŜa? Musiał pan znaleźć
coś konkretnego, coś na czym opiera pan swój sąd! To mi jest potrzebne, panie Abbott.
Prezydentowi jest to potrzebne.
- Sam bym wiele za to dał. Ale cośmy znaleźli? Wszystko i nic... Dwa lata i dziesięć
miesięcy najstaranniej przygotowanego oszustwa. KaŜdy fałszywy dokument w naszym
archiwum został uwiarygodniony, kaŜde posunięcie wyjaśnione i uzasadnione; kaŜdy
informator, męŜczyzna czy kobieta, wszystkie kontakty, źródła - otrzymały twarze, głosy,
historie do opowiedzenia, i z kaŜdym miesiącem z kaŜdym dniem troszkę bliŜej Carlosa...
Potem nic. Milczenie. Sześć miesięcy próŜni.
- Nie teraz - zaprzeczył doradca prezydenta. - Milczenie zostało przerwane. Tylko
przez kogo?
- To jest główne pytanie, prawda? - powiedział stary człowiek zmęczonym głosem. -
Miesiące milczenia, potem nagle wybuch samowolnej, niezrozumiałej aktywności. Konto
wykorzystane, treść fiche zmieniona, miliony przekazane do innego banku - według
wszelkiego prawdopodobieństwa ukradzione. Ponadto zabici ludzie; na innych zastawione
pułapki. Ale na kogo? I przez kogo? - Mnich ze znuŜeniem potrząsnął głowa. - Kim jest ten
człowiek?


20

Limuzyna stała zaparkowana między dwiema latarniami, po drugiej stronie ulicy,
ukośnie do cięŜkich rzeźbionych drzwi budynku z brunatnego piaskowca. Za kierownicą
siedział szofer w liberii, którego obecność na tej zadrzewionej ulicy, w tego rodzaju pojeździe
nie była niczym nadzwyczajnym. Niezwykły był jednak fakt, Ŝe dwaj inni ludzie pozostawali
ukryci w cieniu głębokich tylnych siedzeń samochodu, nie próbując z niego wysiąść.
Obserwowali drzwi budynku, pewni, Ŝe nie zostaną wykryci przez promieniowanie
podczerwone elektronicznej kamery.
Jeden z męŜczyzn poprawił okulary. Jego oczy za grubymi szkłami przypominały
oczy sowy, jednakowo podejrzliwe wobec wszystkiego, co znalazło się w ich zasięgu. Był to
Alfred Gillette, dyrektor Wydziału Oceny Kadr z Rady Bezpieczeństwa Narodowego.
- CóŜ za radość uczestniczyć w klęsce arogancji. Tym większa, jeśli się jest sprawcą
tego zdarzenia - powiedział.
- Musisz go rzeczywiście nie cierpieć, prawda? - spytał towarzysz Gillette’a,
męŜczyzna o potęŜnych barach, w czarnym deszczowcu; jego akcent zdradzał słowiańskie
pochodzenie.
- Nienawidzę go. Uosabia to wszystko, czego nie znoszę w tym mieście. Odpowiednie
szkoły, domy w Georgetown, farmy w Wirginii, spotkania w zaciszu klubów. On i jemu
podobni skurwysyni mają tu swój ciasny, mały światek, do którego nie dopuszczają nikogo - i
sami wszystkim rządzą. Kurewskie pomioty. Pewna siebie, nadęta arystokracja
waszyngtońska. śerują na naszej inteligencji i pracy, a potem tylko podejmują decyzje i
przypisują sobie cały sukces. Jeśli jesteś spoza, zawsze będziesz dla nich częścią bezosobowej
masy, ich „kochanym personelem”.
- Przesadzasz - powiedział Europejczyk, wpatrując się w budynek z piaskowca. -
Radziłeś sobie wśród nich całkiem dobrze. W przeciwnym razie nigdy nie związalibyśmy się
z tobą.
Gillette rzucił mu spojrzenie spode łba.
- Jeśli mi się powiodło, to jedynie dlatego, Ŝe stałem się niezbędny dla wielu takich jak
Dawid Abbott. Mam w głowie tysiące rzeczy, których oni nigdy nie byliby w stanie
spamiętać. Wiedzą, Ŝe tam, gdzie są pytania wymagające odpowiedzi i sprawy do załatwienia,
lepiej mieć kogoś takiego jak ja. Stanowisko dyrektora Wydziału Oceny Kadr wymyślili
specjalnie dla mnie. A wiesz dlaczego?
- Nie, nie wiem. Alfredzie - odpowiedział Europejczyk spoglądając na zegarek.
- Bo nie mają cierpliwości ślęczeć nad tysiącami Ŝyciorysów i akt. Wolą obiady w
„Sans Souci” albo popisy przed komisjami senackimi, gdzie czytają dokumenty sporządzone
przez innych - przez tych niedostrzeganych, bezimiennych - ten ich „kochany personel”.
- Jesteś zgorzkniały - stwierdził Europejczyk.
- Bardziej, niŜ ci się zdaje. Straciłem całe Ŝycie na robieniu tego, co powinny robić te
sukinsyny, i w zamian za co? Za tytuł, za okazjonalny lunch, w trakcie którego między
krewetkami a przystawka konsumują się mój mózg. Ten bezczelny Abbott i jemu podobni
faceci byliby zerem bez takich jak ja.
- Nie powinieneś lekcewaŜyć Mnicha. Carlos jest pełen uznania dla niego.
- Bo nie zna prawdy! Wszystko, co robi Abbott, jest osnute tajemnicą; nikt nie wie, ile
ten człowiek popełnił błędów. Nawet jeśli coś wyszło na jaw, błędy przypisywano takim jak
ja.
Europejczyk przeniósł wzrok z szyby na Gillette’a.
- Jesteś bardzo pobudliwy, Alfredzie - zauwaŜył chłodno. - Wystrzegaj się tego.
Na twarzy biurokraty pojawił się uśmiech.


- Moje zasługi dla Carlosa chyba najlepiej świadczą o tym, Ŝe pobudliwość nie
przeszkadza mi w pracy. Po prostu przygotowuję się teraz psychicznie do konfrontacji, której
nie wyrzekłbym się za nic na świecie.
- Szczere wyznanie - zauwaŜył barczysty męŜczyzna.
- A twoje powody? To ty mnie zwerbowałeś.
- Wiedziałem, jak się do ciebie zabrać - Europejczyk skierował wzrok z powrotem w
stronę budynku.
- Chodzi mi o to, dlaczego ty pracujesz dla Carlosa?
- Moje powody nie są takie skomplikowane. Pochodzę z kraju, gdzie awans
wykształconych ludzi zaleŜy od widzimisię kretynów recytujących na pamięć wersety z
Marksa. Carlos teŜ wiedział, jak się do mnie zabrać.
Gillette zaśmiał się, a jego płaskie oczy na moment rozbłysły.
- Koniec końców nie ma między nami wielkiej róŜnicy. Podstaw sobie Marksa za nasz
zafajdany establishment ze Wschodniego WybrzeŜa, a dostrzeŜesz wyraźne podobieństwo.
- Być moŜe - zgodził się Europejczyk, jeszcze raz spoglądając na zegarek. - JuŜ
niedługo. Abbott zwykle wraca samolotem o północy, bo dla Waszyngtonu liczy się kaŜda
godzina jego pracy.
- Jesteś pewien, Ŝe wyjdzie sam?
- Zawsze tak robi, a juŜ z pewnością nie wyjdzie razem z Elliotem Stevensem. Webb i
Stevens teŜ wyjdą osobno; wszyscy zwykle wychodzą w odstępach dwudziestominutowych.
- Jak trafiłeś na Treadstone?
- Nie było to wcale takie trudne. Ty równieŜ przyczyniłeś się do tego, Alfredzie; byłeś
przecieŜ częścią „kochanego personelu”. - MęŜczyzna roześmiał się, nie odrywając oczu od
budynku z piaskowca. - Doniosłeś nam, Ŝe Kain wywodzi się z „Meduzy”. Tak jak Mnich - o
tym sami wiedzieliśmy. Przyjąwszy, Ŝe przypuszczenie Carlosa było słuszne, naleŜało więc
liczyć się z powiązaniami Mnicha z Bourne’em. Dlatego Carlos polecił nam śledzić Abbotta
przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i czekać, aŜ coś się zatnie w sprawnie
funkcjonującej maszynie. Miał rację. Kiedy wieść o strzelaninie w Zurychu dotarła do
Waszyngtonu, Abbott stał się nieostroŜny. PodąŜając za nim dotarliśmy tutaj. Cała sprawa
była więc jedynie kwestią wytrwałości.
- Czy ten trop zaprowadził cię do Kanady? Do tego faceta z Ottawy?
- Facet z Ottawy ujawnił się sam szukając Treadstone. Dowiedziawszy się, kim była
dziewczyna, obserwowaliśmy Ministerstwo Finansów, a w szczególności wydział, w którym
pracowała. Potem był telefon z ParyŜa; dzwoniła ta mała i zleciła facetowi wszczęcie
poszukiwań. Nie wiemy, po co to wszystko, podejrzewamy, Ŝe Bourne próbuje zniszczyć
Treadstone. Jeśli jest zdrajcą, to znalazł niezły sposób na zakończenie sprawy i zagarnięcie
szmalu. To zresztą bez znaczenia. Całkiem niespodziewanie ów szef wydziału w
Ministerstwie Finansów, o którym nikt spoza kanadyjskiego rządu nigdy dotąd nie słyszał,
skupił na sobie uwagę wszystkich sił. Posypała się lawina komunikatów wywiadu. Znaczyło
to, Ŝe Carlos miał rację, podobnie jak ty. Alfredzie. Kain nie istnieje. To tylko wymysł,
pułapka.
- Mówiłem ci to od samego początku – zauwaŜył z naciskiem Gillette. - Trzy lata
fałszywych raportów z nie sprawdzonych źródeł. Jasna sprawa!
- MoŜe i masz rację. - Europejczyk zamyślił się. - Była to niewątpliwie koronkowa
robota Mnicha... aŜ do momentu, w którym coś się popsuło i dzieło zdradziło mistrza. Prawda
wyszła na jaw; wszystko rozłazi się w szwach.
- Obecność Stevensa zdaje się to potwierdzać. Prezydent domaga się wyjaśnień w tej
sprawie.
- Nie ma wyboru. W Ottawie podejrzewają, Ŝe szef jednego z wydziałów Ministerstwa
Finansów został zgładzony przez wywiad amerykański. - Europejczyk skierował wzrok na


biurokratę. - Pamiętaj, Alfredzie, my chcemy tylko wiedzieć, co się stało. Przedstawiłem ci
fakty w takiej kolejności, w jakiej do nas docierały; są to niezbite dowody i Abbott nie moŜe
niczemu zaprzeczyć. Musisz je jednak przedstawić tak, jakbyś się o wszystkim dowiedział
niezaleŜnie, ze swoich własnych źródeł. Musisz udawać obraŜonego i domagać się wyjaśnień;
całe środowisko wywiadu zostało wystawione do wiatru.
- Tak jest! - wykrzyknął Gillette. - Zostało oszukane i wykorzystane. Nikt w
Waszyngtonie nic nie wie o Bourne’ie i Treadstone. Wyłączyli ze sprawy wszystkich. To
oburzające! Nie będę musiał niczego udawać. Aroganckie skurwysyny!
- Alfredzie, pamiętaj, dla kogo pracujesz - przestrzegał Europejczyk, unosząc w
ciemnościach rękę. - Twoje działanie nie moŜe się opierać na emocjach, lecz na chłodnym
oburzeniu zniewaŜonego zawodowca. Abbott natychmiast zacznie cię podejrzewać, ty zaś
równie błyskawicznie musisz rozwiać wszelkie jego podejrzenia. To ty jesteś oskarŜycielem,
nie on.
- Postaram się o tym pamiętać.
- Bardzo dobrze.
W szybie limuzyny odbiły się światła reflektorów nadjeŜdŜającego samochodu.
- Jest juŜ taksówka Abbotta. Zajmę się kierowcą. - Europejczyk sięgnął w prawo i
nacisnął przycisk umieszczony poniŜej oparcia na rękę. - Będę nasłuchiwał w moim
samochodzie po przeciwnej stronie ulicy. - Potem zwrócił się do szofera: - Abbott zaraz
wyjdzie. Wiesz, co robić.
Szofer przytaknął. Obaj równocześnie wysiedli z limuzyny. Kierowca obszedł maskę
samochodu, stwarzając wraŜenie, jakby chciał przeprowadzić zamoŜnego pracodawcę na
drugą stronę jezdni. Gillette obserwował tę scenkę przez tylną szybę samochodu; obaj
męŜczyźni stali przez kilka sekund obok siebie, po czym rozdzielili się. Europejczyk
skierował się w stronę nadjeŜdŜającej taksówki, trzymając banknot we wzniesionej ręce.
Wyglądało to tak, jakby nagle zmienił plany i chciał zrezygnować z usług zamówionej
taksówki. Szofer limuzyny przebiegł tymczasem na północną stronę ulicy i teraz stał ukryty w
cieniu schodów dwie bramy za Treadstone-71.
Pół minuty później uwagę Gillette’a przykuły drzwi domu z piaskowca. W chwili gdy
wyszedł przez nie zniecierpliwiony Dawid Abbott, przedostało się na zewnątrz trochę światła.
Abbott rozglądał się po ulicy i zerkał na zegarek, wyraźnie niespokojny. Taksówka się
spóźniała, a musiał zdąŜyć na samolot; musiał trzymać się precyzyjnego harmonogramu.
Wreszcie zszedł po schodach, skręcił w lewo i zaczął wypatrywać taksówki, której
spodziewał się lada chwila. Powoli doszedł do miejsca, w którym stał przyczajony szofer.
Wreszcie minął je i teraz obaj znajdowali się poza zasięgiem kamery.
Szofer błyskawicznie podszedł do Abbotta. Zamienił z nim kilka słów. Po paru
chwilach oszołomiony Dawid Abbott wsiadł do limuzyny, a kierowca znikł w mroku.
- A więc ty! - odezwał się Mnich z odcieniem gniewu i odrazy w głosie. - Ze
wszystkich, którzy mogli się tego dopuścić, właśnie ty.
- W twojej obecnej sytuacji zarówno ten pogardliwy ton, jak i arogancja są zupełnie
nie na miejscu.
- Człowieku, coś ty najlepszego zrobił! Jak śmiałeś? Zurych. Akta „Meduzy”. To
wszystko twoja sprawka!
- Akta „Meduzy” i Zurych owszem. Ale nie chodzi o to, co ja zrobiłem, tylko co ty.
Posłaliśmy naszych ludzi z instrukcjami do Zurychu. Znaleźli to, czego szukali. Facet nazywa
się Bourne, prawda? Ten, którego ty nazywasz Kainem. Ten, którego sam stworzyłeś!
- Jak trafiłeś pod ten adres?
- Wytrwałość. Kazałem cię śledzić.
- Co? Kazałeś mnie śledzić? Co ty, do cholery, wyprawiasz?
- Próbuję ustalić fakty, które ty starasz się ukryć, okłamując nas wszystkich. Pytanie


nie powinno więc brzmieć, co ja, lecz co ty, do cholery, wyprawiasz?
- O BoŜe, ale z ciebie dureń! - Abbott odetchnął głęboko. - Dlaczego to zrobiłeś?
Dlaczego nie przyszedłeś do mnie?
- Bo to by niczego nie zmieniło. Manipulujesz całym środowiskiem wywiadowczym.
Miliony dolarów, tysiące godzin ludzkiej pracy, ambasady, placówki faszerowane
kłamstwami i zniekształconymi danymi o zabójcy, który nigdy nie istniał. Dobrze pamiętam
twoje słowa: „CóŜ za wyzwanie dla Carlosa!” Nie ma co, fortel jakich mało! Tylko Ŝe my
wszyscy staliśmy się twoimi pionkami. Jako odpowiedzialny członek Rady Bezpieczeństwa
czuję się głęboko dotknięty! Wszyscy jesteście tacy sami. Kto wam pozwolił bawić się w
Boga i łamać wszelkie reguły - nie, nawet nie reguły, a prawa - i robić z nas głupców?
- Nie było innego sposobu - zmęczonym głosem odrzekł stary człowiek; jego
pogrąŜona w cieniu twarz pokrywała sieć zmarszczek. - Ilu ludzi wie o wszystkim? Mów
prawdę.
- Tylko ja. Ze względu na ciebie nie puściłem tego dalej.
- To moŜe okazać się niewystarczające. O BoŜe!
- Ale prawdy nie da się długo utrzymać w tajemnicy - powiedział biurokrata z
naciskiem. - Chcę wiedzieć, co się stało.
- Stało? Z czym?
- Z tą twoją wielka strategią. Zdaje się, Ŝe... pęka w szwach.
- Dlaczego tak uwaŜasz?
- PrzecieŜ to oczywiste! Straciłeś z oczu Bourne’a i teraz nie moŜesz go odnaleźć.
Twój Kain wyparował, a wraz z nim gruba forsa, przechowywana na koncie w Zurychu.
Abbott milczał przez chwilę.
- Zaraz, kto cię naprowadził na ten trop?
- Ty! - zareplikował szybko Gillette, zdając sobie sprawę, Ŝe powinien
przekonywająco odpowiedzieć na to niebezpieczne pytanie. - Muszę przyznać, Ŝe
podziwiałem twoje opanowanie, gdy ten osioł z Pentagonu rozprawiał uczenie o operacji
„Meduza”... siedząc naprzeciwko człowieka, który był jej twórcą.
- Historia - głos starego człowieka odzyskał siłę. - Nie mogłeś się wtedy niczego
dowiedzieć.
- Moim zdaniem niezwykłe było to, iŜ w całej dyskusji w ogóle nie zabrałeś głosu. A
kto spośród zgromadzonych wokół tamtego stołu wiedział więcej o „Meduzie” od ciebie?
Właśnie to, Ŝe nie odezwałeś się ani słowem, wzbudziło moje podejrzenia. Dlatego tak
zaciekle przeciwstawiałem się poświęcaniu uwagi Kainowi. Musiałeś zareagować, Dawidzie.
Zmusiłem cię do przedstawienia wiarygodnych powodów kontynuowania poszukiwań Kaina.
Wtedy powiedziałeś, Ŝe Carlos teŜ poluje na niego.
- Powiedziałem prawdę - przerwał Abbott.
- Oczywiście, Ŝe tak. Wiedziałeś, kiedy naleŜy wspomnieć o tym fakcie, a ja pojąłem,
na czym polega twoja machinacja. Pomysłowa. WąŜ z głowy „Meduzy” przygotowany do
przejęcia po niej schedy. Pretendent wkraczający na ring, by wyciągnąć mistrza z naroŜnika.
- To całkiem logiczne.
- Owszem. Jak powiedziałem, bardzo pomysłowe, nawet jeśli chodzi o ruchy jego
ludzi przeciwko Kainowi. KtóŜ mógłby być dla Kaina lepszym przekaźnikiem informacji o
ich działaniach, jak niejeden z członków Komitetu Czterdziestu, otrzymujący wyczerpujące
sprawozdania z narad dotyczących tajnych operacji. Manipulowałeś nami wszystkimi!
Mnich skinął głową.
- W porządku. Masz do pewnego stopnia rację, rzeczywiście dopuściłem się pewnych
naduŜyć, w moim odczuciu całkowicie usprawiedliwionych, ale sprawa nie wygląda tak, jak
ci się zdaje. Wszystko podlegało kontroli i rozliczeniom. Inaczej nie działałbym wcale.
Treadstone składa się z niewielkiej grupy najbardziej godnych zaufania ludzi powiązanych z


rządem. Są tam przedstawiciele wywiadu wojskowego G-2, Senatu, CIA, Wywiadu
Marynarki Wojennej, a obecnie nawet Białego Domu. Gdybym się rzeczywiście dopuścił
jakichkolwiek naduŜyć, Ŝaden z nich nie wahałby się Ŝądać wstrzymania operacji. Nikt jednak
nie czuł się zmuszony do interwencji, więc zaklinam i ciebie, Ŝebyś nie próbował jej
podejmować.
- Czy zostanę członkiem Treadstone?
- JuŜ nim jesteś.
- Rozumiem. Co się stało? Gdzie jest Bourne?
- Ba, sami chcielibyśmy wiedzieć. Nie mamy nawet pewności, czy ten człowiek to na
pewno Bourne.
- Co takiego?!
Europejczyk sięgnął w stronę wyłącznika umieszczonego na desce rozdzielczej
samochodu i wcisnął go.
- O to właśnie nam chodziło - rzekł. - To właśnie chcieliśmy wiedzieć. - Odwrócił się
do siedzącego obok szofera. - Teraz szybko. Wracaj pod schody. Pamiętaj, Ŝe jak tylko ktoś
wyjdzie na zewnątrz, będziesz miał dokładnie trzy sekundy, zanim drzwi ponownie się
zatrzasną. Musisz być szybki.
MęŜczyzna w liberii wysiadł pierwszy z samochodu; ruszył chodnikiem w kierunku
Treadstone-71. Przed wejściem do jednego z pobliskich domów jakaś para w średnim wieku
głośno Ŝegnała się ze swoimi gospodarzami. Szofer zwolnił kroku, sięgnął do kieszeni po
papierosa, zatrzymał się, by go przypalić. Odgrywał rolę znudzonego kierowcy zabijającego
czas monotonnego wyczekiwania. Europejczyk przyglądał mu się przez chwilę, potem rozpiął
płaszcz i wyjął długi rewolwer o lufie wydłuŜonej tłumikiem. Zwolnił bezpiecznik i schował
broń z powrotem do kabury, wysiadł z samochodu i przeszedł przez jezdnię, kierując się w
stronę limuzyny. Jej lusterka były ustawione pod takim kątem, iŜ Europejczyk mógł się nie
obawiać, Ŝe zostanie dostrzeŜony przez siedzących w środku męŜczyzn. Przystanął na
moment przy bagaŜniku, następnie wyciągnął rękę i doskoczył do drzwi kierowcy; otworzył
je mocnym szarpnięciem i błyskawicznie wsunął się do środka, kierując broń na tylne
siedzenie.
Alfredowi Gillette zaparło dech. Prawą ręką próbował chwycić klamkę, ale
Europejczyk wcisnął przycisk blokujący obie pary drzwi. Natomiast Dawid Abbott siedział
bez ruchu, wpatrując siew napastnika.
- Dobry wieczór, Mnichu - odezwał się Europejczyk. - Ktoś, kto jak wiem, często
przywdziewa mnisi habit, przesyła panu gratulacje. Nie tylko z powodu Kaina, ale i gwardii
przybocznej z Treadstone. O, choćby śeglarza, kiedyś pierwszorzędnego agenta.
Gillette odzyskał głos; odezwał się ni to szeptem, ni krzykiem:
- Co to ma znaczyć? Kim pan jest?! - zawołał, udając, Ŝe nie zna męŜczyzny.
- Posłuchaj, przyjacielu, to juŜ nie jest konieczne - powiedział człowiek z pistoletem. -
Z wyrazu twarzy pana Abbotta wnioskuję, iŜ zdał sobie sprawę, Ŝe jego dawne wątpliwości
co do ciebie były słuszne. Zawsze naleŜy ufać instynktom, prawda, Mnichu? Oczywiście,
miał pan absolutną rację. Znaleźliśmy jeszcze jednego rozgoryczonego człowieka; wasz
system stwarza takich ludzi z przeraŜającą szybkością To oczywiście on przekazał nam akta
„Meduzy”, a te doprowadziły nas do Bourne’a.
- Co robisz?! - wrzasnął Gillette. - O czym ty mówisz?!
- Jesteś straszliwym nudziarzem. Alfredzie. Ale zawsze byłeś częścią „kochanego
personelu”. Szkoda tylko, Ŝe nie wiedziałeś, z która ekipą masz trzymać; tacy jak ty nigdy nie
wiedzą.
- Ty!... - Gillette uniósł się cięŜko z siedzenia z wykrzywiona twarzą.
Europejczyk pociągnął za spust: stłumione echo wystrzału pobrzmiewało przez
moment w miękko wyściełanym wnętrzu limuzyny. Gillette zgiął się gwałtownie, jego ciało


osunęło się na podłogę po drzwiach samochodu; sowie oczy były w chwili śmierci szeroko
otwarte.
- Nie wydaje mi się, byś chciał go opłakiwać - odezwał się Europejczyk.
- Nie ma kogo - stwierdził Mnich.
- Ale tamten człowiek to jednak Bourne. Tak, Kain zdradził. Nie wytrzymał. Długi
okres ciszy jest juŜ za nami. WąŜ z głowy „Meduzy” zdecydował się uderzyć samodzielnie. A
moŜe został kupiony? Tego teŜ nie moŜna wykluczyć, prawda? Carlos kupuje wielu, tak jak
tego przy pańskich nogach.
- Ode mnie niczego się nie dowiesz. Nawet nie próbuj.
- Niczego nie muszę się dowiadywać. Wszystko juŜ wiemy. Delta, Carlos... Kain.
Imiona juŜ nie mają znaczenia: właściwie nigdy nie miały. Ostatni krok to całkowita izolacja
Bourne’a - przez usunięcie człowieka-mnicha podejmującego wszystkie decyzje. Pana.
Bourne jest w potrzasku. Jest skończony.
- Są jeszcze inni, którzy teŜ mogą podejmować decyzje. Bourne dotrze do nich.
- Jeśli tylko spróbuje, zabiją go. Nikt nie zasługuje na większa pogardę niŜ człowiek,
który zdradził, ale by stwierdzić, Ŝe zdradził, trzeba dysponować dowodami na to, iŜ w ogóle
był waszym człowiekiem. Carlos dysponuje takimi dowodami; Bourne był wasz, choć jego
pochodzenie jest równie zagadkowe, jak wszystko, co znajduje się w aktach „Meduzy”.
Stary człowiek zmarszczył brwi: był przeraŜony, choć nie z obawy o własne Ŝycie;
chodziło o sprawę znacznie istotniejszą niŜ los jednostki.
- Jesteś szalony - powiedział. - Nie ma takiego dowodu.
- Jeden błąd, jeden błąd wystarczył. Carlos jest dokładny, jego macki sięgają
wszędzie. Potrzebował pan człowieka z „Meduzy”, takiego, który zniknął bez śladu. Wybrał
pan gościa o nazwisku Bourne, poniewaŜ jego zniknięcie nastąpiło w niejasnych
okolicznościach i ten fakt usunięto ze wszystkich istniejących dokumentów - albo tak się
przynajmniej panu wydawało. Tylko Ŝe nie wziął pan pod uwagę agentów Hanoi, którzy
przeniknęli do „Meduzy”; te dane istnieją u nich. Jason Bourne został zgładzony 25 marca
1968 roku przez oficera amerykańskiego wywiadu, w dŜungli Tam Quan.
Mnich szarpnął się do przodu; pozostał mu juŜ tylko ten ostateczny gest, ostatnie
wyzwanie. Europejczyk strzelił.
Drzwi budynku z piaskowca otworzyły się. Na twarzy ukrytego w cieniu schodów
szofera pojawił się uśmiech. śeglarz odprowadzał do drzwi doradcę Białego Domu, co
oznaczało, Ŝe główny system alarmowy został wyłączony. Teraz zabójca miał juŜ nie trzy
sekundy, lecz tyle czasu, ile potrzebował.
- Wspaniale, Ŝe pan do nas wpadł - powiedział śeglarz, ściskając rękę gościa.
- Dziękuję za wszystko.
Były to ostatnie słowa, jakie obaj męŜczyźni zdąŜyli powiedzieć. Szofer wycelował do
nich ponad balustradą ceglanego murku i dwukrotnie pociągnął za spust; stłumione odgłosy
wystrzałów zlały się z odległym hałasem miejskim. śeglarz upadł na plecy do wnętrza
budynku; doradca Białego Domu złapawszy się za pierś, zatoczył się na futrynę drzwi
wejściowych. Morderca okrąŜył murek, wbiegł na schody i chwycił Stevensa akurat w chwili,
gdy ten miał zwalić się na ziemię. Z impetem lecącego pocisku chwycił go i cisnął przez
drzwi do środka, na ciało śeglarza. Następnie zajął się wewnętrzną stroną framugi cięŜkich,
obitych stalową blachą drzwi. PoniewaŜ wiedział, czego szuka, odnalazł to bez trudu. WzdłuŜ
górnej krawędzi biegł gruby przewód wpuszczony na końcu w ścianę, pomalowany tą samą
farbą co futryna. MęŜczyzna przymknął trochę drzwi, podniósł rękę z pistoletem i strzelił
prosto w przewód. Nastąpiło zwarcie, posypały się iskry: kamery systemu bezpieczeństwa
zostały wyłączone, wszystkie monitory zgasły.
MęŜczyzna otworzył drzwi, Ŝeby dać wspólnikowi sygnał; nie było to konieczne, bo
Europejczyk juŜ i tak przechodził przez jezdnię. Wspiął się po schodach i wszedł do środka,


rozglądając się po foyer i zerkając w stronę drzwi na końcu korytarza. Razem unieśli z
podłogi dywan, po czym Europejczyk wsunął jego skraj między drzwi wejściowe a futrynę,
tak by powstała kilkucentymetrowa szpara uniemoŜliwiająca zatrzaśnięcie się rygli. Teraz
nawet jeśli ktoś włączyłby zapasowy system bezpieczeństwa, nic by to nie dało.
Stali w milczeniu, sztywno wyprostowani: obaj wiedzieli, Ŝe jeśli ktoś moŜe ich
wykryć, stanie się to w ciągu najbliŜszych kilku sekund; rozległ się odgłos drzwi otwieranych
na piętrze a w chwile później usłyszeli kroki i dystyngowany kobiecy głos:
- Kochanie! Właśnie zauwaŜyłam, Ŝe zepsuła się ta przeklęta kamera! Czy mógłbyś to
sprawdzić? - Nastąpiła chwila ciszy; potem kobieta odezwała się znowu. - A moŜe powiedz
Jezuicie? - Ponownie nastała precyzyjnie odmierzona cisza. - Albo nie, nie zawracaj sobie
głowy, kochanie. Sama powiem Dawidowi!
Dwa kroki. Cisza. Szelest materiału. Europejczyk patrzył bacznie w stronę schodów.
Zgasło światło. Dawid. Jezuita... Mnich!
- Załatw ją! - wrzasnął do szofera, a sam okręcił się na pięcie i wycelował rewolwer w
drzwi na końcu korytarza.
MęŜczyzna w liberii rzucił się do schodów, Ŝeby wbiec na piętro; rozległ się strzał z
broni duŜego kalibru, bez tłumika. Europejczyk podniósł wzrok i zobaczył, Ŝe szofer trzyma
się za ramię, a jego uniform zalany jest krwią; w drugiej ręce męŜczyzna jednak wciąŜ ściskał
pistolet i raz za razem pociągał za spust, celując w górę schodów.
Drzwi na końcu korytarza otwarły się gwałtownie i stanął w nich zaskoczony
człowiek w mundurze majora trzymający w ręce skoroszyt. Europejczyk wypalił dwukrotnie;
Gordon Webb z przestrzeloną szyją wygiął się do tyłu i padł rozsypując wokół kartki.
Człowiek w czarnym deszczowcu podbiegł schodami do szofera: wyŜej zobaczył
przewieszone przez balustradę martwe ciało kobiety o siwych włosach; z jej głowy i szyi
spływała krew.
- Wszystko w porządku? MoŜesz się ruszać? - zapytał. Szofer przytaknął.
- Ta suka odstrzeliła mi połowę ramienia, ale dam sobie radę.
- Musisz! - rozkazał Europejczyk, ściągając pośpiesznie deszczowiec. - Masz, załóŜ.
Chcę mieć Mnicha tu w środku! Ruszaj!
- O Jezu!
- Carlos chce, Ŝeby ciało Mnicha znajdowało się wewnątrz! Ranny niezdarnie
naciągnął na siebie czarny deszczowiec i zszedł na dół. Ominął ciało śeglarza i doradcy
Białego Domu, po czym ostroŜnie, walcząc z bólem, przekroczył próg i zszedł po schodkach
na ulicę.
Europejczyk obserwował go, przytrzymując drzwi; chciał się upewnić, czy podwładny
jest w stanie sprostać zadaniu. Okazało się, Ŝe tak - szofer był silny jak tur, tur, któremu
słuŜba u Carlosa gwarantowała zaspokojenie wszystkich jego zachcianek. Miał dość sił, by
wnieść ciało Dawida Abbotta do wnętrza domu z piaskowca, udając - dla zmylenia
ewentualnych przechodniów - Ŝe pomaga iść starszemu człowiekowi, który za duŜo wypił.
Potem musi jakoś zatamować sobie krwawienie, Ŝeby jeszcze przewieźć ciało Alfreda
Gillette’a na drugi brzeg rzeki i tam utopić je w bagnie. Ludzie Carlosa byli zdolni do takich
wyczynów; wszyscy byli turami. Rozgoryczonymi turami, które znalazły sens Ŝycia w
słuŜeniu swojemu przywódcy.
Europejczyk odwrócił się i wszedł do foyer; czekało go jeszcze jedno zadanie. Coś, co
miało doprowadzić do całkowitej izolacji człowieka, który nazywał się Jason Bourne.
Sukces był większy, niŜ oczekiwał. Mieszczące się w budynku archiwum okazało się
autentycznym skarbem. Znajdowały się tu akta z wszystkim szyframi i metodami kontaktów,
jakich uŜywał legendarny Kain. Teraz juŜ nie taki legendarny, pomyślał Europejczyk,
zbierając papiery.
Inscenizacja była gotowa - cztery ciała ułoŜone w róŜnych pozycjach w przytulnej,


eleganckiej bibliotece. Dawid Abbott skulony w fotelu, ze spojrzeniem otwartych oczu
zdradzających szok; w pobliŜu jego stóp Elliot Stevens; śeglarz rozwalony na przenośnym
stoliku z przewróconą butelką whisky w ręce; Gordon Webb wyciągnięty na podłodze,
przyciskający kurczowo do ciała teczkę. UłoŜenie ciał sugerowało, Ŝe akt przemocy, jaki
rozegrał się w tym pokoju, nastąpił zupełnie nieoczekiwanie - nagła strzelanina przerwała
swobodną rozmowę.
Europejczyk w zamszowych rękawiczkach przechadzał się, podziwiając swoja sztukę.
Tak, w istocie była to sztuka. Odesłał szofera, wyczyścił kaŜda klamkę, kaŜdy przełącznik,
wszystkie lśniące drewniane powierzchnie. Teraz nadeszła pora na najwaŜniejsze
pociągnięcie. MęŜczyzna zbliŜył się do stołu, gdzie na srebrnej tacy stały kieliszki do brandy,
wziął jeden z nich i podniósł w górę do światła; tak jak przewidywał, nie było na nim
najmniejszego śladu. Odstawił kieliszek, a z kieszeni wyjął małe, płaskie pudełeczko z
plastiku. Otworzył je i wydobył ze środka pasek przezroczystej taśmy, któremu równieŜ
przyjrzał się pod światło. Były. Wyraziste jak portret - do pewnego stopnia były przecieŜ
portretem.
Zostały zdjęte ze szklanki z wodą mineralną, zabranej z biura Gemeinschaft Bank w
Zurychu - odciski palców prawej ręki Jasona Bourne’a.
Europejczyk wziął do ręki kieliszek i z cierpliwością artysty przylepił taśmę na dolnej
części naczynia, po czym oderwał ją. Jeszcze raz podniósł kieliszek do światła - odciski
rysowały się w blasku lampy z matową doskonałością.
MęŜczyzna zaniósł kieliszek w róg biblioteki i upuścił na parkiet. Przyklęknął,
przyglądając się odłamkom szkła; kilka z nich usunął, a resztę zmiótł pod zasłonę.
Nie wątpił, Ŝe dobrze wykonał zadanie.


21

- Później - powiedział Bourne i rzucił walizki na łóŜko. - Musimy się stąd jakoś
wydostać.
Marie usiadła w fotelu. Przeczytała jeszcze raz artykuł w gazecie, wybierając
poszczególne fragmenty, powtarzając je. Zupełnie się wyłączyła, pochłonięta analizą, która
wydawała jej się coraz bardziej prawdopodobna.
- Jasonie, jestem juŜ pewna, Ŝe ktoś przesyła nam wiadomość!
- Pogadamy o tym później i tak jesteśmy tu za długo. Za godzinę ta gazeta będzie w
kaŜdym pokoju, a jutrzejsza prasa moŜe donieść coś jeszcze gorszego. Nie czas na
skromność; zwracasz, na siebie uwagę, i w tym hotelu widziało cię juŜ za duŜo ludzi. Zbieraj
się.
Marie wstała, ale nie ruszyła się z miejsca. Stała tak długo, aŜ musiał na nią spojrzeć.
- O kilku sprawach porozmawiamy później - odezwała się zimno. - Chciałeś mnie
zostawić, Jasonie, a ja muszę wiedzieć dlaczego.
- Mówiłem juŜ, Ŝe ci powiem - odparł niecierpliwie. - PrzecieŜ chcę, Ŝebyś wiedziała,
więc powiem. Ale teraz musimy się stąd zmyć. Pakuj się, do cholery!
Przestraszyła się nieco, najwyraźniej jego gniew zrobił na niej wraŜenie.
- Tak, oczywiście - wyszeptała.
Zjechali na dół windą. Kiedy przed oczami pojawiła mu się zadeptana marmurowa
posadzka, Bourne poczuł się jak w klatce, całkowicie na widoku, niemal w zasięgu ręki -
zupełnie jakby w momencie zatrzymania się windy miano ich aresztować. Po chwili
zrozumiał, dlaczego tak zareagował. Na lewo za ladą siedział portier, a przed nim piętrzyły
się gazety. Były to te same gazety. Jason przed chwilą włoŜył jedną do nesesera, który teraz
niosła Marie. Portier właśnie ją czytał, dłubiąc jednocześnie wykałaczka w zębach,
całkowicie pochłonięty nowinkami o najświeŜszych skandalach.
- Idź prosto przed siebie - polecił Marie. - Nie zatrzymuj się, tylko idź do drzwi.
Spotkamy się na zewnątrz.
- O Jezu - szepnęła widząc portiera.
- Postaram się zapłacić błyskawicznie.
Jason za wszelką cenę nie chciał dopuścić, aby portier zwrócił uwagę na stukot
obcasów Marie o marmurową posadzkę. Ale ten podniósł wzrok dopiero wtedy, gdy Jason
pojawił się przed nim, całkowicie zasłaniając mu widok.
- Było nam niezwykle miło - odezwał się po francusku - ale bardzo się spieszę.
Jeszcze dzisiaj muszę być w Lyonie. Proszę zaokrąglić rachunek do pięciuset franków. Nie
miałem czasu zostawić napiwków.
Zamieszanie z pieniędzmi odniosło spodziewany skutek. Portier szybko sporządził
rachunek. Jason zapłacił i właśnie schylał się po walizki, gdy usłyszał jęk zdziwienia
wydobywający się z osłupiałego męŜczyzny. Wpatrywał się w plik gazet leŜących po prawej
stronie i w zdjęcie Marie St. Jacques. Następnie spojrzał na szklane drzwi wejściowe: Marie
stała na chodniku. Portier przeniósł zdziwione spojrzenie na Bourne’a; nagłe olśnienie
wystarczyło, by napełnić go przeraŜeniem.
Jason szybko skierował się do szklanych drzwi, łokciem wprawnie je otworzył i łypnął
okiem za siebie. Portier właśnie sięgał po telefon.
- Jazda! - zawołał do Marie. - Szybko do taksówki.
Pięć przecznic od hotelu, na rue Lecourbe złapali taksówkę. Bourne udawał naiwnego
Amerykanina i uŜywał łamanej francuszczyzny, która tak mu pomogła w banku Valois.
Wytłumaczył kierowcy, Ŝe chce ze swoją belle amie wydostać się z zatłoczonego ParyŜa na
dzień lub dwa w jakieś ustronne miejsce. Zasugerował, Ŝe moŜe tak on sam by podał kilka


miejsc, a oni juŜ wybiorą. Kierowca zgodził się chętnie.
- Koło Les Moulineux Billancourt jest mały pensjonat zwany „Maison Quadrillage” -
polecił. - Jest jeszcze jeden w Ivry-sur-Seine, który moŜe się państwu spodobać. Bardzo tam
intymnie, proszę pana. A moŜe tak „Auberge du Coin” w Montrouge; leŜy między tymi
dwoma i nie ma tam prawie wcale ruchu.
- Pojedźmy do tego pierwszego - wybrał Jason. - On pierwszy przyszedł panu na myśl.
Jak długo tam się jedzie?
- Nie więcej niŜ piętnaście, dwadzieścia minut, proszę pana.
- Dobrze. - Bourne zwrócił się do Marie i odezwał się łagodnie: - Zmień fryzurę.
- Co?
- Zmień fryzurę. Odsłoń czoło albo zwiąŜ włosy, po prostu coś zrób. Przesuń się, Ŝeby
cię nie widział w lusterku. Tylko szybko!
W chwilę potem Marie za pomocą lusterka i spinek upięła swoje długie kasztanowe
włosy w ścisły kok, odsłaniając twarz i szyję. Jason przyglądał jej się w słabym świetle.
- Zetrzyj szminkę, dokładnie. Wyciągnęła chusteczkę i spełniła polecenie.
- W porządku?
- Tak. Masz kredkę do brwi?
- Oczywiście.
- Pogrub brwi, ale tylko trochę. PrzedłuŜ je tak o pół centymetra i skieruj ku dołowi.
Ponownie wypełniła jego polecenie.
- A teraz?
- JuŜ lepiej - odparł przypatrując się jej. Zmiany niby nieznaczne, a efekt widoczny. W
subtelny sposób przeistoczyła się z wytwornej, eleganckiej i uderzająco pięknej kobiety w
osobę nieco wulgarną. Ale najwaŜniejsze, Ŝe na pierwszy rzut oka nie była juŜ kobietą z tego
gazetowego zdjęcia i tylko to się liczyło.
- Kiedy dojedziemy do Billancourt - wyszeptał - to wysiądź szybko i odwróć się
piecami do kierowcy. Nie pokazuj mu się.
- Chyba juŜ trochę na to za późno.
- Rób, co kaŜe.
Słuchaj mnie. Jestem kameleonem, który zwie się Kain, i nauczę cię wielu rzeczy,
których wcale nie chcę cię nauczyć, ale w tych okolicznościach muszę. Potrafię zmienić kolor
skóry i stopić się w jedno z poszyciem dŜungli, potrafię wyczuć nosem kierunek wiatru.
Potrafię przedzierać się przez naturalne i stworzone przez ludzi dŜungle. Alfa, Bravo, Charlie,
Delta... Delta to Charlie, a Charlie to Kain. Jestem Kainem. Jestem śmiercią, i to ja muszę ci
powiedzieć, kim jestem, i utracić cię.
- Kochanie, czy coś się stało?
- Co?
- Patrzysz na mnie i nie oddychasz. Dobrze się czujesz?
- Przepraszam - powiedział patrząc w bok i wciągając ponownie powietrze. -
Rozpracowuję nasze kroki. Jak juŜ dojedziemy na miejsce, to będzie mi łatwiej coś wymyślić.
Dojechali do gospody. Po prawej stronie rozpościerał się parking ogrodzony
łańcuchami; kilku ostatnich gości wyszło z ozdobnych drzwi od frontu. Bourne nachylił się
do kierowcy.
- Proszę nas wysadzić pośrodku parkingu, jeŜeli to panu nie robi róŜnicy - polecił mu,
nie tłumacząc się ze swojego dziwnego Ŝyczenia.
- Oczywiście, proszę pana – odpowiedział taksówkarz przytakując głową i wzruszając
ramionami na znak, Ŝe rozumie powód ostroŜności.
Deszcz nieco ustał, przechodząc w lekką mŜawkę. Taksówka odjechała. Bourne i
Marie nie ruszyli się z zaciemnionego miejsca koło krzaków, dopóki nie zniknęła. Jason
postawił walizki na mokrej ziemi.


- Zaczekaj tutaj.
- Dokąd idziesz?
- Wezwać taksówkę.

Druga taksówka zawiozła ich do Montrouge. Kierowca zupełnie nie zwrócił uwagi na
ponurą parę, która najwyraźniej przyjechała z prowincji i szuka taniego hotelu. JeŜeli nawet
weźmie do ręki gazetę i zobaczy zdjęcie kobiety obywatelstwa kanadyjskiego, zamieszanej w
morderstwo i kradzieŜ w Zurychu, nie skojarzy jej z niewiastą, którą właśnie wiezie.
„Auberge du Coin” mogła niejednemu sprawić zawód. Nie była to ustronna wiejska
gospoda usytuowana w jakimś zapadłym zakątku. Zamiast tego stał duŜy, płaski,
dwupiętrowy budynek połoŜony o jakieś czterysta metrów od głównej drogi. Podobny był
raczej do tych paskudnych moteli, które jak plaga otaczają miasta, gwarantując gościom w
reklamach całkowitą anonimowość. Nietrudno sobie wyobrazić, ile par meldowało się tutaj na
weekendy pod fałszywymi nazwiskami.
Zarejestrowali się zatem pod innymi nazwiskami i otrzymali pokój z plastiku, w
którym kaŜdy przedmiot wart więcej niŜ dwadzieścia franków przymocowano na stałe do
podłogi lub laminatu udającego boazerię śrubami bez nakrętek. Znaleźli jednakŜe jedną
pozytywną rzecz, mianowicie w holu stała maszyna do lodu. Wiedzieli, Ŝe działa, bo słyszeli
jej szum nawet przy zamkniętych drzwiach.
- A więc, kto przesyła nam wiadomość? - spytał Bourne obracając w rękach szklankę
z whisky.
- Gdybym wiedziała, to bym się z nim skontaktowała - odparła siedząc tyłem do
małego biurka z nogą załoŜoną na nogę, wpatrzona w niego z uwagą. - MoŜe ma to coś
wspólnego z powodem twojej ucieczki?
- JeŜeli nawet tak, to była to pułapka.
- Na pewno nie. Taki facet jak Walther Apfel nie zrobił tego, co zrobił, po to, Ŝeby
zastawić pułapkę.
- Nie byłbym tego taki pewny. - Bourne podszedł do jedynego plastikowego fotela i
usiadł w nim. - Koenig tak właśnie zrobił, namierzył mnie juŜ w poczekalni.
- To przekupiony piechur, a nie oficer z banku. Działał w pojedynkę. Apfel nie mógł.
Jason podniósł wzrok.
- Co masz na myśli?
- Oświadczenie Apfla musieli zaakceptować jego zwierzchnicy. Wypowiadał się w
imieniu banku.
- Jak jesteś taka pewna, to dzwońmy do Zurychu.
- Nie tego chcą. Albo nie maja odpowiedzi, albo nie mogą jej dać. Ostatnie słowa
Apfla dawały do zrozumienia, Ŝe „bank nie będzie udzielał dalszych wyjaśnień. Nikomu”. To
teŜ stanowiło część tej wiadomości. Mamy się skontaktować z kimś innym.
Bourne pił; potrzebował alkoholu, bo zbliŜał się moment, w którym zmieni się w
zabójcę, w Kaina.
- Do kogo zatem wracamy? - spytał. - Tam gdzie czeka pułapka?
- Chyba ci się tylko wydaje, Ŝe wiesz, kto to jest. - Marie sięgnęła na biurko po
papierosy. - Czy dlatego uciekałeś?
- Tak, przyznaję ci rację.
Nadszedł właściwy moment. To Carlos przesłał wiadomość! Jestem Kainem i ty musisz
mnie opuścić. Muszę cię utracić. Ale został jeszcze do wyjaśnienia Zurych, który musisz
zrozumieć.
- Opublikowano ten artykuł, Ŝeby mnie znaleźć.
- Nie będę się sprzeczać - powiedziała, wywołując tym jego zdumienie. - Miałam czas
do namysłu. Oni wiedzą, Ŝe dowody są fałszywe, tak oczywiście fałszywe, Ŝe aŜ śmieszne.


Policja w Zurychu z pewnością oczekuje, Ŝe skontaktuję się teraz z Ambasadą Kanadyjską... -
Marie urwała trzymając nie zapalonego papierosa w ręku. - O BoŜe, Jasonie, to właśnie
rnamy zrobić!
- Kto za tym stoi?
- Ktoś, kto przesyła nam wiadomość. Wiedzą, Ŝe nie mam wyjścia i muszę zadzwonić
do ambasady, Ŝeby uzyskać ochronę rządu kanadyjskiego. Nie pomyślałam o tym, bo juŜ
rozmawiałam z ambasadą, z tym, jak mu tam... Dennisem Corbelierem, który nie miał mi nic
do powiedzenia. Zrobił tylko to, o co go poprosiłam i nic więcej. Ale to było wczoraj... a nie
dzisiaj, nie tej nocy. - Marie skierowała się do telefonu na nocnym stoliku.
Bourne podniósł się szybko z krzesła i zastąpił jej drogę chwytając za ramię.
- Nie rób tego - powiedział z przekonaniem.
- Dlaczego nie?
- Bo się mylisz.
- Właśnie Ŝe mam rację, Jasonie. Udowodnię ci to.
Bourne stanął przed nią.
- Wydaje mi się, Ŝe lepiej by było, Ŝebyś mnie najpierw wysłuchała.
- Nie! - krzyknęła i aŜ go tym przestraszyła. - Nie chcę tego słyszeć. Nie teraz!
- Jeszcze godzinę temu w ParyŜu tylko tego chciałaś słuchać. Właśnie tego!
- Nie. Godzinę temu wydawało mi się, Ŝe umieram! Postanowiłeś uciec. Beze mnie.
Wiem juŜ, Ŝe tak będzie teraz w kółko, dopóki coś się nie zmieni na twoją korzyść. Słyszysz
słowa, widzisz obrazy, nawiedzają cię wspomnienia pewnych wydarzeń, których nie
rozumiesz, ale poniewaŜ istnieją, potępiasz sam siebie! I będziesz się tak potępiał, dopóki
ktoś ci wreszcie nie powie, Ŝe kimkolwiek byłeś... inni cię wykorzystywali, chcieli cię
poświęcić! Ale jest ktoś, kto chce ci pomóc, nam pomóc! I to jest ta wiadomość! Wiem, Ŝe
mam rację. Chcę ci to udowodnić. Pozwól mi!
Bourne trzymał ją za ręce i nie odzywał się, patrzył tylko na nią, na jej prześliczna
twarz wypełnioną bólem i niepotrzebną nadzieja, na jej płonące oczy. Cierpiał przeraźliwie. A
moŜe tak będzie lepiej: zobaczy sama i strach sprawi, Ŝe go wysłucha, zrozumie. Nie zostało
mu nic innego. Jestem Kainem...
- W porządku, moŜesz zadzwonić, ale zrobisz to tak, jak ja ci powiem.
Puścił ja i podszedł do telefonu: zadzwonił do recepcji „Auberge du Coin”.
- Tu pokój 341. Dzwonili do mnie przed chwila znajomi z ParyŜa; za chwilę
wyjeŜdŜają, Ŝeby się z nami spotkać. Czy znalazłby się dla nich jakiś pokój w tym samym
korytarzu...? Świetnie. Nazywają się Briggsowie, są z Ameryki. Zejdę na dół, zapłacę z góry i
wezmę klucz... Znakomicie. Dziękuję.
- Co robisz?
- Coś ci udowadniam - odparł. - Daj mi suknię - dodał, - NajdłuŜszą, jaką masz.
- Co?
- Rób, co ci kaŜę, jeŜeli chcesz dzwonić.
- Oszalałeś.
- JuŜ się z tym zdąŜyłem pogodzić - stwierdził, wyjmując spodnie i koszulę z walizki.
- Gdzie ta suknia?
Piętnaście minut później pokój państwa Briggsów, o sześcioro drzwi dalej od numeru
341 i po przeciwnej stronie korytarza, był juŜ gotowy. Ubrania zostały ułoŜone w specjalny
sposób: niektóre światła się paliły, a z pozostałych lamp wykręcono Ŝarówki.
Jason wrócił do pokoju: Marie stała przy telefonie.
- Jesteśmy gotowi.
- Co zrobiłeś?
- To, co chciałem. To, co musiałem. MoŜesz juŜ dzwonić.
- Jest juŜ późno. A jak go nie będzie, to co wtedy?


- Wydaje mi się, Ŝe będzie. A jeśli nie, to podadzą ci jego telefon domowy. W Ottawie
był w ksiąŜce telefonicznej; musiał być.
- Chyba masz rację.
- W ten czy inny sposób go złapiesz. Powtórzyłaś sobie to, co masz mówić?
- Tak, ale to nie ma znaczenia; tu nie o to chodzi. Wiem, ze się nie mylę.
- Zobaczymy. Mów tylko to, co ci powiedziałem. Będę stał przy tobie. Dzwoń!
Podniosła słuchawkę i nakręciła numer. W siedem sekund od połączenia z centralą w
słuchawce rozległ się głos Dennisa Corbeliera. Była pierwsza piętnaście w nocy.
- Jezu Chryste, gdzie pani jest?
- Czekał pan na mój telefon?
- Jeszcze jak! Cała ambasada postawiona jest na nogi. Czekam tu od piątej po
południu.
- Alan teŜ czekał. W Ottawie.
- Jaki Alan? O czym pani mówi? Gdzie pani jest?
- Najpierw chciałabym wiedzieć, co pan ma mi do powiedzenia.
- Do powiedzenia?
- Dennis, ma pan dla mnie wiadomość. Chcę ją usłyszeć.
- Co usłyszeć? Jaką wiadomość?
Marie zbladła.
- Nikogo w Zurychu nie zabiłam. Nie mogłabym...
- Na Boga - przerwał attaché - niech pani przyjeŜdŜa do nas! Zapewnimy pani
całkowitą ochronę. Nikt tu pani nie skrzywdzi!
- Dennis, niech pan słucha! Czekał pan na mój telefon, tak czy nie?
- Oczywiście, Ŝe tak.
- Ktoś kazał panu czekać, prawda?
Cisza. Kiedy Corbelier ponownie przemówił, jego głos był stłumiony.
- Tak, on mi kazał. Oni kazali.
- Co panu powiedzieli?
- śe potrzebuje pani naszej pomocy. Natychmiast. Marie odetchnęła ponownie.
- I oni chcą nam pomóc?
- Nam? - spytał Corbelier. - Czy mam rozumieć, Ŝe on jest z panią?
Bourne trzymał twarz tuŜ przy jej twarzy, nachylając się do słuchawki, Ŝeby słyszeć
słowa Corbeliera. Skinął głowa.
- Tak - odparła. - Jesteśmy razem, ale on wyszedł na chwilę. To wszystko kłamstwa,
czy wyjaśnili to panu?
- Powiedzieli mi tylko, Ŝe mam panią odnaleźć i zapewnić ochronę. Chcą pani
naprawdę pomóc: chcą wysłać po panią samochód. Taki słuŜbowy. Dyplomatyczny.
- Kim oni są?
- Nie znam ich nazwisk; nie muszę. Znam tylko ich stopnie.
- Stopnie?
- SłuŜby specjalne, FS-5. JuŜ wyŜej nie moŜna zajść.
- Ufa im pan?
- O BoŜe, oczywiście! Skontaktowali się ze mną przez Ottawę. Mają rozkazy z
Ottawy.
- Czy są teraz w ambasadzie?
- Nie, na posterunkach w terenie. - Corbelier przerwał wyczerpany. - Jezu Chryste,
Marie, gdzie pani jest?
Bourne ponownie przyzwolił, Ŝeby mówiła.
- Jesteśmy w „Auberge du Coin” w Montrouge. Pod nazwiskiem Briggs.
- Poślę tam zaraz samochód.


- Nie, Dennis! - Marie zaprotestowała obserwując Jasona, który wzrokiem dawał jej
do zrozumienia, Ŝeby trzymała się instrukcji.
- Proszę przysłać samochód rano. Z samego rana... powiedzmy, za cztery godziny,
jeŜeli to panu odpowiada.
- Nie mogę tego zrobić. Dla pani własnego dobra.
- Musi pan; nic pan nie rozumie. On znalazł się w potrzasku i musiał to zrobić, a teraz
się boi i chce uciekać. Gdyby wiedział, Ŝe do pana dzwonię, to juŜ by wiał. Muszę mieć czas.
Potrafię go namówić, Ŝeby sam się oddał w ręce władz. Tylko kilka godzin. Jest zagubiony,
ale podświadomie przyznaje mi rację - Marie mówiła te słowa patrząc na Bourne’a.
- Co to za skurwysyn?
- Przestraszony - odparła. - Taki, którego wykorzystano. Potrzebuję czasu. Dajcie mi
go.
- Marie...? - Corbelier urwał. - Dobrze, z samego rana. Powiedzmy... o szóstej? Marie,
oni chcą pani pomóc. Oni mogą pani pomóc.
- Wiem. Dobranoc.
- Dobranoc.
Marie odłoŜyła słuchawkę.
- Teraz sobie poczekamy - powiedział Bourne.
- Nie wiem, co chcesz udowodnić. Oczywiście on zawiadomi FS-5 i oni się tu z
pewnością zjawią. Czego się spodziewasz? On niemal się przyznał, co zrobi, co musi zrobić.
- I to ci z FS-5 przesyłają nam wiadomość?
- Sądzę, Ŝe oni zabiorą nas do odpowiedniej osoby. A jeŜeli jest ona za daleko, to nas
z nią skontaktują. Jestem o tym głęboko przekonana, jak jeszcze nigdy dotąd w moim
zawodowym Ŝyciu.
Bourne spojrzał na nią.
- Chciałbym, Ŝebyś miała rację, bo chodzi mi przede wszystkim o twoje Ŝycie. JeŜeli
dowody, jakie mają przeciwko tobie w Zurychu, nie są częścią tej wiadomości, lecz zostały
podstawione przez fachowców, by mnie odnaleźć - i policja w Zurychu rzeczywiście w nie
wierzy - to faktycznie jestem tym przeraŜonym człowiekiem, o którym opowiadałaś
Corbelierowi. Nikt bardziej niŜ ja nie pragnie, Ŝebyś miała rację. Ale wydaje mi się, Ŝe się
mylisz.

Trzy minuty po drugiej światła w holu zamigotały i zgasły. Długi korytarz oświetlany
jedynie smugą światła ze schodów pogrąŜył się w mroku. Bourne stał z pistoletem w dłoni za
drzwiami ich ciemnego pokoju i obserwował korytarz przez szparę w drzwiach. Marie
zaglądała mu przez ramię. Nie odzywali, się.
Kroki, choć stłumione, zbliŜały się. Wyraźny, zdecydowany odgłos dwóch par butów
ostroŜnie wchodzących po schodach. Po kilku sekundach ukazały się w słabym świetle
postacie dwóch męŜczyzn. Marie bezwiednie wydała okrzyk; Jason gwałtownie sięgnął ręką
za siebie, zakrywając jej usta. Wiedział, o co chodzi: rozpoznała jednego z męŜczyzn, choć
widziała go przedtem tylko raz. Było to w Zurychu na Steppdeckstrasse, w chwilę przed
wydaniem na nią wyroku śmierci. Tego właśnie blondyna posłali wówczas do pokoju
Bourne’a, tego harcerzyka, którego moŜna było poświęcić. Teraz przysłali go do ParyŜa, Ŝeby
namierzył cel, który mu się wymknął. W lewej ręce trzymał małą kieszonkową latarkę, a w
prawej długi pistolet, aŜ spuchnięty od tłumika.
Towarzyszył mu niŜszy męŜczyzna, bardziej krępy, o chodzie niemal zwierzęcym,
gdyŜ skręty ramion i talii współgrały z ruchem nóg. Miał wysoko postawiony kołnierz
marynarki i na głowie kapelusz z wąskim rondem rzucający cień na niewidoczna twarz.
Bourne wpatrywał się w tego człowieka; dostrzegł w nim coś znajomego, w jego postaci,
chodzie, sposobie trzymania głowy. Co to? Co to jest? Zna go przecieŜ.


Nie było jednak czasu na domysły; dwójka męŜczyzn zbliŜała się do drzwi pokoju
zarezerwowanego na nazwisko państwa Briggs. Blondyn wodził latarką po numerach
pokojów, następnie skierował światło na klamkę i zamek.
Wypadki, które nastąpiły, mogły wprawić w osłupienie tempem i sprawnością. Krępy
męŜczyzna oświetlał pęk kluczy, który trzymał w ręce prawej, i jednocześnie wybierał
odpowiedni klucz. Do lewej przełoŜył broń i na moment w nikłym świetle latarki ukazał się
pistolet duŜego kalibru z potęŜnym tłumikiem, do złudzenia przypominający solidne
niemieckie sternlicht-lugery, tak chętnie uŜywane przez gestapo w czasie drugiej wojny
światowej. MoŜna nim było rozwalić płaty betonu i stali, i to przy dźwięku nie głośniejszym
niŜ delikatne kichnięcie - wprost idealna broń do zaskakiwania wrogów państwa w środku
nocy w jakiejś spokojnej okolicy bez budzenia najbliŜszych sąsiadów, którzy dopiero rano
zauwaŜali ich zniknięcie.
NiŜszy męŜczyzna włoŜył klucz i cicho go przekręcił, a potem wycelował lufę w
zamek. Trzem gwałtownym kichnięciom towarzyszyły trzy błyski światła; z drewna w
okolicy zamka została tylko miazga. Drzwi uchyliły się; zabójcy wtargnęli do środka.
Po chwili ciszy rozległy się stłumione strzały, odgłosy wstrząsów, na chwilę rozbłysło
światło. Zatrzaśnięto drzwi, ale zamek nie trzymał i otworzyły się ponownie, a z wnętrza
dobiegły gwałtowniejsze odgłosy rozbijania rzeczy i szamotaniny. W końcu zapaliło się
światło, ale na krótko, po chwili bowiem lampa z hukiem trzasnęła o podłogę i posypało się
szkło. Z gardła rozwścieczonego męŜczyzny wydobył się okrzyk.
Obaj zabójcy wyskoczyli z wycelowaną bronią, przygotowani na pułapkę, której, ku
ich zdziwieniu, nie było. Dopadli schodów i kiedy zbiegali pędem w dół, otworzyły się drzwi
na prawo od zdemolowanego pokoju. Jakiś gość mruŜąc oczy wyjrzał na zewnątrz, wzruszył
ramionami i schował się z powrotem. W słabo oświetlonym korytarzu ponownie zaległa
cisza.
Bourne nie poruszył się, ramieniem obejmował Marie St. Jacques. Trzęsła się cała,
głowę wtuliła mocno w jego pierś i łkała cichutko, jeszcze nie całkiem wierząc. Nie spieszył
się, poczekał, aŜ przestanie łkać i zacznie spokojnie oddychać. Wtedy postanowił juŜ dłuŜej
nie czekać - musi sama się przekonać. Zobaczy wszystko i nareszcie zrozumie: musi to w
końcu pojąć. Jestem Kainem, jestem śmiercią.
- Chodź - szepnął.
Wyprowadził ja na korytarz kierując się w stronę pokoju, który był jego ostatecznym
dowodem. Pchnął wyłamane drzwi i weszli do środka.
Stała bez ruchu, napełniona odrazą, a jednocześnie zahipnotyzowana widokiem. W
otwartych drzwiach na prawo majaczyła ciemna sylwetka na tle przygaszonego światła
padającego z drugiego pokoju, widoczna dokładniej dopiero, kiedy wzrok przyzwyczaił się do
dziwacznej mieszaniny odblasków. Była to postać kobiety w długiej sukni, którą wydymał
wiatr dostający się przez otwarte okno.
Okno. Przed nimi na wprost rysowała się druga postać, prawie niewidoczna; jej kształt
układał się w plamę majaczącą na tle skąpych świateł dalekiej autostrady. Podobnie jak
poprzednia postać, ta równieŜ się poruszała, gwałtownie wymachując strzępami materiału,
które przypominały ręce.
- O BoŜe - Marie zamarła. - Zapal światła, Jasonie.
- Nie działają.
śarówki były tylko w nocnych lampkach; udało im się jedne znaleźć.
Przeszedł ostroŜnie przez pokój i dosięgnął lampki, która leŜała na podłodze pod
ścianą. Ukląkł i zapalił ją. Marie aŜ się wzdrygnęła.
W drzwiach do łazienki, rozpięta na strzępach zasłony, wisiała jej długa suknia
poruszana wiatrem, który nie wiadomo skąd się brał. Kule podziurawiły ją jak sito.
Na tle okna przyszpilona do framugi koszula i spodnie Bourne’a wydymały się od


wiatru wpadającego przez roztrzaskane szyby. Biel koszuli naznaczona została kulami w
sześciu miejscach - linia biegła na ukos przez pierś.
- Masz swoją wiadomość - powiedział. - JuŜ ją znasz. A teraz lepiej mnie wysłuchaj.
Marie nie odpowiedziała. Podeszła wolno do sukni i wpatrywała się w nią uwaŜnie,
jakby nie wierząc w to, co widzi. Obróciła się nagle na pięcie, w jej oczach migotały błyski i
kręciły się łzy.
- Nie. To nie tak. To jakaś straszliwa pomyłka! Dzwoń do ambasady!
- Co?
- Rób, co mówię. JuŜ!
- Zastanów się, Marie. Musisz zrozumieć.
- A idź do diabła! To ty musisz zrozumieć! Byłoby inaczej. Na pewno.
- Ale jest tak.
- Dzwoń do ambasady! Weź ten telefon, ten tam, i zaraz dzwoń! Niech cię połączą z
Corbelierem. Szybko, na Boga! JeŜeli coś dla ciebie znaczę, to zrób, o co proszę!
Bourne nie potrafił jej odmówić. Jej napięcie udzieliło się i jemu.
- Co mam mu powiedzieć? - spytał idąc do telefonu.
- Najpierw się z nim połącz. Tego właśnie się boję... O BoŜe, jak się boję!
- Pamiętasz numer?
Podała mu numer: nakręcił i czekał bez końca na telefonistkę. Kiedy się wreszcie
dodzwonił, głos telefonistki brzmiał histerycznie, raz się unosił, raz opadał, chwilami nic nie
moŜna było zrozumieć. W tle rozlegały się krzyki, ostre komendy wydawane szybko po
angielsku i francusku. Po chwili zorientował się, o co chodzi.
Dennis Corbelier, kanadyjski attaché, wyszedł z ambasady po schodach na aleję
Montaigne o pierwszej czterdzieści w nocy i został postrzelony w gardło. Nie Ŝył.
- Istnieje druga część wiadomości, Jasonie - wyszeptała zmęczonym głosem Marie
wpatrując się w niego. - Teraz wysłucham wszystkiego, co masz do powiedzenia. Istnieje
ktoś, kto chce się z tobą skontaktować i próbuje ci pomóc. Wiadomość została przesłana, ale
nie do nas, nie do mnie. Tylko do ciebie i tylko ty ją moŜesz zrozumieć.


22

MęŜczyźni wchodzili jeden po drugim do zatłoczonego hotelu „Hilton” na Szesnastej
ulicy w Waszyngtonie. KaŜdy udał się do oddzielnej windy, wjeŜdŜając o kilka pięter wyŜej
lub niŜej od swojego celu i resztę drogi pokonywał pieszo Nie mieli czasu na spotkanie poza
granicami miasta; podobna wpadka nigdy jeszcze się nie zdarzyła. MęŜczyźni naleŜeli do
Treadstone-71 - i tylko oni pozostali przy Ŝyciu. Pozostałych zmasakrowano na cichej,
wysadzanej drzewami nowojorskiej ulicy.
Dwie z tych twarzy znane były ludziom, jedna moŜe bardziej niŜ druga. Pierwsza
naleŜała do podstarzałego senatora z Colorado, a druga do generała brygady I. A. Crawforda -
inicjały I. A. częściej tłumaczono na Iron Ass2 niŜ na Irwin Arthur - który był rzecznikiem
prasowym wywiadu wojskowego i stróŜem informacji przechowywanych w szufladach
wydziału G-2. Dwaj pozostali znani byli chyba jedynie swoim współpracownikom z
własnych jednostek. Jeden z nich, w randze oficera, pan w średnim wieku, naleŜał do
dowództwa Piątego Okręgu Marynarki i zajmował się kontrola informacji. Czwarty zaś i
ostatni męŜczyzna miał czterdzieści sześć lat i od dawna pracował w CIA - istny kłębek
nerwów podpierający się w marszu laską. Stracił stopę na minie w południowo-wschodniej
Azji. W swoim czasie działał tam jako tajny agent w operacji „Meduza’’. Nazywał się
Aleksander Conklin.
W pokoju nie było stołu konferencyjnego; w standardowej, dwuosobowej sypialni
stało małŜeńskie łoŜe, kanapa, dwa fotele i niski stolik. Wręcz nieprawdopodobne miejsce jak
na spotkanie o takiej randze - nie pracowały komputery migotające zielonymi literami na
ekranach, nie działały elektroniczne połączenia z centralami w Londynie, ParyŜu czy
Stambule. W tym zwykłym hotelowym pokoju spotkały się cztery mózgi, które
przechowywały tajemnice Treadstone-71.
Senator usiadł po jednej stronie kanapy, a oficer marynarki po drugiej. Conklin osunął
się na fotel, wyciągając przed siebie sztywną nogę i ustawiając między udami laskę, natomiast
generał brygady Crawford stał z rozognioną twarzą, napinając ze złości mięśnie szczęki.
- Udało mi się skontaktować z prezydentem. - Senator tarł czoło, wyraźnie
wyczerpany brakiem snu. - Mamy spotkać się wieczorem. Powiedzcie mi wszystko, co
wiecie, kaŜdy z was. Proszę zaczynać, generale. CóŜ takiego, na Boga, się stało?
- Major Webb miał o dwudziestej trzeciej wrócić do samochodu czekającego na rogu
Lexington i Siedemdziesiątej Drugiej ulicy. Czas mijał, a on się nie pojawiał. O dwudziestej
trzeciej trzydzieści kierowca zaniepokoił się, bo miał jeszcze jechać na lotnisko w New
Jersey. SierŜant przypomniał sobie adres - chyba dlatego, Ŝe miał go zapomnieć - podjechał
tam i podszedł do drzwi. Rygle nie były zablokowane i drzwi same się uchyliły; alarmy nie
działały. Na podłodze foyer widniała krew, a na schodach nieznana martwa kobieta. Przeszedł
korytarzem prosto do gabinetu i znalazł ciała.
- Temu człowiekowi naleŜy się dyskretny awans - odezwał się oficer marynarki.
- A to dlaczego? - zdziwił się senator. 
Crawford wyjaśnił.
- Zachował przytomność umysłu i zadzwonił do Pentagonu, nalegając, by go
połączono z tajna sekcją łączności. Podał dokładną częstotliwość nadawania, czas i miejsce
odbioru i zaŜądał rozmowy z nadawcą. Nikomu nie pisnął ani stówka, dopóki się ze mną nie
połączył.
- Irwin, wsadź go do akademii wojskowej - rzucił ponuro oparty na lasce Conklin. -
Sprytniejszy jest od tych pajaców, których tam trzymasz.
- To nie tylko zbyteczne, panie Conklin - zareplikował senator - ale i obraźliwe.
                                                 
2 śelazny Zad


Generale, proszę kontynuować.
Crawford wymienił spojrzenie z człowiekiem z CIA.
- Skontaktowałem się z pułkownikiem Paulem McClarenem z Nowego Jorku,
wysłałem go tam i przykazałem niczego nie ruszać aŜ do mojego przyjazdu. Zadzwoniłem
potem do Conklina i George’a, i polecieliśmy razem.
- Wezwałem facetów od daktyloskopii z FBI na Manhattanie - dodał Conklin. - Tych,
z których usług korzystaliśmy wcześniej i którym moŜna ufać. Nie powiedziałem im, czego
szukamy, tylko prosiłem o zdjęcie wszystkich odcisków i przekazanie wyników mnie
osobiście. - Agent CIA przerwał wskazując laską na oficera marynarki. - Potem George dał
im trzydzieści siedem nazwisk, tylko tych ludzi, których odciski FBI ma w swoich rejestrach.
Dostarczyli nam jeden komplet odcisków, którego nie oczekiwaliśmy, nie chcieliśmy... Nie
mogliśmy uwierzyć.
- Delty - powiedział senator.
- Tak - potwierdził oficer marynarki. - Podałem im nazwiska wszystkich, którzy -
obojętnie jak dawno - poznali adres Treadstone, włączając, oczywiście, nas wszystkich. Pokój
przeczesano do czysta; kaŜde powierzchnię, klamkę, szklankę - z wyjątkiem jednej. Pod
zasłoną w rogu pokoju leŜało kilka zaledwie odłamków rozbitego kieliszka do brandy, ale to
wystarczyło. Znaleziono odciski: drugiego i trzeciego palca prawej dłoni
- Czy jest pan całkowicie pewien? - zapytał wolno senator.
- Odciski nie kłamią, panie senatorze - odparł oficer. - Widać je było wyraźnie, a na
ściankach utrzymała się nawet wilgoć brandy. Poza osobami w tym pokoju jedynie Delta zna
adres na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy.
- Czy mamy absolutna pewność? Ktoś mógł coś niechcący powiedzieć.
- Wykluczone - przerwał generał brygady. - Abbott nigdy by nie wyjawił tego adresu,
a Elliot Stevens poznał go dopiero piętnaście minut przed spotkaniem, kiedy zadzwonił z
budki telefonicznej. A poza tym, czy człowiek sam się pcha na ścięcie?
- A co z majorem Webbem? - naciskał senator.
- Major - odparł Crawford - otrzymał adres ode mnie drogą radiową, juŜ po
wylądowaniu na lotnisku Kennedy’ego. Jak pan wie, uŜywaliśmy zaszyfrowanej
częstotliwości stosowanej przez G-2. Przypominam jednak, Ŝe on teŜ stracił Ŝycie.
- Tak, rzeczywiście. - Senator potrząsnął głową. - To nie do wiary. Dlaczego?
- Muszę, niestety, podjąć niemiły problem - powiedział generał brygady Crawford. -
JuŜ na wstępie kandydat mi się nie podobał. Zgadzałem się jednak z rozumowaniem Dawida i
uznałem, Ŝe ma kwalifikacje, ale jak sobie chyba przypominacie, nie był on moim
kandydatem.
- Jakoś nie mieliśmy wtedy wielkiego wyboru - zauwaŜył senator. - Był to człowiek z
kwalifikacjami, jak przyznajecie, który gotów był zmienić toŜsamość na nie wiadomo jak
długo, narazić swoje Ŝycie na niebezpieczeństwo i skończyć z przeszłością. Ilu takich ludzi
istnieje?
- MoŜna było chyba znaleźć kogoś bardziej zrównowaŜonego - zareplikował generał. -
JuŜ wtedy ostrzegałem.
- JuŜ wtedy - zauwaŜył Conklin - jak podawałeś swoją definicję zrównowaŜonego
człowieka, to mnie on przypominał raczej fajtłapę.
- Działaliśmy razem w „Meduzie”, Conklin - gniewnie, lecz rozsądnie zauwaŜył
Crawford. - Nie zawsze wszystko wiesz najlepiej. Podczas akcji zachowanie Delty było
zawsze zdecydowanie wrogie w stosunku do dowództwa. Na swoim stanowisku mogłem
wówczas lepiej go obserwować.
- Zwykle miał powody, Ŝeby tak reagować. Gdybyś więcej czasu spędzał w terenie, a
nie w Sajgonie, to byś to zrozumiał. Dla mnie to było oczywiste.
- MoŜe zdziwicie się - powiedział generał wznosząc rękę do góry na znak pojednania -


ale nie mam zamiaru bronić tej skandalicznej głupoty, jaką często wykazywało dowództwo w
Sajgonie, tego się nie da obronić. Chcę tylko wyjaśnić zachowanie, które pomoŜe nam ustalić,
co zdarzyło się na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy.
Agent CIA nie spuszczał z oczu Crawforda; jego wrogość powoli topniała.
- Wiem, o co ci chodzi, przepraszam. Ale w tym sęk, prawda? Sprawa jest dla mnie
szczególnie trudna; pracowałem z Deltą w sześciu sektorach, stacjonowałem z nim w Phnom-
Penh, zanim jeszcze powstała „Meduza”. Po Phnom-Penh nie był juŜ nigdy taki sam; dlatego
właśnie zaciągnął się do „Meduzy” i dlatego zgodził się być Kainem.
Senator pochylił się.
- Słyszałem juŜ tę historię, ale proszę mi ją jeszcze raz opowiedzieć. Prezydent
powinien wiedzieć wszystko.
- Jego Ŝona z dwójką dzieci zginęła na pomoście na rzece Mekong od bomby
zrzuconej z zabłąkanego samolotu - nawet nie wiadomo, czyj to był samolot, i nigdy tego nie
wyjaśniono. Nienawidził tej wojny i wszystkich, którzy brali w niej udział. Nie wytrzymał. -
Conklin przerwał patrząc na generała. - Myślę, Ŝe ma pan rację, generale. Tym razem teŜ mu
nerwy wysiadły. To juŜ w nim tkwi.
- Ale co? - zapytał obcesowo senator.
- Ten wybuch - powiedział Conklin. - Zapora puściła. Przekroczył granice swoich
moŜliwości i opanowała go nienawiść. To łatwo przychodzi i trzeba się mieć na baczności.
Zabił tych męŜczyzn, tę kobietę, jak szaleniec działający w afekcie. Niczego nie podejrzewali,
moŜe jedynie ta kobieta, która była na piętrze i słyszała krzyki... On nie jest juŜ Deltą.
Stworzyliśmy fikcję o imieniu Kain, która przestała być fikcją. On się w niego wcielił.
- Po tylu miesiącach... - Senator odchylił się ściszając głos. - Dlaczego wrócił? Skąd?
- Z Zurychu - odparł Crawford. - Webb pojechał do ParyŜa i prawdopodobnie go
ściągnął. A „dlaczego”, to chyba nigdy się juŜ nie dowiemy, chyba Ŝe zamierza nas
wszystkich dopaść.
- On nie wie, kim jesteśmy - zaprotestował senator. - Mógł jedynie kontaktować się z
śeglarzem, jego Ŝoną i Dawidem Abbottem.
- I oczywiście z Webbem - dodał generał.
- To prawda - przyznał senator. - Ale nie w Treadstone, z pewnością nie tam.
- To nie ma znaczenia - powiedział Conklin, uderzając laską w dywan. - Wie przecieŜ,
Ŝe istnieje zarząd; moŜe Webb mu powiedział, przypuszczając, zupełnie słusznie zresztą, Ŝe
wszyscy tam będziemy? Zebrało nam się sporo pytań - za całe sześć miesięcy i za kilkanaście
milionów dolarów. Delta z pewnością rozwaŜył taką moŜliwość. Mógłby nas załatwić i po
prostu zniknąć. Bez śladu.
- Skąd ta pewność?
- PoniewaŜ, po pierwsze, on tam był - odpowiedział podniesionym głosem agent
wywiadu. - Mamy jego odciski palców na kieliszku do brandy, której nawet nie dopił. A po
drugie, wszystko wskazuje na klasyczną pułapkę, która ma moŜe ze dwieście odmian.
- Proszę to jaśniej powiedzieć.
- Nie daje się znaku Ŝycia - wtrącił generał obserwując Conklina - aŜ wróg nie moŜe
tego dłuŜej wytrzymać i sam się demaskuje.
- I to myśmy się stali wrogami? Jego wrogami?
- Nie ma co do tego wątpliwości - stwierdził oficer marynarki. - Nie wiadomo
dlaczego Delta zdradził. Mieliśmy juŜ takie przypadki, na szczęście nie za często. Wiemy, co
robić.
Senator ponownie pochylił się do przodu.
- A zatem co zrobicie?
- Nikt jeszcze dotąd nie widział jego zdjęcia - wyjaśnił Crawford, - Teraz je
pokaŜemy. Dostaną je wszystkie komórki, nasłuch i informatorzy, jakich mamy. Musi gdzieś


się pokazać i na pewno zacznie od miejsc, które zna, Ŝeby kupić sobie inną toŜsamość.
Zacznie wydawać pieniądze i będziemy go mieli. A jak to nastąpi, to rozkazy będą jasne.
- Sprowadzicie go tutaj?
- Zabijemy go - powiedział zwyczajnie Conklin. - Nie sprowadza się faceta takiego
jak Delta i nie dopuszcza się do niego wywiadu innego państwa. Zbyt duŜo wie.
- Tego nie mogę powiedzieć prezydentowi. Istnieje przecieŜ prawo!
- Nie dla Delty - zawyrokował agent. - On jest poza prawem. Nie da się go uratować.
- Nie da...
- Tak właśnie, panie senatorze - przerwał generał. - Nie da się go uratować. Dobrze
pan wie, co to oznacza. Musi pan sam zdecydować, czy wyjaśniać to prezydentowi, czy nie.
MoŜe lepiej byłoby...
- Musicie wszystko zbadać - wpadł mu w słowo senator. - Rozmawiałem w zeszłym
tygodniu z Abbottem. Powiedział mi, Ŝe obmyślają sposób, jak skontaktować się z Deltą. Stad
Zurych, bank i uŜycie nazwy Treadstone; to miało temu słuŜyć, prawda?
- Tak, prawda, ale juŜ nieaktualna - powiedział Crawford.- JeŜeli nie wystarczają panu
dowody z Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy, to to powinno pana uspokoić. Delta otrzymał
sygnał wzywający go do powrotu. Nie wrócił. Czego pan jeszcze oczekuje?
- Chcę mieć absolutną pewność.
- A ja chcę mieć jego trupa - te łagodnie wypowiedziane przez Conklina słowa
wywołały efekt nagłego powiewu zimnego wiatru. - On nie tylko złamał wszelkie zasady,
które sami ustaliliśmy i które miały obowiązywać w kaŜdej sytuacji, ale jeszcze zupełnie się
pogrąŜył. On cuchnie; stał się Kainem. Cały czas nazywaliśmy go Deltą - nawet nie
Bourne’em, tylko Deltą - Ŝe chyba o czymś zapomnieliśmy. Gordon Webb był jego bratem.
Trzeba go odnaleźć i zabić.


Część III

Offline

Stopka

Forum oparte na FluxBB